•32 WACŁAW BEREN7
Wszczęła się na górze gonitwa, tętent, tupani na: chłopczy-ska biją się i kopią nawzajem, a mnie przez dłoń w ucho wrzeszczą:
— Borowski!—
Gdybym którego z nich tuż przy sobie postawił, spojrzałby prawdopodobnie swą tłustą od potu twarzą i wyłupiastymi oczyma; gębę by wnet rozdziawił i ryknął mi w ucho me własne nazwisko. Potem by śliną i łzami chlupnął, nos rękawem utarł, dłonie do ust przyłożył i znowuż zahuczał:
— Borowski!...
Jeden z nich rzucił mi nawet z entuzjazmu podartą czapkę. Za tę hojność dostałby w domu cięgi, gdyby nie mój ojciec. Stary zwlókł się na scenę i znalazł dla siebie robotę: mógł coś dumnie piecz odrzucić i w innych trochę okolicznościach przez nos zawołać: .Bydło, owce, kałduny!*
— A co? — były pierwsze jego słowa do mnie. — Ten ruch mój, hę? Przydał się.
— Przydał.
— Bierz, ja nie bronię.
— Biorę z każdego człowieka, co mi potrzeba.
— Teek?
—Taak?— Nosem mi ojciec nie zaimponujesz, bo to starożytna maniera.
— Tą manierą tyś cały stworzony.
— Zupełnie niepotrzebnie w ogóle stworzony.
— Co ty, Świnio, pleciesz?
— Ib, że za nic nie jestem wdzięczny, nawet za życie.
— Qjcu?_r— (białSamu się przewracaćzacZęłyj:
— Nieostrożny kochanek łatwo nim się staie. Do szacunku malypawód- ~
— Pies.
Tak rozmawiając wychodzimy na ulicę. Naokół wszystko ocieka, pluska, chłapie; mokre bruki błyszczą od świateł i pogłębiają ponurą ulicę jak zmatowane lustra. Stary chce widocznie sprawę załagodzić.
— Jesteś podły — mówi — jak wilcze szczenię, ale talent masz olbrzymi.
— Wiem.
— I to, żeś podły?
— Tb przede wszystkim.
— Pysk masz tylko ruchliwy — łagodził i, roztworzywszy parasol, ujął mnie pod ramię.
— Pyskiem grasz, pyskiem szczekasz. Tóbie należy niejedno wybaczyć... Chodź się czego napić. Wczoraj ci obiorę łem. Jedną wdowę tylko... Żółty mecenas pożyczył.
— Ojciec aktorkami zaczyna handlować?
Stanął jak wryty.
— Czego ty mnie kopiesz? Za co ty staremu ojcu w gębę plujesz? Człowieku? Szczenię ty? Słuchaj: i ja miałem kiedyś taki jak ty talent... Przecież i ty chyba sam nie wierzysz w to, co mówisz. Dał — wziąłem. A czorci mi do niego, czorci mnie do tych szmat? Tfu, ps... kr... kobiety?
Puściłem go.
— Idź, ojciec — mówię. — Na litość boską, idź.. Idź. spij się jak dzika Świnia, tłucz butelki, becz po knajpach, ale mnie zostaw. Zostaw mi tę resztę, ten ochłap człowieka we mnie.
Dostał widocznie swego uderzenia krwi do głowy, bo się zatoczył na chwilę. Potem w starczej, bezsilnej złości cisnął własny kapelusz o ziemię.
— Becz po knajpach? — powtórzył ochryple.
1 choć jeszcze nic nie pił, schwycił jakiegoś przechodnia za piersi.
— Syn! — wołał kurcząc się i celując we mnie długim palcem.
— Czegoś ty mi ją sprowadził? — mówię następując wprost na niego. — Po co do tej budy przeklętej ciągniesz? czemu mi moje życie ulicznikom na pastwę rzucasz?
Ludzie zaczynają się skupiać; ja wycofuję się i odchodzę.
— Syn! — huczy stary na ulicy jak w tragedii Szekspira.
Biegnę kłusa i wpadam w bocznicę. Tu, nie czując się już
na oczach ludzi, zwalniam kroku i czekam, gdyż awantury publiczne starego niepokoić mnie już zaczynają. Tam ucichł nagle; ludzie rozchodzą się ze śmiechem. Czyżby stara go do dorożki już wsadzono?...