M BUNT W TREBLINCE
Nad ranem, przy słabym świetle świeczek, zaczęliśmy się ubierać. Wach* man. który nas pilnował na zewnątrz baraku (jeden z wielu), otworzył drzwi. Pozwoli! więźniom iść do latryny mieszczącej się za barakiem, w którym mieszkaliśmy. Pb paru minutach usłyszeliśmy krzyki wachmanów i wystrzały w powietrze. Rozkazano nam wejść z powrotem do baraku. Okazało się, że przed świtem, gdy mrok byl najgęstszy, dwóch więźniów weszło na teren latryny i zorientowawszy się. że straż ich w półmroku nie zauważy, przecięli druty w parkanie, który odgradzał latrynę od placu sortowania odzieży. Udało im się bez żadnych przeszkód przebiec wolną przestrzeń. Po przeciwnej stronic placu znów przecięli druty i w ten sposób wydostali się na wolną przestrzeń za obozem. Kilka minut wystarczyło im, aby dobiec do pobliskiego lasu. Okazało się później, że przypadkowo w tym samym czasie w latrynie było jeszcze dwóch więźniów, którzy dołączyli do nich i uciekli wraz z nimi.
Po pani minutach esesman Mitte otworzył drzwi baraku i rozkazał nam wyjść na zewnątrz, na plac transportowy. Stanęliśmy piątkami w szeregu wzdłuż baraku. Baumeister przeliczył nas. Starał się zatuszować brak czterech więźniów. Myśmy ich nieobecność zauważyli dopiero po powrocie do baraku. Zauważyliśmy, że nic powrócili na swoje posiania dwaj bracia z Częstochowy. Prawdopodobnie zaplanowali swoją ucieczkę wcześniej. Dodatkowe dwa puste barłogi były daleko jeden od drugiego i wyglądało na to, że ich ucieczka była raczej przypadkowa. Esesmani natychmiast zorganizowali pościg za uciekającymi. Nas przetrzymywano znacznie dłużej niż zwykle na zewnątrz baraku. Otoczeni byliśmy wachmanami z wymierzoną w naszą stronę bronią. Pomimo że baliśmy się konsekwencji tej ucieczki, nie odczuwaliśmy żalu do uciekinierów. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego. że każdy z nas by to samo zrobił, gdyby mu się nadarzyła do tego sposobność. Na rozkaz Niemców, szurając nogami po żużlu, tak jak codziennie ruszyliśmy w stronę kuchni na śniadanie. Po wypiciu kawowej luiy ustawiliśmy się pod bramą, która prowadziła z terenu mieszkalnego i gospodarczego na ogólny teren obozu. Tutaj były się baraki niemieckie. Pomiędzy tymi dwoma terenami znajdowały się podwójne druty kolczaste, które oddzielały baraki więźniów, kuchnię i izbę chorych.
Baraki tworzyły kształt litery U. W przeciwieństwie do innych drutów w obozie te druty były gole. W inne byty wplecione gałęzie sosny. Dzięki temu nasi strażnicy mieli nad nami dokładny nadzór.
Z baraku niemieckiego, który był vii a vis bramy prowadzącej na peron, Mitte wyniósł lekki karabin maszynowy. Poszedł z nim w stronę peronu. Po
chwili wrócił do baraku. Znów wyniósł automat niemiecki. Powtórzył to kilkakrotnie. W tym czasie Ukraińcy z karabinami weszli na peron.
Gdy staliśmy w szeregu, w pierwszej piątce: ksiądz. Działoszyński. Alfred, profesor Mering i ja, ksiądz szepnął: — Przygotowują nam łaźnię.
Pb półgodzinnym wyczekiwaniu Mitte swoim kocim krokiem podszedł do zamkniętej bramy. Rozkazał Ukraińcom, aby ją otworzyli. Wskazał na nas palcem i rozkazał: — Die ersie Barake gchtn**. Uścisnęliśmy jeden drugiego. Nie mieliśmy wątpliwości, że skoro tylko pokażemy się na placu, seria strzałów zwali nas z nóg. Ruszyliśmy. Byliśmy w pierwszej piątce z baumeistrcm na czele. Weszliśmy na peron. Stało tu wielu esesmanów, a Ukraińcy rozmieszczeni byli za parkanami z wymierzonymi w naszą stronę karabinami Stabsschar-fuhrer, gruby i niski, o twarzy buldoga, nazywany przez nas „Fesele", rozkazał nam stanąć. Baumeister krzyknął, tak jak zwykle: — Micen ap! Przed sobą mieliśmy esesmanów. Za nami. w dole. tor kolejowy. Za nim był nasyp z ziemi, w który były wetknięte drzewa sosnowe. Uniemożliwiały one zobaczenie z zewnątrz peronu Treblinki. Staliśmy wyprostowani na baczność, z czapkami przy udach. Esesman „Fesele** o grubej, nalanej twarzy zaczął przemawiać. W tym momencie uświadomiliśmy sobie wszyscy, że będziemy żyć. Gdy pies szczeka, to nic gryzie. Gdy esesman mówi, to nie strzela. Bo po co by mu było do nas przemawiać, gdyby miał strzelać.
Z wykrzywioną ze złości twarzą buldoga zaczął przemawiać. Uświadamiał nam, że nie wolno próbować ucieczki, że będziemy za nią srodze ukarani. W czasie jego wykrzykiwań myślałem o tych, którzy uciekli. Życzyłem im w duchu powodzenia. Zazdrościłem im podświadomie, że ucieczka się udała. Patrzyłem na esesmanów, którzy nas usiłowali przekonać, że stąd nie ma wyjścia, że ramię niemieckie dosięgnie uciekinierów, gdziekolwiek się znajdą. Że za każdego uciekiniera będziemy dziesiątkowani aby nam się na zawsze odechciało przeciwstawiać potędze Reichu. Po skończeniu przemówienia dał znak. aby następne dwa baraki wyszły na peron. Stanęliśmy na naszych stałych miejscach obok baraku. Jak zwykle z rana do apelu. Blokowi zaczęli meldować, jak codziennie, nasz stan liczebny esesmanom. Wtykają im w ręce cetelc (karteczki), na których jest wypisana liczba więźniów w każdym baraku. Zauważyliśmy, że tym razem brak było przy raporcie komanda „Czerwonych". Było to dziwne. Nagle otworzyła się brama, która prowadziła z terenu gospodarczego na peron. Ukazali się w niej „Czerwoni”, niosący na tragach uśpionych zastrzykami przez naszych lekarzy chorych więźniów. Nieśli ich w stronę lazaretu. Pb
Die eme Barake gehehf (nicm.) — hcrw*xy barak nuiw!