przyszło do Polski”, ale wówczas trzeba byto podzielać Zorianowe przekonanie o słowiańskiej doskonałości i psuciu jej przez wszelkie wpływy zewnętrzne. Cały bieg historii okazywałby się właściwie pasmem upadku, dekadencji i wydziedziczania synów Słowiańszczyzny z ich rdzennej gleby oraz z duchowej tożsamości. Na tak uproszczone rozwiązania mało kto się w Polsce pisał, już to z powodu szacunku dla chrześcijańskiej wspólnoty kulturowej, już to z uwagi na historyzm myślenia romantycznego, poważnie liczącego się z prawami rozwoju i ruchem wskazówek dziejowego zegara.
36
Nie tylko poetom wszakże, ale również historiografom owo przejście z idylli w historię, ze słowiańskiego błogostanu w dziejowość rysowało się jako gwałtowny wstrząs, może nawet kataklizm, jako radykalne zanegowanie dotychczasowej formy bytu i ustanowienie innej zgoła. A więc coś z atmosfery Króla-Ducha i legendy o potopie.
Co być to mogło? W pojęciu romantyków na pewno jednym z wielkich wstrząsów Słowiańszczyzny była chrystianizacja. Do tego przełomowego wydarzenia, otwierającego nową erę wiekowego istnienia, odwoływali się wszyscy, oi nawet, którzy — jak Lenartowicz — chcieli podtrzymać przekonanie o stosunkowo płynnym, niedramatycznym przejściu z jednego systemu wiary w drugi. Bo — rozumował Lenartowicz — Słowianie właściwie wierzyli w jednego Boga, Jesse, Jesze (wersja Jehowy), boga jasności, światła i dobra, który był poniekąd prefiguracją Boga chrześcijan. Dlatego nie musieli przeżywać wstrząsu świadomości, gdy objawiano im nową wiarę. Innymi racjami podobny pogląd uzasadniał Mickiewicz. Wedle niego Słowianie posiadali ogromnie rozbudowane życie duchowe, którym
przenikali tajniki natury i jednoczyli się z nią jako tworem Boga. Mając tak rozwinięty zmysł spirytualny pojmowali więcej i wznioślej niż inni, bowiem sami byli niejako organami ducha — zdaniem poety ,każdy chłop słowiański jest człowiekiem duchowym” — nie musieli więc czcić bałwanów i postaciować idei bóstwa. Dlatego mogli przyjąć chrześcijańską ideę Boga niematerialnego. Ona bowiem od początku w nich tkwiła.
Ale znakomita większość pisarzy romantycznych miała poczucie szoku kulturowego, jaki spowodowało chrześcijaństwo i niezbieżności systemów wyobrażeń obu religii. Religii zwycięskiej i pohańbionych bogów słowiańskich ciskanych do rzek i jezior, rąbanych siekierami, palonych ogniem. Bogów zdradzonych i porzuconej kultury, która zatonęła jak mityczna Atlantyda. A poczucie to, które było zarazem poczuciem winy, wszczepił im nie tylko Zorian Dołęga Chodakowski. Człowiek ten nie ogarniał bowiem całego dramatyzmu starcia kultur, gdyż wartością było dla niego przede wszystkim zgładzone słowiańskie pogaństwo. Moralny i estetyczny wymiar zjawiska pojęli dopiero romantycy, głównie dzięki szacunkowi dla pluralizmu kultur, które znali, poznać chcieli i których piękno ich zachwycało. Także mądrość i piękno kultury chrześcijańskiej.
Ale z tym większą żarliwością wyciągali dłonie ku dawnym bogom, z czułością i skazą sumienia zarazem ziwracali wzrok ku ciemnej topieli wieków, która pochłonęła serdeczną wiarę dawnej Słowiańszczyzny. Dlatego z zapamiętaniem powtarzali strofę z Bogunki Berwińskiego o zdradzie pogańskich bogów:
Głód, powietrze, ogień, woda
I wszelaka zla przygoda