244 LOSY PASIERBÓW
dziła w głowę konia Dubowika. Zwierzę zrobiło parę kroków i zaryło nosem w ziemię.
Ale i strzał Zygmunta nie pozostał bez skutku. Młody, nie obyty ze strzałami rumak koniokrada stanął z przerażenia dęba i wysadził jeźdźca z siodła.
Nie więcej jak dziesięć kroków dzieliło ich teraz od siebie. Zygmunt zarepetował strzelbę z zamiarem wbicia w złodzieja drugiego i ostatniego naboju śrutu. Ale nie wypalił. Jeszcze raz klapnął — i nic.
Ciarki poszły mu po skórze. Uciekać wstydził się, a bronić nie miał czym. Obserwując jednak ruchy powstającgo złodzieja spostrzegł, że ten nie broń palną, ale nóż trzyma w ręku. Gdy padał z konia, rewolwer wyśliznął mu się z ręki.
Zygmunt poczuł się panem sytuacji. Skoczył bez wahania do nożowca, dziobnął go lufą strzelby dwukrotnie i wywrócił go na łopatki.
A przy wiklinie wrzało. Długi klucz koni połączonych ze sobą powodami i zatrzymanych przez gauczów w pełnym pędzie zwijał się gwałtownie w kłębek i gniotąc wzajemnie wierzgał, rżał, kwilił.
Pasterz tymczasem nakładał pojmanemu złoczyńcy więzy. Inni uganiali się po polu za resztą złodziei. Co pewien czas dochodziły stamtąd nawoływania i strzały.
Ulewa się urwała i zaczynało już widnieć na dobre.
Zygmunt wyrwał z rąk złodzieja nóż, prze-macał kieszenie, potem przycisnął go kolanem do ziemi, odpiął pasek od spodni i zaczynał mu już wiązać ręce, gdy nadbiegł mayordomo:
— Bravo Pola.qu.ito! Muy bien Simón! — zawołał. — A to co? — wskazał na konającego wierzchowca. — To on?
— A któżby inny!
— Miserable...
O kilka kroków od złoczyńcy leżał rewolwer z pięciu nabojami. Gauczo podjął go, sprawdził zawartość i oddał Zygmuntowi.
— To twój będzie. Nóż tak samo.
— Dziękuję bardzo. Może już nie trzeba będzie.
Gauczo przyjrzał się złodziejowi uważnie i oznajmił, że nie jest jeszcze znany w tych okolicach. W drugim złodzieju rozpoznali Ramona Chaąueno. Zadali kilka pytań odnośnie udaremnionej kradzieży, lecz nie chcieli odpowiadać.
Niebawem nadjechała reszta towarzyszy obławy. Pablo prowadził na powrozie swego Mar-quito. Chłopiec miał podbite oko, był przerażony i bardzo cierpiący.
— Ledwie pojmałem szelmę — meldował Pablo swemu zwierzchnikowi — Don Juan Josć! Proszę go zabić własną ręką. Proszę zabić bestię!...
Juan Josć liznął chłopca byczyną przez plecy i ten zawył z bólu kuląc się.
— Miserable! Gadaj prawdę!
Młody i niedoświadczony przestępca wyznał wszystko od jednego ciągu. Ogółem sześciu ludzi należało do „interesu”. On ze swym „szwagrem”, obaj Chaąueńos i dwóch rzekomo z Buj-nesu, jednym z nich był więzień Dubowika. Trzech ujęli, — reszta uszła. Misja Marąuity miała się kończyć po przetransportowaniu towaru na przeciwległą stronę toru kolejowego. Obiecano mu za to 300 pezów.
W pół godziny później kowal i pasterze wyruszyli ze złodziejami do dworu, a reszta pognała konie. Sześćdziesiąt dwie sztuki było. Wszystkie młode, rasowe i piękne jak wierzchowiec dońi Anity. Spłukana deszczem sierść