WACŁAW BERENT
— Jego obraz złudny? ułamkowy cień tego obrazu?!
— Kto granicę swego Ja” przekroczy, ten tylko zrozumieć jest zdolen cudze cierpienie. Kto swe Ja” zniszczy, ten dopiero odczuć je potrafi.
Ruchem dłoni nakazał mu cierpliwość. Zwiesił głowę — milczał.
Po czym znów dłoń uniósł:
— Gdy się samskara w bijnanie zjednoczy i w szerokiej męskiej piersi o Ag ni rozpłomieni, wówczas niema rozpacz swe rany serdeczne obnaża i groby mówić poczynają.
— Ach! — Muller zwiesił ciężko głowę i milczał. Wreszcie, nie poradziwszy widocznie ze sobą, zapytał głucho:
— Czym jest A g n i?
— To się wypowiedzieć nie da. Tb się pomyśleć nawet nie pozwala. Ból życia rodzi A g n i bez końca, a nieubłagalność nieba bez końca je chłonie...
Muller odpędzał się oburącz od tych sieci pajęczych. Nagle na umęczonej twarzy, w na pół przymkniętych oczach zaświecił lęk.
— I ty się nie boisz?
— Czego?
— Tego, co nas czeka — kary!?
— Nie masz nade mną sędziego, bo we mnie sędzia mój mieszkał i wraz z moją wolą — umarł.
Oglądał się coraz to niespokojniej po pokoju, wsłuchiwał, szmery łowił. Wreszcie, nie widząc jakby nigdzie ucieczki, przykląkł przed Hertensteinem i całował tę spoczywającą na kolanie białą, przezroczą dłoń.
Na bladej, jakby prześwietlonej twarzy Hertensteina, powieka nawet nie drgnęła.
— Henryku, to ostatnie!... Na miłość tego, coś kochał w życiu!...
— Nie znam żadnej...
— Powiedz, powiedz! — więc nie czeka nas kara za... za mord na duchu?!
— Zycie samo jest karą w beznadziejnym poszukiwaniu, a wszystkie jego dary są nieczyste.
A gdy Muller zamachał rozpacznie rękoma:
— Przypomnij tylko... Przedwczoraj jeszcze. Przypomnij. Przedwczoraj jeszcze, gdy ona przyjechała — jeden jej uśmiech... Stamtąd, z wyżyn moich — w wasz głód życia! I w wirze wielkomiejskim szukałem największego ruchu, bodaj szału rozpusty, aby się zbudzić — aby tworzyć... I jeszcze raz zaimponował mi czyn. — Jeden uśmiech kobiety!... Nieczysta myśl kobiety słońce nawet przyćmić potrafi... A wiesz, czemu ze swoich wyżyn tak nisko spaść mogłem?
— Mów mi o tym, że kary nie ma!
— Wiesz, czemu spaść mogłem? Bom po ostatni korzeń zła nie sięgnął, siedem zaledwie dróg przebyłem. Pozostał jeszcze jeden stopień, z którego spaść już nie można. Pozostało to, co kształt i imię dla mnie tworzy: ciała mego indywidualność.
Muller zerwał się z kolan i ściskał rozpaczliwie czoło. Rozumiał, że ten człowiek sobą już być przestał, że myśl jego tego koła nie opuści, gotowa jakby wieczność w nim się obracać.
— I patrz, drogi — mówił Hertenstein łagodnie — oto usuwam lekko tę ostatnią zaporę: już nie będę igraszką przypadku. Nigdzie duch mój nie pójdzie i nigdzie się nie przeniesie. Pozostanie, gdzie był, zanim ona przyjechała — gdzie jest teraz, w tej chwili... Patrz, ja już tam jestem, już skończyłem. I nic więcej spotkać mnie już nie może!...
Muller cofnął się w niszę okienną i stamtąd patrzał na niego czujnie.
Hertenstein siedział nieruchomy i coraz bielszy na twarzy. Otwarte oczy nie patrzały nigdzie, a równy, spokojny uśmiech zwracał się jakby do tej ręki spoczywającej na kolanie.