ter, brygadierzy. Ci zamawiali sobie rękawice po łokieć i płacili po królewsku: kilo zboża na każdą parę! Inni, którzy nie mieli dostępu do magazynu, przynosili urug, kwaśne mleko albo bezcenne trzaski na rozpałkę. Pieniędzy nie przyjmowała Marysia nigdy, żądając zawsze zapłaty w naturze. I tak to, dzięki Marysi, miałyśmy czasem gęściejszą siorbę, czasem po kawałku suchego sera, czarce mleka czy garści urugu.
I jeszcze inną pomyślność pociągnęło za sobą powstanie tej pokątnej fabryczki rękawiczek. Oto w okresie, kiedy robiła owe daspuszak dla kantoru, podjudzona przez Helenę, zażądała Marysia lampy, by móc pracować wieczorami. No i lampa ta została już u nas do końca. Szkiełko wprawdzie było nadbite, knot lichy, a każdą kroplę kirasinu trzeba było wywalczać w kantorze na nowo, niemniej od tej pory, zamiast rozmru-ganego na chwilę kaganka, kibitkę naszą nadymało pod noc spokojne światło lampki. Wielka to była pomyślność! Stawiało się ją na rogu pryczy i wisząc tuż prawie nad szkiełkiem, cerowało wieczorami garderobę. Marysia pracowała niezmordowanie. Od twardej włóczki narastały jej bąble i odciski na palcach, ale za to co drugi, trzeci dzień ktoś zgłaszał się po swoje wspaniałe, palczate rękawice, które niebawem stały się demier cri stalinińskiej mody.
Nie mam pojęcia, dlaczego kantor nie zakwestionował całego tego wełnianego procederu? Ostatecznie, wszystkie trzy zostałyśmy tu przywiezione po to, by pracować dla Sojuzu. Prawda i to, że z początku ów ból w nodze uniemożliwiał Marysi naprawdę wychodzenie w pole. Potem jednak, choć jej to na szczęście przeszło, przekonawszy się, że rękawiczki to lepszy interes, podtrzymywałyśmy mit o tej chorobie, nawet przed tymi poczciwcami z przeciwka. Nie pojmę, dlaczego nie zażądano od nas świadectwa lekarskiego, dlaczego przy obliczaniu norm nie pytano nas nigdy o tę trzecią i czemu magazynier nie odmawiał trzeciej garstki zboża? Dość, że tak było i że się nam tak już udawało do końca. Rzecz jednak stanowczo nie była w porządku i wiedząc o tym, zamykałyśmy Marysię na cały dzień w kibitce, aby w razie kontroli zastano nasze drzwi zamknięte z zewnątrz - że to niby wszystko w polu. Po długiej więziennej praktyce owo zamknięcie nie było Marysi nowością, a nawet wolała je od możliwej wizyty predsiedatiela. Nieraz bowiem zdarzało się, że pod naszą nieobecność ktoś tu przychodził, pukał, szarpał kulfem i wołał, ale ponieważ Marysia siedziała jak mysz pod miotłą, przekonany widać, że nikogo w domu nie ma, odchodził.
399