BUKTWmBUWCE
nas i po pewnej chwili rozkazuje Ukraińcowi, który wraz z nim jest na warcie, aby nam otworzył drzwi. Wychodzimy poza teren obozu, poza bramę budowa-ną w stylu zakopiańskim przez Wiemika37z Ibjtlagm. Od razu przy wejściu, na slupie, który tkwi w ziemi, jest przybita tablica. Napisane jest na niej w języku niemieckim: ..SS-SONDERKOMANDO TREBLINKA DYSTRYKT WAR-SCHAUp.
Od razu po wyjściu znaleźliśmy się w lesie. Cały czas jesteśmy otoczeni Ukraińcami. Nic wolno nam się oderwać od grupy. Bez przerwy jesteśmy ra-zem. Na rozkaz Sidowa i Ukraińców śpiewamy głośno. Gdy oddaliliśmy się od obozu na prawie kilometr, Sidow zadecydował, że znalazł odpowiednie miejsce do odłamywania gałęzi z drzew. Starał się, żeby to było miejsce odseparowane, żeby las. który je otacza, nic był za gęsty. Chodziło o to. żeby móc nas łatwiej upilnować. Wdrapujemy się na drzewa zbliżone do siebie. Niekiedy po dwóch na jedno. Ukraińcy z wymierzonymi w naszą stronę karabinami obserwują każdy nasz nich. Oderwane gałęzie sosny rzucamy na ziemię. Gdy jest już ich wystarczająco dużo. zeskakujemy na dół i wiążemy je paskami w wiązki Sidow sprawdza, czy wiązki są wystarczająco ciężkie. My staramy się, aby byty jak najlżejsze. Nie mamy siły dużo dźwigać i chcemy jak najszybciej mieć znów okazję do wyjścia z obozu. Czasem Sidow, widząc, że paczki są za lekkie, zmuszał nas, aby dołożyć jeszcze trochę gałązek. Po sprawdzeniu ciężaru każe wszystkim usiąść. Od tej chwili nie wolno nam będzie się wyprostować. Możemy się poruszać na malej przestrzeni obok naszych paczek jedynie na kolanach. Tak samo nasz yorarbeiter Kleinbaum. W pewnej chwili Sidow, nie krępując się nas zupełnie, rozpina rozporek, wyciąga kutasa i zawiadamia nas z rozradowaną mordą, że idzie siusiać. Odwraca się od nas, oddala o kilka kroków i wygiąwszy w luk karłowaty korpus sili się na dalekie siusianie. Cały czas otaczają nas Ukraińcy z wymierzonymi w naszą stronę karabinami. Jeden z nich podchodzi do nas. Rzuca na środek czapkę z trupią czaszką i mówi: — Nu rebjata. dawajcie djengi. Każdy z nas rzuca, co ma. Sypią się dolary, złote monety, złote ruble z wizerunkiem cara. Kleinbaum pyta wachmana. jaką paczkę ma dla nas. Jeżeli paczka jest mata, do zjedzenia na miejscu, to daje mu
trzysta do czterystu dolarów. Wachman zabiera dolary, które Kleinbaum wyjmuje z jego czapki, i udaje się w stronę toru kolejowego. Przychodzą tam dzieci polskich spekulantów, które widzimy z daleka. Po krótkim czasie powraca i rzuca nam paczkę. Znajduje się w niej bochenek wiejskiego, czarnego chleba, chyba czterokilowy. litr wódki, trzy kilo szynki, pudelka sardynek i czekolada. W tym czasie kilkaset dolarów było w Polsce sumą ogromną. Dzielimy się tą zdobyczą równo. Nieważne, jaką kto dal sumę pieniędzy i czy coś dal w ogóle. Nie każdy z nas miał obcą walutę. Tb, cośmy dostali, zjadamy wraz z Kleinbau-mem na miejscu, popijając wódką. Następne transakqe są indywidualne. Dajemy wachmanowi sto dolarów albo dwadzieścia złotych dolarów. Otrzymujemy za to paczki do zabrania do obozu. Na ogól zawierają one pól litra wódki, kilogram szynki i bochenek chleba. Zdobyty lup ukrywamy w naszych wiązkach gałęzi. Wsadzamy pod koszulę na brzuchu. Mnie pod tym względem było wyjątkowo dobrze. Byłem tak chudy i miałem tak zapadnięty brzuch, że kilkukilogramowy chleb z trudem rai go wypełniał. W tym czasie, gdy schowaliśmy już nasze zdobycze i gdy już byliśmy gotowi do powrotu, wychodzi nasz szef, esesman Sidow, trzymając półlitrową butelkę wódki, którą mu dali wachmani. W drugim ręku trzyma kawałek szynki. Podchodzi do niektórych z nas i podsuwa nam pod nos butelkę. Wlewamy w siebie jej zawartość, nie dotykając jej wargami. Butelka krąży między nami. Siedzimy, odpoczywamy i chlejemy. W pewnej chwili woła mnie Sidow: — „Kacap", konun hier! Rozkazuje mi na czworakach zbliżyć się do niego. Spełniam jego rozkaz. Gdy zbliżam się, on siada na moim grzbiecie i jak niedorozwinięte dziecko wywija nade mną pejczem i krzyczy: — Szybciej, szybciej. Zdaje mu się chyba w tym momencie, że jest jakimś sławnym, dobrym jeźdźccm na dzikim rumaku. Tym dzikim koniem jestem niestety ja. Okrążam całą naszą grupę, mając go na grzbiecie. Ukraińcy wraz z Yorarbeiterem oklaskują nas. W pewnej chwili przewracam się. Mój dzielny jeździec wywija kozia w powietrzu i rozciąga się obok mnie na trawie z rozpostartymi rękami i rozkraczonymi krótkimi nogami. Widząc śmieszność tej sytuacji, wybucham śmiechem. Sidow mi dzielnie wtóruje. Wypoczywamy na zielonym wilgotnym mchu. Nad nami szumią sosny. Przez chwilę zapominamy o sytuacji. Nagle rozlega się krzyk: — Wstawać! Wracamy do obozu. Zabieramy wiązki gałęzi, zarzucamy je na plecy i posuwamy się w stronę obozu, otoczeni eskortującymi nas wachmanami. Esesman Sidow zatacza się pijany i wydaje niedorzeczne rozkazy. Ukraińcy z wymierzonymi karabinami, trzeźwi pomimo wypitego alkoholu, prowadzą nas w stronę obozu. Są w dobrym humorze, bo zarobili dużo złota i dolarów na naszych transakcjach. Będą mieli za co hulać w pobliskich wsiach z prostytutkami, które okoliczni wieśniacy sprowadzają specjalnie dla nich z Warszawy. Brama obozu jest zamknięta.