Pchając się rakiem pod brudny tuman, mrużąc oczy i zaciskając szczelnie usta, znajdujemy wreszcie skrawek miejsca w kotlinie pod nasypem.
Przede wszystkim trzeba ułożyć pana Stefana, który ledwie stoi. Żółty, rozdygotany, kaszlący, nie może głębiej odetchnąć, tak go w płucach kole. Zostaję przy nim i przy rzeczach, podczas gdy pan Szczepan idzie na rekonesans i na polowanie za chlebem względnie po kartki na zupę, którą tym nieszczęsnym, głodnym, zsypanym tu rzeszom raz na dzień wydają bezpłatnie sowieckie władze. Ma się też dowiedzieć o doktora, bo pono jest tu taki.
Trwa to wszystko godzinami. Słońce praży, wicher dmie, piasek w zębach zgrzyta. Nigdzie skraweczka cienia. Upałem tym rozmarzone wszy zaczynają dokuczać nieznośnie. O rozebraniu się i wybiciu ich - ani marzyć. Bo jak? Jestem wtopiona w tłum mężczyzn, dzieci i kobiet na płaskich piaskach, gdzie sobie wszyscy w nosie siedzą. Żadnego krzaka, żadnego węgła, żadnej wyniosłości. Wprawdzie rozpacz doprowadziła tu ludzi do kompletnego bezwstydu, zwłaszcza mężczyzn i dzieci. Rozdziani do naga, tłuką robactwo i bez zająknienia załatwiają się o parę kroków od własnych legowisk. Człowiek jest tak zmęczony, że zobojętniał zupełnie. Nie oburza się już i nie dziwi, tyle że nie zdobył się jeszcze na podobne przekreślenie w sobie wszystkich nabytych czy wrodzonych „przesądów”. Jest mu tylko nad wyraz ciężko i okropnie. Głód, wszy, zmęczenie, niepewność, a przede wszystkim to obłąkane, przeklęte wichrzysko! Słońce sunie powoli nad tą gwiżdżącą śmieciem patelnią, pan Stefan kaszle i jęczy, doktora ani śladu.
Nad wieczorem zjawia się wreszcie pan Szczepan, dumny i zadowolony, bo udało mu się zdobyć dla nas chleb. Mamy jeszcze parę cebul w worku i zgłodniali, brudni, zasypani piaskiem, zabieramy się do jedzenia. Ręce z osłabienia trzęsą mi się jak po ciężkiej chorobie i na karton zaschnięte gardło ledwie wie, jak się łyka. Doktora pan Szczepan nie zastał, ale zostawił wiadomość i wskazówki, gdzie nas szukać. Obiecano przysłać go przed nocą i jeśli uzna za konieczne, zabiorą chorego pod jakiś dach. Tak. To byłoby może najważniejsze. Z chwilą bowiem zachodu słońca wiatr ustał jak zaczarowany, ale za to od rzeki idącą wilgocią w oczach po prostu ciemnieje otaczający nas piasek. Nigdzie czegoś podobnego nie widziałam. Dosłownie w oczach! I mało tego. Gruboziarnista rosa obsiada nas wszystkich momentalnie. Robimy się lepcy i kropliści. W miarę jak zorze gasną, niski, wnikliwy chłód przeć też zaczyna od rzeki.
300