„chłopcy z Golędzinowa”1 uruchamiali armatki wodne, rejterowałem w opiekuńcze mury Pałacu. Tu następowała chaotyczna, w stanie emocjonalnej gorączki, dyskusja z bardzo inteligentną i elokwentną koleżanką, której postawa nie wydawała się wtedy i nie wydaje się teraz jasna i czysta. Ta praktyczna młoda kobieta ganiła ślepy bunt młodych. A oni chcieli rozmawiać.
Chciał rozmawiać student socjologii, Florian Zieliński. Nierzadko zachodził do dawnej cesarskiej komnaty, w której dzieliłem biuro z kierowniczką, często nieobecną, i proponował wiele tematów, by drążyć je na wszystkie sposoby. Zapamiętałem sceptycznie przeze mnie traktowane łączenie wolności z nieograniczoną swobodą erotyczną. Na ogół jednak nasze kontestatorskie umysły bywały zgodne w kwalifikacji i chyba też w rozwiązywaniu problemów. Dyskutantem często był też Marcin Bajerowicz, dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”. Ale to chyba Zieliński rzucił pomysł, by stworzyć grupę dyskusyjną, która by nie uznawała żadnej reglamentacji cenzorskiej, podejmując tematy istotne.
Nie pamiętam, jak to się stało, że z dnia na dzień pojawiła się duża grupa ludzi zainteresowanych tym samym, co nas frapowało. Nie pamiętam, jakie były pierwsze zagadnienia, które koncentrowały nasze analityczne i oratorskie pasje. W pamięci ocalały strzępy informacji. Chodziło o sprawy zasadnicze, o przeciwstawienie się zacieśnianiu horyzontów kultury, o niepokój z powodu dokonującej się systematycznie socdestrukcji. Bardziej z podświadomości niż z tego, co pamiętam, wnioskuję, że naszym punktem wyjścia była diagnoza Kisiela, streszczona w dwóch słowach: dyktatura ciemniaków. Mieliśmy się z nią zmagać nie tyle politycznie, co intelektualnie, choć niektóre wypowiedzi, także moje, miały stricte polityczny charakter i siłę emocjonalną.
Chyba po kilku spotkaniach, zapewne z inicjatywy Zielińskiego, w drugiej połowie roku 1968 postanowiliśmy się zalegalizować jako członkowie Towarzystwa Kultury Moralnej. Pracownik naukowy UAM - niestety, nazwiska nie pamiętam, nie znałem go przedtem - był przewodniczącym czy prezesem oddziału poznańskiego TKM. Nie miał nic przeciwko nagłemu powiększeniu liczby członków i bodaj nigdy nie mitygował nikogo, kto wypowiadał się ostro przeciwko istniejącemu porządkowi.
Wśród uczestników dyskusyjnego gremium - prócz wspomnianych już ludzi - znalazł się debiutujący wtedy Ryszard Krynicki; kończący studia Stanisław Barańczak; asystent na wydziale filozofii Jerzy Kaczmarek; młody niemcoznawca Hubert Orłowski; dobrze zapowiadający się poeta, z wykształcenia historyk sztuki, Stanisław Piskor i chyba jego przyjaciele z wydziału, a także osoby, których nazwisk nigdy nie poznałem, choć w 1969 r. zgodziłem się pro forma być wiceprezesem oddziału Towarzystwa.
Spotkania dyskusyjne odbywały się na początku w Pałacu w moim obszernym biurze bądź w innym pomieszczeniu, a później w różnych miejscach, w jakichś klubach, chyba też w klubie „Mozaiki” na Starym Rynku. Bodajże tam dyskutowaliśmy czytaną wcześniej po francusku La desintegration positive wielkiego Kazimierza Dąbrowskiego, która nie była jeszcze dostępna w języku polskim. Najpewniej to seminarium - bo tak raczej należałoby nazwać nasz zespołowy trud analityczny - przygotował młody, imponujący dynamiką intelektualną filozof Jerzy Kaczmarek, zaprzyjaźniony z Barańczakiem i przez przyjaciół zwany Kubą. Jego los był symptomatyczny dla części naszego pokolenia. Jak się później dowiedziałem, Jerzy Kaczmarek został przez ubeckich protektorów marcowych docentów usunięty z Uniwersytetu i cierpiał, razem z rodziną, okrutną biedę.
Charakterystyczne, że chyba nikt z nas - mimo trwającej permanentnie, a wzmożonej od marca 1968 roku nagonki na samodzielnie myślących - nie brał pod uwagę ryzyka związanego z publicznym wygłaszaniem sądów i opinii w najwyższym stopniu nieprawomyśl-nych. A przecież Krynicki miał w Wydawnictwie Poznańskim zbiorek poetycki, podobnie Barańczak, ja czekałem na podpisanie umowy wydawniczej z Iskrami w Warszawie, Piskor nosił się z zamiarem publikacji pierwszej książki itd. Nie mieliśmy ustabilizowanej sytuacji życiowej. Co do mnie, kolejny rok tułałem się od kwatery do kwatery - razem tych lat po studiach do momentu otrzymania mieszkania spółdzielczego uzbiera się czternaście - i ostatecznie pod koniec roku 1969 musiałem znowu opuścić Poznań i wrócić do miasta żony, Białegostoku, by tam z kolei zaznać lat bezrobocia lub prawie bezrobocia, jako że komitet wojewódzki przodującej siły skutecznie
41
W Golędzinowie k. Warszawy był ośrodek szkoleniowy ZOMO (przyp. red.).