158 BUNT W TREBLINCE
Uważam, że część z nas powinna pozostać w Warszawie i kontynuować walkę Reszta opuści miasto w cywilnych ubraniach razem z ludnością cywilną. Treeba się starać być jak najdalej od obozu w Pruszkowie — stamtąd gestapowcy wysy. łają ludzi do obozów koncentracyjnych. Nieprawdą jest, że w promieniu pięć. dziesięciu kilometrów od Warszawy nie ma ludności cywilnej. Wiemy, że toczy się tam normalne życie jak przed powstaniem. Każdy żołnierz otrzyma dziesięć dolarów, oficerowie po dwadzieścia. Wszyscy uczestniczący w powstaniu otrzymują automatycznie dodatkową rangę. Proponuję Żydom walczącym w naszych szeregach, aby dla swojego bezpieczeństwa pozostali w Warszawie.
Mówiąc to, patrzył na majora Marczaka, który też byt Żydem (członek Bundu — Dawid Klin). Mówi! dalej:
— Zwracam się do wszystkich moich towarzyszy broni, aby po wyjściu z Warszawy, gdy spotkają swoich towarzyszy Żydów, pomagali im w każdej sytuacji.
Cisza zapanowała w piwnicy. Kiedy opuściliśmy piwnicę sztabu, mżył deszcz. Cisza panowała niepodzielnie nad całą Warszawą. Umilkły strzały, umilkły ryczące rakiety. Przechodnie, okryci różnymi szmatami, uwijali się wśród ruin, poszukując swoich bliskich. Na ulicach poprzecinanych rowami łączącymi domy poprzewracane tramwaje, leje po bombach wypełnione wodą wyjęte z trotuarów płyty betonowe, tworzyły barykady. Gruzy zwalonych domów z poplątanymi drutami elektrycznymi, poprzewracane latarnie uliczne, a po bokach wąwozy utworzone ze spalonych szkieletów domów. Szedłem w stronę Marszałkowskiej, gdzie mieszkał mój ojciec. Zastałem go w mieszkaniu wraz z Hanką. Gdy wszedłem, przerwali rozmowę. Ojciec zwrócił się do mnie:
— No cóż, zaczynamy od nowa. Znów tułaczka w nieznane. O siebie się nie martwię, najwyżej zamilknę od nowa. Mnie nic złego nie zrobią. Nikt mnie nie posądzi, że uczestniczyłem w powstaniu. Martwię się o was. Wy jesteście młodzi. Niemcy takich jak wy będą wyłapywać, to jest pewne. Może ukryjecie się w gruzach Warszawy? Sam nie wiem, gdzie będziecie bezpieczniejsi.
— Tato, wracam teraz ze sztabu z nowymi wiadomościami. Podpisano kapitulację, Niemcy nakazali ewakuację całej ludności cywilnej Warszawy. Około miliona ludzi ma pójść na poniewierkę, nie wiadomo dokąd. Mam nadzieję, że nie zrobią teraz nowej Treblinki dla Polaków. Uważam, że ojciec powinien opuścić miasto jak wszyscy. Ja z Hanką zostaniemy jeszcze i później dołączymy do tłumu. Trzeba się zastanowić nad ekwipunkiem na drogę. Mamy ze sobą trzydzieści dolarów. Trzeba, Hanka, żebyś uszyła plecaki na drogę. Mego wiernego towarzysza biorę ze sobą.
— Kogo? — zapytała Hanka ze zdziwieniem
— Mój pistolet maszynowy, chcę też wziąć moje parabellum. Poszukam jeszcze w brygadzie, może zostały tam granaty. Trzeba wziąć trochę odzieży, koce i prześcieradła.
Hanka przerwała mi:
— Igo, postanowiłeś już, jaką drogą wyjdziemy? Widziałam, że na placu Zbawiciela jest pełno żandarmerii. Obserwują każdego z przechodzących, a ty jesteś znany na tym odcinku. Najlepiej będzie, jeżeli wyjdziemy południową stroną Warszawy, przez Żelazną. Tam dołączymy do tłumu.
Postanowiliśmy, że wyruszymy o zmierzchu. Ciemność miała ułatwić nam ucieczkę z konwoju. Warszawę opuściliśmy 6 października, ostatniego dnia ewakuacji. Mżył drobny kapuśniaczek i zasnuwał świat popielatą mgiełką. Wbrew zdrowemu rozsądkowi zabraliśmy ze sobą broń. Hanka niosła pod paltem plaski automat, a ja schowałem w kieszeniach dwa granaty i rewolwer. Nóż, z którym się nigdy nie rozstawałem, miałem przywiązany podwiązką do nogi. Aż do ulicy Filtrowej nie spotkaliśmy nikogo. Miasto wyglądało jak wymarłe. W głuchej ciszy nasze kroki napawały nas samych przerażeniem. Czarne sylwetki wypalonych domów, rumowiska, bezustanne przeszkody na drodze, odblask pożarów z pobliskich dzielnic—składały się na ponury i groźny obraz. Na ulicy Filtrowej zmieszaliśmy się z ciągnącym się bez końca tłumem. Nikt nie zauważył, jak wynurzyliśmy się z ruin. Po obu stronach ulicy stali w równych odstępach niemieccy żołdacy z karabinami i obojętnie spoglądali na płynącą rzekę ludzi. Koszmarne było to wyjście z Warszawy. Opuszczający miasto tłum przemienił się w setki tysięcy żebraków i nędzarzy. Przed dworcem zgłodniały tłum rzucił się na pobliskie pole, gdzie na zwiędłych badylach czerwieniły się przejrzałe, niezebrane na czas pomidory. Nagle usłyszałem głos wołający mnie moim pseudonimem okupacyjnym:
— Igo!
Naprzeciwko mnie stał mój dobry towarzysz z Treblinki—Zygmunt Strawczyński. Spotkaliśmy się po raz drugi po wyjściu z Treblinki. Jego rumiana twarz jaśniała uśmiechem radości z tego niespodziewanego spotkania.
— Igo, pójdziemy razem.
— Jeżeli nie boisz się maszerować z arsenałem broni, to proszę bardzo.
Gdy zobaczyłem, że nie rozumie, o czym mówię, kazałem mu dotknąć kieszeni moich spodni. Kiwnięciem głowy zaakceptował marsz w naszym towarzystwie. Doszliśmy do torów kolejowych, na których stał pociąg towarowy z półotwartymi wagonami. Nagle podszedł do mnie, przedarłszy się przez tarasujący mu drogę tłum, Niemiec. Poprawną polszczyzną zapytał:
— Igo, ty żyjesz?