114 BUNT W TREBLINCE
kulami żywnościowymi sklepie. Nie miałem przy sobie ani grosza. Nie mogłem się też zdradzić posiadaniem dolarów. Przykro mi było żebrać. Za kontuarem stała młoda i ładna dziewczyna. Stanąłem pokornie u drzwi i czekałem, aż wy. ekspediuje klientów.
— A co dla pana? — zapytała w końcu.
— Proszę o szklankę wody — odpowiedziałem.
Zniknęła na chwilę. Potem wróciła, niosąc pełną szklankę wody. Podała mi ją bez słowa.
— Czy daleko stąd do stacji? — spytałem, zwracając jej szklankę.
— Do Kostek nie będzie dalej jak pół kilometra — powiedziała.
W sklepiku było pusto. Dziewczyna przyglądała mi się bacznie i cień litości malował się w jej oczach.
— Pan uciekł? — zapytała.
— Tak — przyznałem. — Czy były już obławy?
— Och, i jeszcze jakie! — rzekła. — Byli u nas całą zgrają. Szukali Żydów. W naszej chałupie chcieli zabrać mojego brata tylko dlatego, że miał ogoloną głowę. Sołtys musiał poświadczyć, że to nie żaden zbieg, tylko że jest nienormalny i dlatego ma ogoloną głowę.
Wysłuchałem opowiadania i zapytałem, kiedy byli. Odpowiedziała, że wczoraj rano. Zapytałem, ile kosztuje bilet kolejowy do Siedlec. Odpowiedziała, że pięć złotych z groszami. Podziękowałem jej za wodę i wyjaśnienia i chciałem się wysunąć ze sklepiku. Dziewczyna zatrzymała mnie jednak wzrokiem i przysuwając się ku mnie, podała mi niepostrzeżenie 20 złotych.
— Ach — szepnąłem —jak ja się pani odwdzięczę.
— Głupstwo — machnęła ręką. — Nie ma o czym gadać.
— Jeżeli pani już jest taka dobra, to proszę mi teraz sprzedać kilka papierosów. Zaśmiała się wesoło, zawinęła w skrawek papieru 15 papierosów i pudełko zapałek.
Podając mi pakiecik, powiedziała:
— To na drogę.
Dodała jeszcze, że pociąg odjeżdża o piątej nad ranem. Najlepiej by było, abym się przespał na polu, po prawej stronie drogi prowadzącej do stacji Kosi-ki. Skoszono żyto i stoi tam stóg. Podziękowałem i poszedłem we wskazanym przez nią kierunku. Rozejrzałem się, czy nikogo nie ma na drodze i czy nikł mnie nie śledzi. Wszedłem na pole. Wyciągnąłem kilka snopów i schowałem się. Wydrążyłem sobie jamę w stogu, zamykając się wyciągniętymi poprzednio snopkami. Kiedy noc zapadła, wyszedłem z mojej nory. Rozkoszowałem sif ciszą pięknej sierpniowej nocy. Nagle ze strony wsi zaczął się zbliżać w moim kierunku cień. Przywarłem do ziemi i czujnie wypatrywałem, kto sie do mnie zbliża. Po chwili zorientowałem się, że to sylwetka kobiety, a gdy się jeszcze bardziej zbliżyła, poznałem, że jest to ta sama młoda dziewczyna ze sklepu, która mi poradziła ukryć się tutaj. Podniosłem się z ziemi, żeby mnie mogła zobaczyć. Podeszła do mnie i razem usiedliśmy u stóp stogu. Powiedziała z zażenowaniem, że przyniosła mi trochę jedzenia. Wyjęła z koszyczka kiełbasę, chleb i biały ser. Wszystko to było zapakowane w papier gazetowy. Podziękowałem jej, wdzięczny za troskę.
Rankiem zbudziły mnie głosy kobiet podążających na stację. Kilka z nich dźwigało większe paczki. Wyszedłem na drogę i jednej ze starszych niewiast zaofiarowałem swą pomoc. Poprosiłem ją, aby wolno mi było nazywać ją ciotką i aby mówiła do mnie na ty. Zgodziła się chętnie, a w dodatku na stacji kolejowej wykupiła mi bilet. Drżąc, wsiadłem do pociągu. Tym razem szczęście mi dopisywało i do Siedlec dojechałem bez przeszkód. Najbardziej obawiałem się przejścia przez budynek stacji, ale traf chciał, że na przedmieściu pociąg zatrzymał się przy zamkniętym semaforze. Skorzystałem z przypadkowego postoju i wyskoczyłem z wagonu.
Mimo wszystko moja sytuacja nie była wesoła. Garderoba była zdekompletowana. Miałem na sobie tylko przybrudzoną, białą koszulę, spodnie i wysokie buty. Ogoloną głowę starannie chowałem pod czapką. Trzeba teraz było znaleźć kogoś wyglądającego uczciwie i rozmienić u niego dolary. To był cały mój majątek. Łudziłem się, że w Siedlcach zetknę się z ojcem, który do tego miasta wywędrował z Opatowa. Pomimo wszystkich moich przeżyć, pamiętałem tylko raz zasłyszane jego fałszywe, aryjskie nazwisko—Karol Baltazar Pękosławski. Postanowiłem udać się do Zarządu Miejskiego i zasięgnąć tam informacji 0 ojcu. Niestety, nie otrzymałem tam żadnej o nim wiadomości. Nie figurował w spisie mieszkańców Siedlec. Szedłem bocznymi ulicami miasteczka, nie chcąc napotkać niemieckich patroli. Dojrzałem szyldzik lekarza. Ból prawej rannej nogi dokuczał mi tak bardzo, że zaryzykowałem jeszcze jedną wizytę. Czekałem dosyć długo na przyjęcie, a gdy znalazłem się już w gabinecie, miałem obmyślone nowe opowiadanie. Powiedziałem, że wydostałem się z obozu jeńców wojennych, który znajdował się w Prusach Wschodnich i że w czasie przekraczania granicy na Bugu zostałem postrzelony. Lekarz wypytywał mnie, w jakim pułku służyłem i gdzie zostałem wzięty do niewoli. Odpowiedziałem, że służyłem w 66. pułku piechoty (zgłosiłem się do niego w chwili wybuchu wojny, mając 16 lat, jako ochotnik). Do niewoli zostałem wzięty pod Kutnem. Błyskawiczna myśl przeleciała mi przez głowę — przypomniałem sobie, że tam właśnie toczyły się najcięższe boje w 1939 roku. Prowadząc ze mną rozmowę, lekarz badał dokładnie moją ranę. Pokiwał głową i oświadczył, że miałem dużo szczęścia, że nie dostałem gangreny. Dowiedziałem się od niego, że kula