120 BUNT W TREBLINCE
wyziera z jego twarzy, zaczyna się jąkać, oczyma przewraca i mówi: —Panie, ja jestem Polakiem. To ja do niego, kapujesz, mówię: — Jak tak, to braciszku podejdziemy do policjanta. Wtedy on w strachu mówi: — Panie, zostaw mnie w spokoju. — W porządku — mówię — ale wejdziemy razem do bramy.
— A on wchodzi? — zapytałem z niedowierzaniem i zgrozą.
— A coś myślał, że on taki bohater? Pewnie że wchodzi. W bramie robie mu lekką rewizję i zabieram wszystko, co ma przy sobie. Na ogół Żydziakj mają przy sobie dużo wartościowych rzeczy. Jak ma na sobie lepszą maryna-reczkę, to też mi się może przydać. Te Żydziaki noszą zawsze zielone kapelusiki, które też są dobre.
W tej chwili zdejmuje z wieszaka zielony kapelusik i zakłada mi go na głowę, Odwracam się i napotykam spojrzenie mamusi, która z uśmiechem mówi, że ładnie wyglądam. Daje mi do ręki złamane lusterko, abym się w nim sam zobaczył. Przyglądam się sobie w lustrze. Kręcę kapeluszem w różne strony, aby nie widzieli przerażenia na mojej twarzy. Przy śniadaniu pytam Antosia:
— Czy z tego żyjesz, czy też jeszcze sobie czymś dorabiasz?
W odpowiedzi wyciągnął pistolet z kieszeni i, pokazując mi go, powiedział:
— To jest, frajerze, też dobry zarobek.
Potrząsnąłem głową, że nie rozumiem. Powiedział:
— Nie zapominaj, że my mieszkamy w Rembertowie, tutaj Niemcy pize-szkalają wszystkich wziętych z niewoli Ukraińców, Białorusinów, Łotyszów, Litwinów, a nawet Tatarów. Jak się trochę cholery poprawią, bo jak ich przywożą z obozów, to wisi na nich tylko skóra i kości, to po paru tygodniach wysyłają ich na front rosyjski. Gdy się skurwysyny dowiadują, że ich mają wysiać; sprzedają wszystko, by mieć pieniądze na wódkę. Wiedzą, że z rosyjskiego frontu nie wrócą żywi. Łapiesz takiego, który przechodzi druty obozu, i odkupujesz od niego wszystko: mundury, koce, rury (rewolwery), nawet karabiny. Z karabinami jest tylko problem z transportem. Dlatego obcinamy im lufy. Jak mi się nadarza rozpylacz, to warto kupić, bo za to się dostaje parę tysiączków. Za rurę, zależy komu się ją sprzeda, bo jak na Kercelaku, to się dostaje mnią bo ten, co kupuje, musi podwójnie zarobić, kapujesz. Tak się żyje w czasie okupacji. Jak chcesz, to możesz przy nas też zarobić. Jak będziesz miał klienta, to wtedy zarobisz lepiej. Tylko pamiętaj, nie zaczynaj z podziemiem. Tb łachudry’ chcą wszystko brać bez pieniędzy, kapujesz. A najważniejsze, nikomu ani słowa o tym, że znasz tę melinę, gdzie możesz dostać broń. Jak przyjdziesz san, zawsze dostaniesz towar, nawet bez pieniędzy, bo mam do ciebie zaufanie. Ójl ko obcych mi tu nie sprowadzaj.
Nazajutrz pożegnałem „miłą” rodzinkę i pojechałem pierwszy raz do Warszawy. Nie wyszedłem na miasto ze stacji. Przesiadłem się do pociągu jadącego do Częstochowy. Konduktor wszedł do wagonu, by sprawdzić bilety. Dałem mu pięćdziesiąt złotych i zapytałem, czy to wystarczy do Częstochowy. Po wzięciu pieniędzy powiedział, że w Żyrardowie wsiadają żandarmi i sprawdzają przepustki (na dalsze jazdy Polacy musieli mieć specjalne pozwolenia). Powiedziałem konduktorowi, że nie mam przepustki. Powiedział mi, że będę musiał pospacerować po dachu.
— Nie ma obaw, zrobi się — odpowiedziałem.
W Żyrardowie pociąg prawie opustoszał. Byłem sam w przedziale. Widziałem na peronie czterech żandarmów. Weszli parami z dwóch końców pociągu. Pociąg ruszył. Otworzyłem drzwi w biegu i wszedłem po drabince na harmonię łączącą dwa wagony. Przed następną stacyjką, kiedy pociąg zwolnił, zszedłem z drabinki, zajrzałem przez szybę do wagonu i gdy zobaczyłem, że nikogo tam nie ma, wszedłem z powrotem. Poszedłem do ubikacji i tam się zamknąłem. Przez szparę w małym okienku zamalowanym olejną farbą na biało widziałem na peronie czterech żandarmów prowadzących dwóch ludzi. Pociąg ruszył. Na następnej stacji wsiedli pasażerowie. Na ogół nikt nie miał biletu. Opłacali się konduktorowi, który prawdopodobnie dzielił się z innymi konduktorami i maszynistą. Przed Częstochową pociąg zwolnił. Był to wojenny trik kolejarzy. Ludzie z tiumokami wyskakiwali z pociągu. Nikt nie chciał wjechać na peron, bo tam żandarmeria konfiskowała żywność i aresztowała ludzi. Ja także wyskoczyłem z wagonu i doszedłem na piechotę do centrum miasta. Z pierwszej alei skręciłem w ulicę Kościuszki i zatrzymałem się przed domem nr 26, w którym mieszkała Ela. Przypomniałem sobie tragedię, jaką przeżyliśmy w tym mieście przed jedenastoma miesiącami z moimi siostrami. Wszedłem na podwórko i zapukałem do parterowego mieszkania. Otworzyła mi wylękniona staruszka. Zapytałem, czy zastałem panią Elę w domu. Wskazała mi drzwi. Zapukałem. Po dłuższym czekaniu drzwi się uchyliły i w szparze ukazała się Ela. Przestraszonym wzrokiem patrzyła w moim kierunku. Wpuściła mnie do pokoju i gdy zamknęła za mną drzwi, zapytała:
— Samek, skąd przyszedłeś?
— Z tamtego świata — odpowiedziałem.
— Skąd? — spytała.
Odpowiedziałem, że powróciłem z Treblinki. W tej samej chwili coś się poruszyło przy łóżku pod oknem. Ze znajdującej się pod oknem wnęki wyszedł Grosman. Był to przyjaciel Eli, neofita. Zrozumiałem, że ukrywa się pod oknem. Wyprostował się z trudem i ze wzruszeniem podał mi rękę. Zapytał, jak mi się to udało. Nie odpowiedziałem na pytanie. Zapytałem o mamę i ojca. Odpowiedziała, że żyją i są w Warszawie. Wzruszony usiadłem na krześle.
— Samek, a ty się nie pytasz o siostry?