i zasypywał mnie, siekł w twarz, w oczy, w kołnierz, w nozdrza, w usta chwytające z trudem powietrze. — Już nic nie widziałam, nie słyszałam, szłam na oślep, szarpana, ciskana, zatrzymywana, pchana, zasypana wodą i piachem, oślepiona, ogłuszona, dymiąc z wysiłku jak koń na mrozie. — „Nie dojdę!” — szepnęłam, myśląc o długiej drodze do domu (było to jeszcze w owych biednych czasach, gdy byłam podległa przesądowi „dachu” i „mieszkałam”). — „Nie dojdę” — szepnęłam więc, i wraz z dźwiękiem tych słów znikł ich sens, który jest dla naiwnych tragicznym. — „Cóż z tego? czy mi trzeba dojść?” — przyszło mi nagle do głowy rozgrzanej wichrem jak winem, — i porwało mnie boskie ożywienie, ognista potęga, która teraz, przełamawszy się przez patrole codziennej Kapuy gnuśności, buchała zachwytem awantury, szałem bohaterstwa, dziką radością żywiołu. — „Ach,” — wołałam ekstatycznie, — „staję się mniej niegodną! —” — a właśnie mijałam diuny, fizycznie półprzytomna, lecz duchem wniebowzięta prawie przez ten wichr, który się stawał uosobieniem bicza bożego, niebiańską ostrogą, rózgą płomiennych entuzjazmów, wydzierających się z okropnie sponiewieranego ciała w emiprej-skie przestwory ognia! ognia! ognia!
A właśnie mijałam diuny i, fizycznie półżywa, duchem zaś nad-żywa, wszech-żywa, — padłam pod dach szklanego schroniska.
„Lwem chcę być! w huczące morza gnać!” wołałam w uniesieniu. —„Przybywaj, Lwie odwagi! Witaj,
Przygodo! -f tyś klucznicą mych Sezamów, tyś Gani-medem mej nieśmiertelności! —•”
0 naiwna wielka nocy mego powtórnego niemowlęctwa! f'"?
Jak wstałam, jak niesiona boskim entuzjazmem, pijana mocą swą, i samotnością nocną, i okrutną grą braci mych, żywiołów, — doszłam wreszcie do domu, — widzę mglisto. Spostrzegam tylko twarz pół litosną, pół zgorszoną stróża, oblanego światłem łuczywa, — i podejrzaną figurę szpiega cnoty, który zza węgłów badał moralność mego pojawienia się wśród — kultury. — W domu omyłam się z kurzu i błota i wciąż w delirium zapału rzuciłam się na łóżko, majacząc o straszniejszych nocach, głębiach mórz, grozach pustynnych, wyspach ognistych, — o wielkich, nadludzkich, — o prawdziwych przygodach. Półsen mój był jednym dreszczem żądzy bohaterskiej, — a gdy dzień wstał, blady, wichrowy, tak wściekle rozkiełznany, szumny żółtym, wciąż spienionym przeogromnie morzem, — ja, nowicjusz, leżałam drętwa, z połamanymi kośćmi, z całą wrą morza w sennych uszach, z mgłą ogniście rozchwianą nad bredzącym mózgiem, który teraz wertował imagina-cyjne karty księgi pełnej imaginacji. — I zamajaczyły mi nie-do-słowa o nie-do-obrazach i ponad-woli...
1 wtedy, po raz drugi, przez szum morza i świst wichru, przedarł się w me uszy ten bezprzykładny, silny i sprężysty, a niezłowiony chód, — i w czerwieniach myślotoczy zaciemniła się ciemno-staro-
245