Zapadał zmrok. Deszcz lał strumieniami. Na drogę raz po raz spadały kamienie z wznoszącej się nad nią pionowej skały. Nie przeszkadzało to jednak dwóm młodym dżygitom, którym FSB-sznik z Agwali polecił odwieźć nas do wioski Tindi, rozwijać w rytm rosyjskiej popsy prędkości przyprawiające o ból głowy. Mimowolnie przypomniała nam się wiadomość, o której ciągle mówili mieszkańcy górskich rejonów: w rejonie cuntyńskim marszrutka spadła ostatnio do kojsu (rzeki), zginęło osiem osób. Powtarzali to wszyscy i wszędzie, nie miało to jednak żadnego wpływu na prędkość, z jaką po górskich drogach jeździli dagestańscy kierowcy. Może tylko trochę żarliwiej modlili się, mijając święte miejsca.
Wąwóz stawał się coraz węższy. Za plecami została rzeka Andyjskie Kojsu, przecinająca najwyższe partie dagestańskich gór, i „stolica” rejonu cumadyńskiego - wioska Agwali, gdzie spędziliśmy upojne chwile w towarzystwie szefów miejscowej milicji, administracji i FSB.
- Allahu akbar! Allahu akbar! - głos muezzina przerywa na chwilę przesłuchanie.
- Jacyś podejrzani jesteście. - Mundurowy świdrował nas wzrokiem, mając nadzieję, że pod wpływem jego przenikliwego spojrzenia zmiękniemy i przyznamy się wreszcie, że jesteśmy amerykańskimi szpionami.
- A to niby dlaczego?
- A czy normalny człowiek ma tyle wiz w paszporcie? Hmm... No nie wiem, nie wiem, co z wami zrobić. Sami rozumiecie, u nas tutaj rejon przygraniczny, granica z Gruzją blisko. A wiadomo przecież, co ten Saakaszwili wyprawia. Poza tym jutro inauguracja prezydenta Put..., to znaczy Miedwiediewa. No i jak to będzie
109