lenę z komórki obok, służyły nam najczęściej za podpałkę. Był to wielki dzień dla kołchozu. Wszystko zleciało się do naszej zagrody oglądać bojca, a biedna babusia, myśląc pewnie o swoim zaginionym Ramazo-nie, miała oczy czerwieńsze niż zazwyczaj. Wieczorem stary Karapczyk, chcąc się nim zapewne pochwalić, przyprowadził nam wnuka do kibitki.
Zawiało juchtem i Rosją. Namos mówił już tylko po rosyjsku, skrzypiał skórzanym pasem i palił wojskowe papierosy. Zdrowy jak rydz, przystojny i ważny, siedział na brzegu pryczy i opowiadał. Cóż - kiedy dość jednostronne były te jego wiadomości o wojnie. Sup bywa najczęściej z miasom, chleba dostają aż za dużo, mają ileś tam posiłków dziennie, a wszystko gorące i bez czekania. Dużo też było o nowych butach i mundurach, o tym, jak to wojsko ma wszędzie pierwszeństwo, i na kolejach, i w kinach - słowem, że mu nigdy tak dobrze nie było jak teraz. A potem wracał znów do supu z miasom, chleba i machorki. Zdawało się nam przy tym, że z pewną wyższością-jeśli nie lekceważeniem - patrzy na spełzły kłębek żującego urugi dziadka pod ścianą, na różowego z podniecenia Dżumarda w haftowanym, dzięciołowym kapeluszu i na zmęczoną, zasłuchaną Muslimę. Coś stało już między nim a środowiskiem, z którego wyszedł. On był syty i odziany, oni głodni i bosi. Za nim stała cała Krasnaja Armia - za nimi nie stał nikt. On miał prawa i przywileje - oni mieli tylko obowiązki. Wojna, wróg, Rosja, walka, śmierć - to wszystko było takie dalekie i nieistotne wobec supu z miasom, całych butów i machorki. Nie bez tego, że wplatał czasem martwe, oświechtane zwroty o bat’ku Stalinie i przesławnej Czerwonej Armii, ale gorąca żołnierska zupa miała w opowiadaniach tego wojaka stanowczo więcej kalorii niż jego bojowy entuzjazm.
To zresztą zdaje się nie ulegać kwestii. Do syta jada w Rosji tylko wojsko. Stąd może to garnięcie się do szeregów, te tysiące pono ochotników - mężczyzn i kobiet - o których się tu opowiada po mityngach. Na tyłach zaś coraz gorzej.
Przednówek już w całej pełni. Zamiast zboża wydają ludziom tylko makuch. Przeklęty, twardy jak kamień, jałowy makuch, który w stępie, zrobionej ze starego pnia, tłuczemy całymi godzinami, do upadłego, póki się go nie pokruszy na takie kawałki, aby je żarna mogły przyjąć.
W kołchozie wybuchła epidemia czerwonki. Raz po raz słyszymy, że któryś z owej grupy przysłanych tu na roboty skazańców został zabrany do rejonu do szpitala. Nie na czerwonkę, ale na zakażenie krwi umiera
416