90 BUNT W TREBLINCE
„Kiwe” przerwał pracę wszystkich więźniów z wszystkich komand i kazał im się zebrać na placu apelowym. Stanęliśmy piątkami, jak zwykle do apelu, „Kiwe” swoim piskliwym głosem wykrzykiwał, że jest bałagan. Komenda# Galewski z czapką w ręku latał zdenerwowany po placu, nie wiedząc, co zrobić W pewnej chwili esesman „Kiwe” przerwał swoje krzyki i szepnął coś po cichu Galewskiemu, len kiwnął głową, stanął na baczność, a potem zwrócił się wna-szą stronę. Komendant nakazał nam zdjąć własne marynarki, pozbierać kurtki, palta, spodnie i inne części garderoby z baraków i przynieść od razu na plac. Gdy przynieśliśmy wszystkie nasze osobiste rzeczy z baraku, „Kiwe” powiedział, że ten, u kogo znajdzie ukrytą część garderoby, zostanie rozstrzelany. Zapakowaliśmy nasze rzeczy w paczki i załadowaliśmy do wagonów, które stały na peronie. W taki sposób obdarci zostaliśmy z własnej, niezbędnej na# odzieży. Zostaliśmy tylko w spodniach i koszulach. Na tym nie zakończyły się represje niemieckie. Kapo Zelo i vorarbeiter Wolf zostali wywołani z szeregi Kiwe rozkazał każdemu z nich wyprowadzić z szeregu podległych mu więźniów. Grupa ta, składająca się z kilkunastu osób, stanęła pod barakiem wraz z Zelo i Wolfem, którzy stali na ich czele. Po chwili na plac apelowy wleciała przez bramę grupa Ukraińców z wymierzonymi karabinami. Otoczyli całą grapę Zelo i wyprowadzili ich z placu.
Zegnaliśmy ich wzrokiem. Byliśmy pewni, że prowadzą ich do lazaretu na śmierć. Nagle zauważyliśmy, że Ukraińcy nie skręcili z grupą na lewo, w stronę lazaretu. Poszli w prawo. Zrozumieliśmy, że zostali skierowani do obozu śmierci
Wieczorem w baraku komendant Galewski powiedział nam, że zostali tai skierowani, aby zastąpić tych, których ostatnio rozstrzelano. W obozie śmierć ciągle rozstrzeliwano więźniów i dlatego stale było tam brak ludzi do pracy.
Po kilku dniach pracowałem wraz z moją grupą przy reperowaniu płotu przy wejściu głównym. Obok nas pracowała grupa więźniów z obozu śmiem pod przewodnictwem starszego człowieka, cieśli z zawodu, Wiemika. Budowali dekoracyjną bramę z drzewa w stylu góralskim. W czasie gdy Wierni ociosywał jedną z belek i znajdował się dosyć blisko, śpiewem opowiadał nam co się u nich dzieje. Na nasze ciche zapytania, jaki jest los zabranej od nas grapy, odpowiedział, że wszyscy żyją. Nucąc piosenkę po żydowsku, opowiadał: — Ijdn, Ijdn, wy nawet nie wiecie, co za piekło jest u nas. Trzynaście komót gazowych pracuje w naszym obozie. Gaz dochodzi do nich z motoru po stary® rosyjskim tanku. Podłogi komór pochylone na zewnątrz ułatwiają wyciąganie trupów. Wyciągamy z grobów trupy i palimy je na szynach. Po dwa i pół tysiąca trupów na jednym palenisku.
Na widok nadchodzącego esesmana przerwał swój śpiew. Po zakończeniu pracy wracamy na plac apelowy. Wysłuchujemy koncertu Golda, któiy wrazzt
„stawkiem warszawskim”, wiolonczelistą Schutzerem, wygrywa przedwojenne szlagiery.
Wbaraku panuje półmrok, pomimo że jest oświetlony żarówkami. Zwisają z pułapu, po jednej w przejściu między dwupiętrowymi pryczami. Prąd do migoczących żarówek dostarczany jest przez generator. Ten sam generator dostarcza gaz spalinowy do komór gazowych, w których dzień w dzień gazowano ludzi.
Słabe, migoczące żarówki ledwo oświetlały barak, a raczej tylko rozpraszały mrok. Z tego powodu każdy z więźniów starał się przynieść z placu świece. Umieszczaliśmy je na chybotliwych stołkach, które przenieśliśmy z poprzedniego baraku, w którym nie było w ogóle elektryczności. I tak co wieczór zapalaliśmy świece nie tylko dla dodania światła. Robiliśmy to raczej z chęci powrotu do poprzedniej atmosfery. W ten sposób staraliśmy się przynajmniej wieczorem wyłączyć z otaczającej nas grozy. Zapomnieć o tym, cośmy w ciągu dnia przeżyli. Każdy z nas miał na pryczy miejsce szerokości czterdziestu centymetrów. Na brzegu naszej pryczy miał swoje lokum Żyd z Czechosłowacji. Został przywieziony transportem z Tferezina, dużego miasta w Czechosłowacji, w któiym przed wojną mieszkało wielu Żydów, i do którego Niemcy wysłali Żydów z całego kraju. Czeski Żyd leżał przy profesorze Meringu. Miał ze sobą skarb, z któiym się nigdy nie rozstawał — małe organki. Wygrywał na nich cichutko stare, przedwojenne, rzewne melodie.
Tego dnia pracowałem w lesie z komando „Tamung”. W gałęziach sosny, które przynosiłem do obozu do wplatania w druty kolczaste, ukryłem półlitrową butelkę wódki, szynkę i bochenek chleba. Wieczorem zasiedliśmy: Mering, Ger-szonowicz, ksiądz, Alfred i ja przy rozłożonym składanym krzesełku, które spełniało tu rolę stolika. Aby uchronić się przed wiatrem wiejącym przez otwarte drzwi i okna, a również aby dodać intymności naszemu kącikowi, zawieszaliśmy czerwoną kołdrę. Dzięki niej byliśmy odseparowani od reszty ogromnego baraku z jego licznymi pryczami. Tego wieczora, jak zwykle, Alfred zabrał się do konspiracyjnego dzielenia przyniesionego przeze mnie plonu. Dzielił na równe kawałki chleb i szynkę. Ja starałem się w lesie zjeść jak najwięcej, aby z tego, co przyniosę, wszystko było dla moich najbliższych kolegów. Zimą w obozie panował straszny głód. Jedynie wódkę piłem razem z moimi kompanami. Tym bardziej że oprócz mnie i Alfreda nie było na nią chętnych.
Od czasu do czasu zapraszaliśmy na nasze biesiady Czecha. Przeskakując na górnej pryczy śpiących już na swoich betach więźniów, zbliżał się do nasze-