330 LOSY PASIERBÓW
lometrze dalszej jazdy wydostali się ku płaszczyźnie stepowej. Widniejący niedaleko równy grzebień topoli wskazywał kierunek gościńca.
— No, tu już jesteśmy bezpieczni — odetchnął Zygmunt z ulgą, rozładowując strzelbę. Wsunął broń znowu w słomę, zapalił papierosa i przyjął od żony wodze. Po chwili zaczął do niej.
— Słuchaj, miłka. A co ty zrobiła z marynarką moją?
— Tu we worku mam wszystko. Wysuszone i wyczyszczone.
Zygmunt poruszył się nerwowo i przyśpieszył palenie.
— A no, dostań mi ją ze swej łaski.
— Co, nie wierzysz mi?
— Chcę ją obejrzeć. Dostań, miłka.
Mówił na pozór spokojnie ale z oczu bił płomień i drżały mu ręce.
Domka uczyniła życzeniu męża zadość. Zygmunt przesunął dłonią po brzegu poły — i pierś mu wezbrała nową falą radości.
— Rozpruj mi tu — wskazał drżącą ręką. żona rozcięła szwy, znajdując pod podszewką zmięty, lecz cały pięćsetpezetowy banknot.
— To prawdziwy?! — patrzyła mu w oczy z niedowierzaniem.
— Po cóż bym miał zaszywać fałszywy?
— I gdzie ty tyle? — niedowierzała.
— deszczem nie kradł w swym życiu chwalić Boga. Zarobiłem uczciwie.
Ale tyle! I jak to się stało, że ja czyszcząc nie spostrzegłam? I bandyty nie wyjęli. Musić Bóg czuwa nad nami.
— Ma się rozumieć. Jedną ręką głaszcze, a drugą w skórę daje. Ale bieda nasza już się skończyła na zawsze.
— T^le pieniędzy! — dziwiła się.
— Z tej sumy muszę zwrócić panu prezesowi Towarzystwa za leczenie. Ale mam jeszcze w czapce pięćdziesiąt pezów. Prócz tego mam dwie prace do wyboru: przy kolei i we dworze. I to nie wszystko jeszcze. Wybrałem już i zapewniłem kupno trzydziestu hektarów ziemi pierwszy sort. Założymy chutor sobie.
— Zygmuś, ty nie żartujesz?
— Nie dowierzasz? Wcale się nie dziwię temu. Nawet nie przypuszczałem, że mi tak pójdzie w kampie.
— śliczny kawałek ziemi! Taka wysoka równina z łagodnym spadem w łęg nieduży z rzeczułką i wierzbami. Pośrodku piękny ombu. To jest duże rozłożyste drzewo. Z daleka na starą u nas gruszę w polu wygląda, ale ma więcej cienia, a krótki pień jest tak gruby że dwóch ludzi nie obejmie. Ziemia jak puch, czarna, że i słucka nie dokaże. I karczunku nie ma. Dobry parokonny płużek z nożem — i pójdzie wszystko. Po pierwszej orce można siać kukurydzę, jęczmień i pszenicę nawet.
— Na nowinie len dobry może się udać — wtrąciła głosem wzruszonym.
— I len, i proso. A zwierzyny wkoło! Zajęcy, kuropatek. A ciszy! A słonka! A powietrza czystego! — chwalił z uniesieniem.
Domka się rozpłakała. A do niej zaraz i dzieci się przyłączyły:
— Mamuśka! Kochanlńka! Czegóż ty? Czego mamuśka?!
— I mnie też się nie podoba — rzekł Zygmunt. — Wszystko się skończyło jak najlepiej, a ona w płacz. Przestań łubka!
— Kiedyż nie mogę, drogi mój. Tyle tego bólu, tyle ciężaru wszelakiego — i naraz takie szczęście! Aż strach, że to znowu może jakieś licho na nas czeka.