WACŁAW BERENT
u nóg swego pana, wyciągał łapy sztywno przed siebie, mrużył ciężko oczy i drzemał, wstrząsając się od czasu do czasu jakby pod zmorą snu przykrego lub rojem dokuczliwych wspomnień.
— Jaki on wrażliwy!...
— Suka — bąknął Hertenstein nie przestając się kołysać.
Muller odrzucił instrument w drugi kąt otomany, głuchy
pobrzęk strun obudził psa: uniósł łeb, obejrzał się i już oczy zamykał, zanim głowę do snu ułożył. Po chwili znowu łeb uniósł i spojrzał bystro na swego pana. „Mówcie cośkolwiek” — zdawał się niepokoić.
Hertenstein podniósł się powoli i nalał wina.
— Pij! — Uśmiechnęli się ku sobie jak ludzie bardzo zmęczeni i sięgnęli po kubki.
— Niebrzydka — mówił Muller obracając czarkę w dłoni. I wnet potem bez żadnego przejścia: — Prawdopodobnie przyjdzie i na ciebie kolej niebawem. (Roześmiał się sucho.) Przecież to z Jelskym niedługo potrwa. A ktoś zająć się nią musi.
— Szukaj brutalniejszych — odparł mu spokojnie i osunął się na fotel — albo bardziej egzaltowanych. Jaw gąskach nie umiem odkrywać skarbów poezji. „Wyzwolenia” szukać już dawno przestałem u kobiet.
Muller rzucił się tylko na otomanie, ale nic nie odpowiedział.
— Gdzieżeś ty spał wczoraj?
— Na plein air’ze1.
Hertenstein wzruszył ramionami. Po chwili zaś, rzuciwszy nań okiem:
-Pij!
I znowuż milczeli długo, uparcie. Pies zadrżał raz po raz we śnie, czasami łeb zadzierał, prężył swe długie cienkie nogi i szyję jakby w bólu w tył odrzucał. Nagle zerwał się
i przegięty w sobie, jakby garbaty, dreptał cicho po dywanie, snuł się jak cień po kątach.
— Cisza tu u was... Smutek, ale jakiś niespokojny. Za da leko od życia.
— Przywykłem. Potrzebuję.
Nagle, wstrzymując bieguny:
— Z Jelskym jest gorzej, znacznie gorzej!
— Niźli z kim?
— Z nami chociażby. — Roztargnionym ruchem zgarnął włosy z czoła i rozkołysał gwałtownie bieguny.
Muller zerwał się nagle, wychylił duszkiem kubek wina i nacisnął beret na głowę.
— Pójdę — krzyknął.
— Dokąd?
Wzruszył ramionami:
— Gdzie bądź, w jakiś najciemniejszy kąt, z dala od ludzi Widzisz, i tu nawet nie mogę. Człowiek, stworzenie, sprzęt każdy ma dla mnie jakiś grymas niepewności i lęku, trwogi czy złej wróżby. Niepokoi mnie wszystko, na co spojrzę, i wydaje mi się, że wszystkiemu, na co popatrzę, ten niepokój udzielać się musi. Kunicki powiada, że to od picia. Ja przesycam wprost atmosferę tym przenerwieniem, w krótkim czasie potrafię zatruć nim każde miejsce, gdziekolwiek spokoju szukam. Po prostu wierzę, że to się nawet martwym przedmiotom udziela. Gdy sam w pokoju jestem, gotówem przysiąc, że tak jest. Chociaż Kunicki powiada...
— Głupi jest ten twój Kunicki — wtrącił chmurnie Hertenstein. — Mów!
— Widzisz, to przychodzi w chwilach dusznego oniemienia i bezwładu, kiedy myśl nawet staje, a instynkt krzyczy: „Ludzi! ludzi!” — ciepła ludzkiej dłoni, ciepła ludzkiego oddechu... Borowski to rozumiał, sam miewał; powiadał, że to ona jest: zmora życia. Ja myślę, że to jest jeszcze nieuświadomiony paniczny lęk samego ciała przed pustką w sercu, w duszy: co wolisz. Horror uacui — wiesz? Na Borowskiego
plein air (fir.) — pod gołym niebem; dopiero później słowo to zleksykalizowało się w polszczyźnie jako „plener”.