no BUNT W TREBLINCE
Wiedziałem, że jestem ranny, ale rana nie dokuczała mi zbytnio. Utykałem wprawdzie, jednak chęć życia nakazywała mi możliwie jak najszybciej oddalić się od niebezpiecznego obszaru.
Gdy doszedłem do bagnistego wybrzeża Bugu, zapadała już noc. Dowlokłem się do wsi Wólka Nadbużna. Było tu cicho i sennie. W oborach ryczały krowy i kwiczały świnie. Gdzieniegdzie zaskrzypiał żuraw. Po ziemi kładły się długie, czarne cienie. Kilkoro dzieci uganiało się po drodze. W niektórych oknach iskrzyły się światła.
Wstąpiłem do pierwszej z brzegu chałupy i poprosiłem o czysty kawałek płótna i trochę jodyny. Kawałek szmaty się znalazł, ale jodyny nie mieli. Obandażowali moją ranę i poczułem się lepiej. Przy okazji wieśniacy zapytali mnie, co oznaczają strzały. Dałem im wymijającą odpowiedź. Opowiedziałem, że zwolniono mnie właśnie z obozu pracy, w którym odbywałem karę. Natychmiast posypały się pytania i nazwiska. Jakaś kobieta chciała dowiedzieć się szczegółów o losie swego krewniaka, inny pytał mnie, czy nie znam przypadkiem jakiegoś Jakubiaka, jeszcze inny dopytywał się o brata. Odpowiedziałem im, że zwolniono dużo ludzi i jeżeli nie dzisiaj, to następnego dnia zjawią się w domu na pewno.
Potem jakaś litościwa dusza przeprowadziła mnie wąską ścieżką nad rzekę i wskazała zręcznie zamaskowaną kładkę. Przeszedłem po niej na niewielką wysepkę zarośniętą trzciną i szuwarami. Zewsząd otaczały ją kępy wikliny. Ułożyłem się w ustronnym miejscu i natychmiast twardo zasnąłem. Nie wiem, jak długo spałem. Zbudziłem się pod wpływem dotkliwego pokąsania przez komary. Bzykały nade mną złowrogo. Siadały na twarzy, szyi, rękach i, pojąc się krwią, pozostawiały piekące ślady ukąszeń.
Dobiegły mnie odgłosy rozmowy. Ktoś mówił po rosyjsku lub białoruska Padło kilka strzałów. Potem ludzie odeszli i znów zapadła niczym niezmącona cisza. Przewracałem się z boku na bok, ale o spaniu nie mogło być mowy, gdyż natrętne owady chmarami krążyły nad moją głową i atakowały zajadle. Usnąłem dopiero o świcie.
Rano zjawił się na wyspie pewien wieśniak. Nie wydawał się zdziwiony moim widokiem. Podszedł do mnie i z całą swobodą zapytał, jak mi się spało. Odburknąłem coś niechętnie, patrząc na niego nieufnie. Ale chłop nie miał złych zamiarów. Orientował się prawdopodobnie, kim jestem i skąd znalazłem się na wysepce. Powiedział mi od razu, że w całej okolicy Niemcy przeprowadzają wielką obławę. Że zmobilizowano wszystkie garnizony na odcinku Małkinia, Sokołów Podlaski i Siedlce. Na drodze legitymuje się wszystkich ludzi i przeprowadza rewizje we wszystkich chałupach. Kiedy zapytałem go, czy Niemcy hvli również u niego, odpowiedział. -?<»»»->----l: -----■—
wczoraj wieczorem, a teraz skierowali się w górę rzeki. Jeszcze kilka godzin przeleżałem na wyspie. Zaczął mi dokuczać głód i pragnienie. Na brzegu zaczerpnąłem wody i ugasiłem pragnienie. Umyłem się i wolno ruszyłem w dalszą drogę. Nie miałem żadnego określonego planu działania. Zdałem się wyłącznie na intuicję. Szedłem w tym samym kierunku, w jakim posuwała się obława. Kiedy doszedłem do pierwszej wioski, powtórzyłem wersję o zwolnieniu z obozu pracy. Powołałem się na nazwiska zasłyszane w Wólce i to w pewnym stopniu wzbudziło zaufanie wieśniaków. Przyjęto mnie życzliwie, ale czułem, że chcą się mnie jak najszybciej pozbyć. Posiliłem się trochę i poszedłem dalej. Przed wieczorem zatrzymałem się w wiosce, której nazwy, niestety, nie przypominam sobie. Szarzało. Zbliżyłem się do grupy wieśniaków rozprawiających o czymś na drodze i zapytałem, czy nie mogliby mi udzielić noclegu. Moja prośba ich przeraziła. Odmówili mi stanowczo i aby uniknąć dodatkowych nalegań z mojej strony rozeszli się po zagrodach. Powlokłem się dalej i spotkałem jeszcze jednego człowieka. Ponowiłem prośbę, ale i tym razem bez skutku. Włóczyłem się po wsi jeszcze jakiś czas, a gdy ściemniło się jeszcze bardziej, upatrzyłem sobie miejsce w stogu. Ledwo ulokowałem się w sianie, poczułem, że na kimś leżę. Okazało się, że jest to ten sam człowiek, którego prosiłem o nocleg. W blasku księżyca rozpoznałem jednego z mych współtowarzyszy — grodzieńskiego Żyda. Trochę był niepodobny do siebie w wielkiej czapie nasuniętej na jedno ucho. Poznałem go po rzędzie złotych zębów. Odsunąłem się od niego i natychmiast usnąłem. O świcie okazało się, że w stogu nocowało co najmniej czterech ludzi. Nikt do nikogo nie przemówił słowem. Jeden bał się drugiego. Gdy tylko wzeszło słońce, moi towarzysze ulotnili się bez pożegnania. Każdy poszedł w innym kierunku.
Tego dnia krążyłem jak zwierz w matni. Wlokłem się polami i okrążałem bagniska. Zatrzymywałem się na krawędziach wiosek i chutorów. Wszędzie węszyłem niebezpieczeństwo i zdradę. Noga dokuczała mi, lecz mimo bólu trzymałem się dzielnie. Moim dążeniem było oddalić się jak najbardziej od spalonego obozu. Potem już dam sobie jakoś radę. W bucie miałem schowane sto dolarów—sumę bądź co bądź poważną—za którą będę mógł nabyć jakieś solidniejsze ubranie i wyżywić się przez pewien czas. Przed wieczorem dotarłem do jakiejś wioski. Przy jednej ze stodół stała grupa młodych mężczyzn. Zbliżyłem się do nich i zapytałem, jak się ta wieś nazywa. Odpowiedziano mi ze śmiechem, że wieś nazywa się Radość. Po wtórującym tej odpowiedzi wybuchowi śmiechu zrozumiałem, że drwią ze mnie. Tego, który ze mnie zadrwił, zapytałem z tupetem i złością:
_A ty w jakim pułku służyłeś skurwysynie, bo ja byłem w 66. pułku piechoty.