252 WACŁAW BERENT
Naprzeciw mnie szła jak cień cicha i lekka wśród tych potężnych, niskich murów, smukła i giętka — ciemna sylwetka kobiety, przeświecona mętnym czerwonym blaskiem latarki, niesionej tuż za nią. Podbiegła szybko, ciemny szal z głowy na szyję odrzuciła... — ujrzałem twarz poważną, białą, świeży błysk ciemnych oczu, jasne otwarte czoło w lśniącej ramie ciemnych mahoniowych włosów.
— Henryk?... — usłyszałem.
— Hilda — ty?!...
I poszliśmy wąskim korytarzem w głąb na kamienne schody, wąskie przejście, długi krużganek... Szliśmy milcząc wśród głuchego echa naszych kroków na kamiennych płytach; za nami kołysała się latarka, przed nami dwa długie cienie w czerwonej otoczy... Potem w głąb przez salę — do jego pokoju.
Uchyliłem drzwi i wskazałem na katafalk.
Uklękła tam w ciemnej zieleni, w gromnicznym żółtym blasku, i długo tak pozostała w zadumie ciężkiej. Mnie, stojącemu z dala, pode drzwiami, zdawało się, że ta zieleń ciemna, te grube liście w złotawych połyskach gromnic, w ramę jej głowę ujmują, że laury nad jej głową szumią...
A to z dala, po nocy, w dolinie ciemnej szemrały strumienie swą nieskończoną legendę o czasie.
Gdyśmy potem wracali, pytałem ją oczyma: „Znalazłaś szczęście tam, gdzie zwyciężałaś rojny przepych tłumów?” Uśmiechnęła się blado, jakby łaskawie i wyrozumiale. Podała mi rękę z męska, twardym, roztargnionym ruchem, i uścisnęła krótko. Było coś z nakazu milczenia, wiele dumy w tym pierwszym ruchu.
Cofała się już ku drzwiom przeznaczonego dla niej pokoju, gdy nagle:
— Papiery jego w bibliotece?
— Spalił wszystkie.
— Al? — Spochmumiała twarz, zmarszczyło się czoło: w podłuż, między czarnymi połyskami oczu.
— On miał bardzo smutne życie — rzekła.
Ja miałem łzy w oczach, może nie od tej chwili dopiero, ale teraz zaledwie poczułem je na rzęsach. 1 ona spostrzegł* ściągnęły się jej brwi. Zwróciła się bokiem i podała mi rękę po raz drugi; tym razem, okrągłym, miękkim, kobiecym ru chem. Pochyliłem się bezwiednie do tej dłoni.
— I ty — taki... — rzekła musnąwszy dłonią po mych włosach.
Ujęła za klamkę.
— Pozwól!... Jakiż to ja jestem?
— Słaby, dobry — co wolisz.
Krew rzuciła mi się do głowy pod tym surowym badawczym wejrzeniem. Wyprostowałem się odruchowo i tymże odruchowym (tak świetnym w danej chwili) gestem uderzyłem się dłonią w bok po rękojeści szabli.
— A mnie się zdawało — wycedziłem siląc się na oschłość — mnie się zdawało, że to ja ciebie powinienem przede wszystkim zrozumieć, aby... móc niejedno — zapomnieć.
Ani jeden rys nie drgnął na jej białej twarzy.
— Każ chować jutro — rzekła szeptem. — I jeszcze jedno, nie pochowasz go chyba tak, jak tam leży: w tużurku? Niech nań wdzieją mundur dziada... Niech przysposobią stare instrumenty: — z baszty każesz otrąbić pogrzeb. Niech ludzie dziś jeszcze wyruszą na najbliższe szczyty: jutro z zachodem niech rozniecą tam ognie. Pochowamy go na pod wieczerz
Skłoniłem głową.
Rozkazała i poszła.
Złożyliśmy ciało do podzamkowych grobów. Ci, co przybyli, rozjechali się, zanim noc zapadła. Pozostaliśmy sami na tarasie zamku pod basztą, zapatrzeni w dogasające na szczytach ognie, zasłuchani w szmery wody po dolinie.
W miarę, jak malały purpurowe plamy ogni na ciemnych szczytach, masywy skał spływały wraz z podgórzem w jedna masę, stając się jako czarne podniebne mury. Granat sklepienia unosił się ponad tym kamiennym grobem coraz wyżej, wpuklał się, gwiazdami tkał, złocił, mienił, dyszał