168 LOSY PASIERBÓW
perswazji i wstawszy raniuśko zaczęła szykować mężowi rzeczy w drogę.
Zygmunt wypocząwszy należycie po nocnej podróży, zaniósł właścicielowi ranczy komorne za dwa miesiące z góry, zapłacił jakie mieli długi w sklepie, przyniósł żonie potrzebne produkty w zapas, zapakował do worka przygotowaną przez nią bieliznę, koszulę, sandały, ręcznik, konewkę z łyżką oraz inne drobiazgi i po obiedzie wyruszył w nową podróż.
W Armourze na dwunastą trąbiło gdy wychodził z ranczy. Suszycki z Karasiem odeszli już do pracy. Sacharynka nakrywszy niemyte talerze obrusem, wybiegła na pogawędkę do Jewdochy. Z obu małżeństw tylko Stasia była w domu.
Domka powiadomiła ją o swym strapieniu i ta wybiegła na pożegnanie Zygmunta.
— Jaka szkoda, że pan wyjeżdża od nas — mówiła odprowadzając byłego opiekuna do furtki- — Trzeba było poczekać jeszcze. Mój Bronik dziś mówił, że za tydzień w Armourze konserwa ma ruszyć całą parą. Tam by na pewno postąpiliście. Bronik tam ma znajomego ka-pitasa.
— Bardzo wam wdzięczny za to jestem. Gdy już to miejsce dla mnie będzie wyrobione, to powiedzcie Domce, a ona mnie listem zawoła. To jest blisko gdzie wyjeżdżam.
— A póki co proszę opiekować się nią tutaj: Onaż tu prócz pani nie ma przyjaciela.
Czemuż nie! Jak siostry będziemy. O to już nie bójcie się.
Zygmunt uścisnął Stasi rękę, podrzucił do góry syna całując, pohuśtał córkę i ujął w ramiona Domkę.
— Trzymaj się, serce jasne — powiedział. — Toż nie na długo.
Domka miała łzy w oczach.
— Słuchaj, Zygmuś. We mnie jakby kołysze się coś w środku. Pewnie przeczuwam jakieś nieszczęście. Trzymaj się z dala od czarnych. I Kozyra też trzymaj za czuba, bo to warchoł. Uważaj na siebie. Uważaj mileńki mój...
— Będę uważał.
— A jak będzie źle z pracą, to wracaj do domu. Nie zginiemy. Ja ci mówię. Służyć do żydów pójdziemy — choćby za chleb tylko, ale będziemy razem. Wracaj, złotko!...
— Jak będzie źle — wrócę. Więc zostawajcie z Bogiem.
— Szczęśliwej drogi...
Na stacji w La Plata zmuszony był prawie dwie godziny czekać na pociąg do Temperley. Na dworze było chmurno. Co parę minut przesuwały się fale drobnego jak mak deszczu. Pod dachem stacyjnym wisiał ponury, przygnębiający ducha półmrok. Ludzie jednak na peronie snuli się gwarni, weseli, uśmiechnięci. Tylko jemu ciężko było na duszy. Ogarniała go niezmożona, nigdy przedtem nie notowana tęsknota za pozostawioną rodziną. Aż w piersiach bolało.
Sądził, że gdy wyjedzie z miasta, udręka minie. Lecz widok ranczów łudząco podobnych do jego własnej lepianki tylko podsycał tęsknotę. Scena pożegnania z żoną stała mu ciągle w myślach. Ciągle jakby widział jej załzawione oczy i jakby słyszał jej nabrzmiałe czułością słowa.
Przestał się nawet cieszyć, że do pracy je-dzie. W duchu pragnął by coś stało się, co by go zmusiło do powrotu.
— Może już te miejsca są zajęte i Kozyr