ne regiony, rozmarzają Chiny; jesteśmy gotowi przyznać, że celem literatury jest „odkrywanie siebie”. Po lekturze za ważny powód „przełożenia na 19 języków” gotowa jestem uznać publiczne spalenie nakładu i tę przestrzeń, którą widać zza ognia: natężenie zakazu, oficjalną politykę państwa, które ściera w proch tekst niewinnej, debiutanckiej, przeciętnej, a nawet we fragmentach dość niezręcznej i miejscami nudnej powieści o chęci zostania pisarką, powieści w gruncie rzeczy onanistycznej. Czyżby o to szło? Czy władza zakazuje samozaspokojenia, bo wydaje się ono groźnym przejawem indywidualizmu? W każdym razie - zanim o powieści - chciałabym podkreślić raz jeszcze to narastające zdumienie, bo jest ono także odpowiedzią na neokolonialną z gruntu postawę dzisiejszego świata, który ma Chiny za egzotyczną dzicz (czyn spalenia książki, jako nad miarę dziwaczny, jakoś to potwierdza) i wpada w zachwyt na wieść o tym, że tam też mówią po angielsku.
Uwaga. Ja sama jestem czytelniczką z quasi-kolonialnymi nawykami. Czytając tę powieść, chciałam rozpoznać w niej swoją „dziką” narratorkę. Zobaczyć Chiny jak z bajki o państwie terroru, w którym kultywuje się stare wartości. Posmakować innego. Wydawca wprowadza mnie w te moje chęci okładką podkreślającą egzotyczność twarzy, za którą muszą kryć się egzotyczne anegdoty.
Na innym poziomie jestem krytyczką tych samych mechanizmów, jakim ulegam. Patrzę na świat przedstawiony w Szanghajskiej kochance jak na plac boju między spodziewanymi śladami chińskiej rzeczywistości a towarami z importu. Jakie są tego konsekwencje? Może ta, najważniejsza, że więcej mam wobec powieści roszczeń niż dobrej woli.
Odtwórzmy najpierw pokrótce przebieg zdarzeń. Autobiograficzny podmiot opowieści, rocznik 1973, pracuje tu i tam, trochę jako dziennikarka, częściej jako kelnerka, ma kolejnego partnera życiowego, niezatrudnionego nigdzie pretendenta do roli artysty i - namawiana przez otoczenie - postanawia napisać powieść. Ma to być proza o niej, o pisaniu, o Szanghaju i o miłości. Polityczne tło, jakiego można by się spodziewać, zepchnięte zostaje na drugi plan, co zapewne jest ważną manifestacją pokoleniową, którą porównać by można z wchodzeniem w literaturę europejską roczników lat sześćdziesiątych. Oto wprost nie będziemy zajmować się ani apoteozą tego, co oficjalne, ani dysydenckim etosem. Polityka nie może jednak zniknąć. Jest obecna w geście zakazu rozpowszechniania, ale też w pojedynczych epizodach, w aurze, w trybie życia bohaterów. To inne Chiny niż te znane z relacji telewizyjnych utrwalających śmierć studentów na placu Niebiańskiego Spokoju - jeden z najważniejszych obrazów XX wieku, zamienionych w serial telewizyjny. W Chinach Zhou Wei Hui nikt niczego się nie domaga, za nic nie ginie, nie ma tajnej ani jawnej przemocy. Są kluby nocne, nowoczesne miasta, lotniska, samochody, a nade wszystko - neoko-lonialna aura widoczna choćby w życiu towarzyskim.
Bohaterowie spotykają się z cudzoziemcami, pracują dla obcych koncernów, dostosowują się do wymogów rynku. Powtarzają epizody znane wszystkim podbitym zbiorowościom: skoro wroga nie da się pokonać, trzeba żyć z nim w symbiozie. Jest w powieści jedna, niezwykle znacząca scena: grupka przyjaciół postanawia spędzić wolny czas na trawniku przed jednym z nowych, wielorodzinnych domów. Dzielnica bogatsza, zadbana, sąsiadująca z „normalnym” środowiskiem ich życia. Z tego trawnika zgania ich właścicielka mieszkania w domu przeznaczonym dla cudzoziemców i zamożniejszych tubylców, argumentując po prostu: płacę dużo, nie życzę sobie hałasu i wydeptanej trawy. Bohaterowie są raczej rozczarowani niż oburzeni; odchodzą jak niepyszni, ale pogodzeni z argumentem wysokiego czynszu i - wobec tego - swego rodzaju odesłaniem do getta. Tak więc polityczny aspekt powieści da się odczytać z subtelnych znaków przestrzeni, rozpadającej się na własną i zapłaconą; biedną i bogatą. Czy nie ma w tym wolnorynkowej kalki historii podboju Inków? Oczywiście, z zachowaniem miary - tym anglojęzycznym obywatelom Chin Ludowych, posiadającym paszporty, nie grozi zagłada. Mają zresztą wzory we własnej historii, którą z kolei ja znam za mało, żeby się do niej odwoływać (to też dowód na kulturowe mury między różnymi rejonami świata - więcej wiemy
169