134 WACŁAW BERENT
much krąży mu nad głową, brzęczy i bzyka w uszy. To publiczność rozochocona podczas antraktu śpiewała chórem w takt muzyki:
ta-ra-ra-bumdera! ta-ra-ra-bumdera!
— śpiewał, gwizdał, huczał cały teatr...
— Nie ma gadania, powróci! — uspokajał Jelsky przyjaciół. — I on zechce usłyszeć Yvettę. Reklama, co wznosi karłów i obala olbrzymów, drwi sobie z ludzkich kaprysów.
Jakoż Hertenstein zawrócił ze schodów, lecz nie do nich, tylko do ciemnej loży z brzega, gdzie ku swemu zdziwieniu zastał dwa nieruchome cienie. Przysiadł się i on do Borowskiego i Turkuła. Nie zdziwili się wcale, nie unieśli nawet głów przy jego wejściu. Cisza, półmrok i jakieś ponure skupienie panowało w tej loży. Krzyki i wrzawa ze sceny nie dochodziły tu, zda się, nawet.
— Panie Hertenstein — szepnął po dłuższym czasie Tur-kuł — kiedy pan dasz koncert?
— Nie wiem.
— Trema?
— Tak.
Ktoś westchnął, ktoś drugi zawtórował, trzeci poprawił się na krześle i chrząknął. Milczeli znowu. Ostre oczy Turkuła, świecące po ciemku jak u kota, wpijały się w Hertenstei-na badawczo i łakomie z chciwą prawie ciekawością.
— Za ten dziwny toast1, tam, w kawiarni, gniewać się nie umiem — rzekł swym suchym, twardym głosem — ponieważ ludziom ciekawym wybaczam wszystko.
— „Ludziom ciekawym”... — Hertenstein wydął wargi i potakiwał głową, jak znanej aż nadto piosence. — Tak, to jedyny gatunek ludzi, który my jeszcze tolerujemy.
— Nie wyłączając pana. Bo co do tej pańskiej apologii czynu, wierzyć się nie chce, żeby to było szczere... Na pana dość spojrzeć, żeby odgadnąć, iż pan najlepiej czuć się musi właśnie wśród tych najrozmaitszych wykolejeńców z kawiarni. Wszelka twarda konsekwentna działalność w życiu — tylko patrz — stałaby się dla pana czymś brutalnym. Ludzie czynu bywają najczęściej mniej barwni i ciekawi, natomiast...
—Natarczywi i nudni — przeciął ostro Hertenstein — pomijając już to, że są zwykle przeraźliwie płytcy. — I po chwili, jakby łagodząc zbyt ostre wystąpienie, z niezmierną uprzejmością częstował Turkuła papierosami. — Qhce pan posłuchać bajeczki? Ludzie z bajki bywają nie mniej ciekawi od ludzi z tynglu i z kawiarni... Otóż, pytał raz uczeń bramina: „Mistrzu, gdy po śmierci człowieka ciało jego przejdzie w ziemię, krew i nasienie w wodę, włosy w zioła, mowa w ogień, oddech w wiatru tchnienie, wzrok w słońce, serce na księżyc, dusza w wszechświat: rozumiem to wszystko, panie — ale z człowiekiem, z człowiekiem, mistrzu, co się stało!? Co pozostaje z człowieka?” A na to mistrz: „Chwytaj mnie, drogi, czym prędzej za rękę i uchodź, uchodź z tego zgiełku ludzkiego; należy nam w wielkiej ciszy i skupieniu rozważyć tę najgłębszą z tajemnic”. — I poszli w ustronie ciche i tam rozważali. A to, o czym mówili, zwie się czynem, a to, co sławili, zwą ludzie dziełem2.
Rzucił się Turkuł na krześle.
— Pyszne! — krzyknął i sięgał po notes do kieszeni — kapitalne!
Poniższy fragment, do słów: „Borowski nie spuszczał z nich oczu”, został dodany dopiero w edycji książkowej — nie było go jeszcze w pierwodruku w „Chimerze”.
Jest to fragmenyBrahmany Stu ścieżek: „Gdy człowiek umiera, jego głos łączy się z'ogniem, oddech —- z wiatrem, oko — ze słońcem, myśl — z księżycem, ucho — ze stronami świata, ciało — z ziemią, jaźń — z eterem, owłosienie ciała — z roślinami, włosy — z drzewami; jego krew i nasienie znajdują swe miejsce w wodzie. Odzie jednak znajduje się sam człowiek?” Cyt. za: H. 01 d e n b e r g, Zycie, nauczanie i wspólnota Buddy. Przeł. I. Kania, Kraków 1994. s. 52.
O pojęciu kontemplacji jako dziele życia mędrca zob. wyjaśnienia W. Berenta dodane do jego przekładu upaniszad (Upaniszadr „Kena”..., op. cit., s. 272, 275—277).