Albert蕀us Wygnanie i kr贸lestwo

Albert蕀us Wygnanie i kr贸lestwo



Albert Camus

Wygnanie i kr贸lestwo

Albert Camus

Wygnanie i kr贸lestwo

Prze艂o偶y艂a Joanna Guze

Wydawnictwo Zielona Sowa Krak贸w 2004

Wiaro艂omna 偶ona

]V^izema mucha kr膮偶y艂a od chwili w autokarze, cho膰 okna by艂y zamkni臋te. Jej obecno艣膰 by艂a tu niezwyk艂a; kr膮偶y艂a bezszelestnie, utrzymuj膮c si臋 z trudem w powietrzu. Janin臋 straci艂a j膮 z oczu, p贸藕niej ujrza艂a, jak siada na nieruchomej r臋ce jej m臋偶a. By艂o zimno. Mucha dr偶a艂a przy ka偶dym podmuchu wiatru, kt贸ry ze zgrzytem ciska艂 piasek o szyby. W rozrzedzonym 艣wietle zimowego poranka autokar toczy艂 si臋, ko艂ysa艂 i ledwo posuwa艂 si臋 naprz贸d w艣r贸d zgie艂ku blach i osi. Janin臋 spojrza艂a na m臋偶a. Nos mia艂 szeroki, usta nieregularne, kosmyki siwiej膮cych w艂os贸w stercza艂y nad zwartym, nisko zaro艣ni臋tym czo艂em: Marcel wygl膮da艂 jak zad膮sany faun. Przy ka偶dym wyboju czu艂a, jak podskakuje. Potem jego ci臋偶ki tors opada艂 na rozstawione nogi; patrzy艂 przed siebie t臋po, bezw艂adny i nieobecny. 呕ywe by艂y tylko jego wielkie nieow艂osione r臋ce, kt贸re w szarej flaneli, zas艂aniaj膮cej mankiety koszuli i okrywaj膮cej przeguby, wydawa艂y si臋 jeszcze kr贸tsze. 艢ciska艂y tak mocno ma艂膮 p艂贸cienn膮 walizk臋, kt贸r膮 postawi艂 mi臋dzy kolanami, 偶e nie czu艂y jak gdyby niepewnych ruch贸w muchy.

Wycie wiatru sta艂o si臋 nagle wyra藕ne i mg艂a mineralna, otaczaj膮ca autokar, zg臋stnia艂a jeszcze. Piasek uderza艂 teraz gar艣ciami o szyby, jakby ciska艂y go niewidzialne r臋ce. Mucha poruszy艂a zmarzni臋tym skrzyd艂em, ugi臋艂a n贸偶ki i odlecia艂a. Autokar zwolni艂; zdawa艂o si臋, 偶e stanie. Potem wiatr si臋 uspokoi艂, mg艂a przerzedzi艂a si臋 nieco i autokar nabra艂 szybko艣ci. Dziury 艣wiat艂a otwiera艂y si臋 w krajobrazie zatopionym w kurzu. Dwie czy trzy smuk艂e i zbiela艂e palmy, jakby wyci臋te w metalu, pojawi艂y si臋 nagle w oknie, 偶eby znikn膮膰 za chwil臋.

- Co za kraj! - powiedzia艂 Marcel.

Autokar by艂 pe艂en Arab贸w; zatuleni w burnusy udawali, 偶e 艣pi膮. Kilku z nich podci膮gn臋艂o nogi na 艂awk臋, kiwali si臋 bardziej ni偶 inni przy ruchach autokaru. Ich milczenie i oboj臋tno艣膰 ci膮偶y艂y ju偶 Janin臋; zdawa艂o jej si臋, 偶e od wielu dni podr贸偶uje z t膮 niem膮 eskort膮. Autokar wyruszy艂 jednak o 艣wicie z ostatniej stacji kolejowej i od dw贸ch godzin w ch艂odnym poranku jecha艂 kamienistym, beznadziejnym p艂askowzg贸rzem, kt贸rego linie, z pocz膮tku przynajmniej, bieg艂y prosto do czerwonawego horyzontu. Ale wiatr si臋 podni贸s艂 i z wolna po艂kn膮艂 ogromn膮 przestrze艅. Od tej chwili pasa偶erowie nic nie widzieli; umilkli jeden po drugim i 偶eglowali w milczeniu w tej bia艂ej nocy ocieraj膮c od czasu do czasu usta i oczy, kt贸re dra偶ni艂 piasek wdzieraj膮cy si臋 do 艣rodka.

- Janin臋!

Podskoczy艂a s艂ysz膮c g艂os m臋偶a. Pomy艣la艂a raz jeszcze, 偶e imi臋 to jest 艣mieszne dla wielkiej i t臋giej kobiety jak ona. Marcel chcia艂 wiedzie膰, gdzie jest kuferek z pr贸bkami. Zbada艂a nog膮 pust膮 przestrze艅 pod 艂awk膮 i napotka艂a przedmiot, kt贸ry wyda艂 jej si臋 kuferkiem. Kiedy si臋 schyla艂a, brak艂o jej oddechu. A jednak w gimnazjum by艂a pierwsza w gimnastyce, oddech mia艂a wspania艂y. Czy to by艂o tak dawno? Przed dwudziestu pi臋ciu laty. Dwadzie艣cia pi臋膰 lat, to nie liczy艂o si臋 wcale, skoro wydawa艂o jej si臋, 偶e to wczoraj jeszcze si臋 waha艂a, czy wybra膰 niezale偶ne 偶ycie, czy ma艂偶e艅stwo, 偶e wczoraj jeszcze my艣la艂a z l臋kiem o dniu, w kt贸rym zacznie si臋 starze膰, mo偶e samotna. Nie by艂a sama; ten student prawa, kt贸ry nie chcia艂 jej nigdy opu艣ci膰, znajdowa艂 si臋 teraz u jej boku. W ko艅cu zgodzi艂a si臋 na niego, cho膰 by艂 troch臋 za niski, cho膰 nie bardzo lubi艂a jego zach艂anny, kr贸tki 艣miech i jego czarne, zbyt wypuk艂e oczy. Ale lubi艂a jego odwag臋 偶yciow膮 cechuj膮c膮 Francuz贸w w tym kraju. Lubi艂a r贸wnie偶 jego zaskoczon膮 min臋, kiedy wypadki lub ludzie zawiedli jego oczekiwania. Nade wszystko za艣 lubi艂a by膰 kochan膮, a on zabiega艂 o ni膮 nieustannie. Daj膮c jej tak cz臋sto odczu膰, 偶e istnieje dla niego, sprawi艂, 偶e istnia艂a naprawd臋. Nie, nie by艂a sama...

Autokar, tr膮bi膮c g艂o艣no, torowa艂 sobie drog臋 przez niewidzialne przeszkody. Wewn膮trz jednak nikt si臋 nie rusza艂. Janin臋 poczu艂a nagle, 偶e kto艣 na ni膮patrzy, i odwr贸ci艂a si臋 ku 艂awce po drugiej stronie przej艣cia, stanowi膮cej przed艂u偶enie jej 艂awki. Nie by艂 to Arab; zdziwi艂a si臋, 偶e nie zauwa偶y艂a go przy wyje藕dzie. Mia艂 na sobie mundur saharyjskich jednostek francuskich, kepi z brunatnego p艂贸tna os艂ania艂o ciemn膮, d艂ug膮 i spiczast膮 twarz szakala. Przygl膮da艂 si臋 jej jasnymi oczami uparcie i z jak膮艣 pos臋pno艣ci膮. Zaczerwieni艂a si臋 nagle i przysun臋艂a do m臋偶a, kt贸ry niezmiennie patrzy艂 przed siebie, w mg艂臋 i wiatr. Otuli艂a si臋 w p艂aszcz. Ale widzia艂a wci膮偶 d艂ugiego i szczup艂ego 偶o艂nierza francuskiego, tak szczup艂ego w swej dopasowanej kurtce, jak gdyby by艂 zbudowany z suchego i kruchego materia艂u, mieszaniny piasku i ko艣ci. W tej samej chwili ujrza艂a chude r臋ce i spalone twarze Arab贸w siedz膮cych przed ni膮 i zauwa偶y艂a, 偶e mimo szerokich ubra艅 by艂o im przestronnie na 艂awkach, gdy jej m膮偶 i ona ledwo si臋 mie艣cili. Zgarn臋艂a po艂y p艂aszcza. A jednak nie by艂a tak t臋ga, raczej wysoka i pe艂na, cielesna i jeszcze budz膮ca po偶膮danie - m贸wi艂y jej spojrzenia m臋偶czyzn - ze swoj膮 troch臋 dziecinn膮 twarz膮 o 艣wie偶ych i jasnych oczach, kontrastuj膮c膮 z tym du偶ym cia艂em, o kt贸rym wiedzia艂a, 偶e jest ciep艂e i 偶e daje odpoczynek.

Nie, wszystko u艂o偶y艂o si臋 inaczej, ni偶 przypuszcza艂a. Sprzeciwi艂a si臋, gdy Marcel chcia艂 j膮 zabra膰 ze sob膮 w ten objazd. My艣la艂 o nim od dawna, od ko艅ca wojny w艂a艣ciwie, od chwili kiedy handel zacz膮艂 i艣膰 normalnie. Przed wojn膮 powodzi艂o im si臋 raczej dobrze; 偶yli z ma艂ego sklepu b艂awatnego, kt贸ry Marcel odziedziczy艂 po rodzicach, gdy porzuci艂 prawo. Na wybrze偶u lata m艂odo艣ci mog膮 by膰 szcz臋艣liwe. Ale on nie bardzo lubi艂 wysi艂ek fizyczny i wkr贸tce przestali chodzi膰 na pla偶臋. Tylko w niedziel臋 wyje偶d偶ali z miasta ma艂ym samochodem. Reszt臋 czasu wola艂 sp臋dza膰 w swym sklepie z r贸偶nokolorowymi materia艂ami, w cieniu arkad tej na wp贸艂 arabskiej, na wp贸艂 europejskiej dzielnicy. Mieszkali nad sklepem w trzypokojowym mieszkaniu ozdobionym arabskimi tkaninami i meblami z magazyn贸w 鈥濨arbes鈥. Nie mieli dzieci. Lata mija艂y w p贸艂cieniu, przy na wp贸艂 zamkni臋tych okiennicach. Lato, pla偶e, przechadzki, niebo nawet, wszystko to by艂o daleko. Zdawa艂o si臋, 偶e Marcela obchodz膮 tylko jego interesy. Janin臋 odkry艂a jego prawdziw膮 nami臋tno艣膰, to znaczy pieni膮dze; nie lubi艂a tego, cho膰 nie bardzo wiedzia艂a czemu. W ko艅cu przecie偶 korzysta艂a z nich. Marcel nie by艂 sk膮py: szczodry raczej, zw艂aszcza gdy sz艂o o ni膮. 鈥濲e艣li co艣 mi si臋 stanie -m贸wi艂 - b臋dziesz zabezpieczona.鈥 Rzeczywi艣cie, trzeba zabezpieczy膰 si臋 przed potrzeb膮. Ale jak si臋 zabezpieczy膰 przed tym, co nie jest potrzeb膮 najprostsz膮? To w艂a艣nie czu艂a czasem niejasno. Na razie pomaga艂a Marcelowi prowadzi膰 ksi臋gi handlowe i zast臋powa艂a go niekiedy w sklepie. Najtrudniej by艂o w lecie, gdy upa艂 zabija艂 wszystko, nawet 艂agodne uczucie nudy.

Nagle, w samym 艣rodku lata w艂a艣nie, wybuch艂a wojna. Marcel zosta艂 zmobilizowany, potem zwolniony; brak by艂o tkanin, interesy nie sz艂y; ulice by艂y puste i gor膮ce. Gdyby teraz co艣 si臋 sta艂o, nie by艂aby zabezpieczona. Dlatego w艂a艣nie, ledwo tkaniny pojawi艂y si臋 na rynku, Marcel postanowi艂 objecha膰 wsie na p艂askowzg贸rzach i na po艂udniu, 偶eby sprzedawa膰 swoje materia艂y kupcom arabskim bez udzia艂u po艣rednik贸w. Chcia艂 j膮 wzi膮膰 ze sob膮. Wiedzia艂a, 偶e podr贸偶 b臋dzie uci膮偶liwa, 艂atwo traci艂a oddech; wola艂aby poczeka膰 na niego na miejscu. Ale Marcel si臋 upar艂; zgodzi艂a si臋; trzeba by艂o zbyt wiele energii, 偶eby odm贸wi膰. Jechali teraz i, doprawdy, nic nie by艂o podobne do tego, co sobie wyobra偶a艂a. Obawia艂a si臋 upa艂u, roj膮cych si臋 much, brudnych hoteli, gdzie pe艂no any偶owych zapach贸w. Nie my艣la艂a o zimnie, o tn膮cym wietrze, o tych polarnych niemal, pe艂nych moren p艂askowzg贸rzach. Marzy艂a o palmach i mi臋kkim piasku. Wiedzia艂a teraz, 偶e to nie jest pustynia, 偶e pustynia to tylko kamie艅, wsz臋dzie kamie艅, na niebie nawet, kt贸re przes艂ania艂 zgrzytaj膮cy i zimny py艂 kamienny, i na ziemi, gdzie mi臋dzy kamieniami ros艂y jedynie suche trawy.

Autokar zatrzyma艂 si臋 gwa艂townie. Szofer mrukn膮艂 kilka s艂贸w w j臋zyku, kt贸ry s艂ysza艂a przez ca艂e 偶ycie nigdy go nie rozumiej膮c.

-    Co si臋 sta艂o? - zapyta艂 Marcel.

Szofer powiedzia艂, po francusku tym razem, 偶e piasek zatka艂 zapewne karburator, i Marcel znowu przekl膮艂 ten kraj. Szofer roze艣mia艂 si臋 szczerz膮c wszystkie z臋by i zapewni艂, 偶e to g艂upstwo, oczy艣ci karburator i zaraz pojad膮. Otworzy艂 drzwiczki; zimny wiatr wdar艂 si臋 do 艣rodka i natychmiast pokry艂 im twarze warstw膮 mia艂kiego piasku. Arabowie wsun臋li nosy w burnusy i jakby zebrali si臋 w sobie.

-    Zamknij drzwiczki - wrzasn膮艂 Marcel. Szofer 艣mia艂 si臋, id膮c zn贸w ku drzwiczkom. Bez po艣piechu wzi膮艂 kilka narz臋dzi znajduj膮cych si臋 w schowku pod tablic膮 rozdzielcz膮, potem, pomniejszony przez mg艂臋, znik艂, znowu nie zamykaj膮c drzwiczek. Marcel westchn膮艂.

-    Mo偶esz by膰 pewna, 偶e nigdy w 偶yciu nie widzia艂 motoru.

-    Daj spok贸j! - powiedzia艂a Janin臋. Nagle drgn臋艂a. Na nasypie, tu偶 obok autokaru, jakie艣 udrapowane postacie sta艂y nieruchomo. Spod kaptur贸w i zas艂on wyziera艂y tylko ich oczy. Niemi, przybyli nie wiadomo sk膮d, patrzyli na podr贸偶nych.

-    Pasterze - rzek艂 Marcel.

W autokarze panowa艂a zupe艂na cisza. Wszyscy pasa偶erowie opu艣cili g艂owy i zdawa艂o si臋, 偶e s艂uchaj膮 g艂osu wiatru, wolnego wreszcie na tych bezkresnych przestrzeniach. Janin臋 uderzy艂o nagle, 偶e w autokarze niemal zupe艂nie brak baga偶y. Na ostatniej stacji kolejowej szofer za艂adowa艂 na dach ich kufer i kilka paczek. W siatkach wewn膮trz autokaru wida膰 by艂o tylko s臋kate kije i p艂askie kosze. Wszyscy ci ludzie z Po艂udnia podr贸偶owali najwidoczniej z pustymi r臋kami.

Ale wr贸ci艂 szofer, 偶wawy jak i przedtem. Tylko oczy 艣mia艂y mu si臋 nad zas艂on膮, kt贸r膮 tak偶e przykry艂 twarz. O艣wiadczy艂, 偶e jad膮. Zamkn膮艂 drzwiczki, wiatr umilk艂 i s艂ycha膰 by艂o wyra藕niej uderzaj膮cy o szyby deszcz piasku. Motor zakas艂a艂, potem zgas艂. D艂ugo da艂 si臋 prosi膰, ale zapali艂 si臋 wreszcie; szofer da艂 gazu, motor zawy艂 i autokar ruszy艂 jak w czkawce. Z obdartego t艂umu nieruchomych wci膮偶 pasterzy jaka艣 r臋ka podnios艂a si臋 do g贸ry, potem roztopi艂a si臋 we mgle za nimi. Niemal natychmiast autokar zacz膮艂 podskakiwa膰 na gorszej teraz drodze. Arabowie, potrz膮sani ruchem wozu, kiwali si臋 nieustannie. Janin臋 czu艂a ju偶, 偶e ogarniaj膮 sen, kiedy pojawi艂o si臋 przed ni膮 偶贸艂te pude艂ko nape艂nione pastylkami. 呕o艂nierz-szakal u艣miecha艂 si臋 do niej. Zawaha艂a si臋, wzi臋艂a pastylk臋 i podzi臋kowa艂a. Szakal w艂o偶y艂 pude艂ko do kieszeni i momentalnie po艂kn膮艂 sw贸j u艣miech. Teraz nie odrywa艂 oczu od drogi. Janin臋 zwr贸ci艂a si臋 w stron臋 Marcela i ujrza艂a tylko jego mocny kark. Patrzy艂 przez szyby na g臋stniej膮c膮 mg艂臋, kt贸ra wznosi艂a si臋 z kruchych usypisk.

Jechali ju偶 przez wiele godzin i zm臋czenie zgasi艂o wszelkie 偶ycie w autokarze, kiedy krzyki rozleg艂y si臋 z zewn膮trz. Dzieci w burnusach bieg艂y ze wszystkich stron pojazdu, kr臋c膮c si臋 w k贸艂ko jak b膮ki, skacz膮c i klaszcz膮c w r臋ce. Autokar jecha艂 teraz d艂ug膮 ulic膮, obudowan膮 niskimi domami; wje偶d偶ali do oazy. Wiatr wia艂 ci膮gle, ale mury zatrzymywa艂y cz膮steczki piasku, kt贸ry nie zaciemnia艂 ju偶 艣wiat艂a. Niebo by艂o jednak zachmurzone. Autokar stan膮艂 w艣r贸d krzyk贸w i zgrzytu hamulc贸w przed glinianymi arkadami hotelu o brudnych szybach. Janin臋 wysiad艂a; na ulicy poczu艂a, 偶e si臋 chwieje. Ponad domami widzia艂a 偶贸艂ty i delikatny minaret. Z lewej strony rysowa艂y si臋 pierwsze palmy oazy, zapragn臋艂a i艣膰 ku nim. Ale cho膰 by艂o blisko po艂udnie, przenika艂 j膮 ch艂贸d; zadr偶a艂a pod powiewem wiatru. Obejrza艂a si臋 za Marcelem i zobaczy艂a id膮cego jej naprzeciw 偶o艂nierza. Czeka艂a na jego u艣miech lub uk艂on. Przeszed艂, nie patrz膮c na ni膮, i znik艂. Marcel by艂 zaj臋ty kufrem z materia艂ami, czarnym, oficerskim kufrem stercz膮cym na dachu autokaru. Zdj膮膰 go nie b臋dzie rzecz膮 艂atw膮. Szofer nie mia艂 nikogo do pomocy; sta艂, wyprostowany, na dachu i wyg艂asza艂 emfatyczne przem贸wienia do publiczno艣ci w burnusach, zgromadzonej wok贸艂 autokaru. Otoczona twarzami wyci臋tymi jakby w ko艣ci i sk贸rze, napastowana gard艂owymi krzykami Janin臋 poczu艂a nagle, jak jest zm臋czona.

- Id臋 - powiedzia艂a do Marcela, kt贸ry niecierpliwie pop臋dza艂 szofera.

Wesz艂a do hotelu. W艂a艣ciciel, chudy i milcz膮cy Francuz, wyszed艂 jej naprzeciw. Zaprowadzi艂 j膮 na pierwsze pi臋tro; galeryjka biegn膮ca nad ulic膮 wiod艂a do pokoju, gdzie sta艂o tylko 偶elazne 艂贸偶ko i bia艂o lakierowane krzes艂o, wieszak nie os艂oni臋ty niczym i, za trzcinowym parawanem, umywalnia pokryta warstw膮 mia艂kiego piasku. Kiedy hotelarz zamkn膮艂 drzwi, Janin臋 poczu艂a ch艂贸d id膮cy od nagich i bielonych 艣cian. Nie wiedzia艂a, co ma zrobi膰 z torb膮, co zrobi膰 ze sob膮. Mog艂a tylko po艂o偶y膰 si臋 albo sta膰, dr偶膮c z zimna w obu pozycjach. Sta艂a wi臋c z torb膮 w r臋ce, patrz膮c na rodzaj strzelnicy w 艣cianie, blisko sufitu, przez kt贸r膮 wida膰 by艂o niebo. Czeka艂a, ale nie wiedzia艂a na co. Czu艂a tylko swoj膮 samotno艣膰, przenikaj膮ce j膮 zimno i coraz wi臋kszy ci臋偶ar w okolicy serca. By艂a jak we 艣nie, g艂ucha niemal na ha艂asy z ulicy i krzyki Marcela, s艂ysz膮c tylko dobiegaj膮cy z otworu odg艂os rzeki, kt贸ry wiatr wydobywa艂 spo艣r贸d palm, i zdawa艂o jej si臋, 偶e palmy s膮 teraz blisko. Potem wiatr jakby przybra艂 na sile, 艂agodny szum wody zamieni艂 si臋 w gwizd fal. Wyobra偶a艂a sobie, 偶e za 艣cianami jest sk艂臋bione morze prostych i gi臋tkich palm, faluj膮ce w czas burzy. Wszystko by艂o inne, ni偶 si臋 spodziewa艂a; ale te niewidoczne fale od艣wie偶a艂y jej zm臋czone oczy. Sta艂a troch臋 zgarbiona, ze zwisaj膮cymi r臋kami, ci臋偶ka, czu艂a zimno ci膮gn膮ce wzd艂u偶 jej oci臋偶a艂ych n贸g. Marzy艂a o prostych palmach i o m艂odej dziewczynie, jak膮 kiedy艣 by艂a.

Umyli si臋 i zeszli do jadalni. Na nagich 艣cianach by艂y namalowane wielb艂膮dy i palmy w r贸偶owofioletowym sosie. Przez 艂ukowate sklepione okna wchodzi艂o sk膮pe 艣wiat艂o. Marcel wypytywa艂 w艂a艣ciciela hotelu o kupc贸w. Obiad podawa艂 im stary Arab z przypi臋tym do bluzy orderem wojskowym. Marcel skuba艂 chleb w zamy艣leniu. Zabroni艂 偶onie pi膰 wod臋.

-    Nie jest przegotowana. Napij si臋 wina. - Nie lubi艂a pi膰 wina, stawa艂a si臋 potem oci臋偶a艂a. Podano im wieprzowin臋. - Koran zabrania je艣膰 wieprzowin臋. Ale Koran nie przewidywa艂, 偶e po dobrze ugotowanej wieprzowinie cz艂owiek nie choruje. My, Francuzi, umiemy gotowa膰. O czym my艣lisz?

Janin臋 nie my艣la艂a o niczym; mo偶e o tym zwyci臋stwie kucharzy nad prorokami. Ale musia艂a si臋 艣pieszy膰. Wyje偶d偶aj膮jutro rano, bardziej jeszcze na po艂udnie: w ci膮gu poobiednich godzin musieli zobaczy膰 si臋 z wa偶niejszymi kupcami. Marcel pop臋dza艂 starego Araba, 偶eby przyni贸s艂 kaw臋. Arab zgodzi艂 si臋 skinieniem g艂owy, bez u艣miechu, i wyszed艂 drobnymi krokami.

-    Spiesz si臋 powoli - powiedzia艂 Marcel ze 艣miechem.

Ale kawa zjawi艂a si臋 wreszcie. Ledwie mieli czas j膮 prze艂kn膮膰 i zaraz wyszli na zakurzon膮 i zimn膮 ulic臋. Marcel zawo艂a艂 jakiego艣 m艂odego Araba, 偶eby pom贸g艂 mu nie艣膰 kufer, ale z zasady wyk艂贸ca艂 si臋 o zap艂at臋. Mia艂 sw贸j pogl膮d, kt贸ry przedstawi艂 Janin臋 po raz setny; 贸w pogl膮d opiera艂 si臋 na niejasnym za艂o偶eniu, 偶e Arabowie 偶膮daj膮zawsze podw贸jnej zap艂aty, 偶eby otrzyma膰 膰wier膰. Janin臋 sz艂a za m臋偶czyznami. Czu艂a si臋 nieswojo. W艂o偶y艂a we艂niany kostium pod sw贸j obszerny p艂aszcz; chcia艂aby zajmowa膰 mniej miejsca. Wieprzowina, cho膰 dobrze ugotowana, i wino, kt贸re wypi艂a, tak偶e jej nie pos艂u偶y艂y.

Szli wzd艂u偶 ma艂ego publicznego ogrodu, gdzie ros艂y zakurzone drzewa. Spotkani Arabowie usuwali si臋 na bok, zgarniaj膮c po艂y burnus贸w, ale zdawa艂o si臋, 偶e ich nie dostrzegaj膮. Twarze mieli dumne, nawet je艣li nosili 艂achmany; nie widywa艂a tego wyrazu twarzy u Arab贸w w swym mie艣cie. Sz艂a za kufrem, kt贸ry otwiera艂 jej drog臋 poprzez t艂um. Przez bram臋 w wale zbudowanym z 偶贸艂tawej gliny wyszli na placyk wysadzany drzewami, kt贸re tak偶e by艂y jak z minera艂u; w g艂臋bi, tam gdzie placyk by艂 najszerszy, ci膮gn臋艂y si臋 arkady i sklepy. Ale zatrzymali si臋 przed budyneczkiem w kszta艂cie pocisku, pomalowanym wapnem na niebiesko. Wewn膮trz, w jedynej izbie, do kt贸rej 艣wiat艂o wchodzi艂o tylko przez drzwi, za desk膮 ze l艣ni膮cego drewna, sta艂 stary Arab o bia艂ych w膮sach. Nalewa艂 w艂a艣nie herbat臋, podnosz膮c i opuszczaj膮c czajnik nad trzema kolorowymi szklaneczkami. W drzwiach jeszcze, zanim mogli co艣 wi臋cej dojrze膰 w p贸艂mroku, poczuli 艣wie偶y zapach herbaty mi臋towej. Zaledwie Marcel przekroczy艂 pr贸g drzwi obwieszonych girlandami czajnik贸w cynowych, fili偶anek i tac, mi臋dzy kt贸rymi znajdowa艂y si臋 poczt贸wki na stela偶ach, ju偶 by艂 przy ladzie. Janin臋 zatrzyma艂a si臋 przy wej艣ciu. Odsun臋艂a si臋 nieco, 偶eby nie zas艂ania膰 艣wiat艂a. W tej samej chwili, w p贸艂cieniu za starym kupcem, zobaczy艂a dw贸ch Arab贸w; siedz膮c na p臋katych workach, kt贸rymi sklepik by艂 zastawiony w g艂臋bi, patrzyli na nich z u艣miechem. Ze 艣cian zwisa艂y czerwone i czarne dywany oraz haftowane chustki, na pod艂odze pe艂no by艂o work贸w i ma艂ych skrzynek z pachn膮cym ziarnem. Po艣rodku lady znajdowa艂a si臋 waga o po艂yskuj膮cych miedzianych szalach i stary metr o zatartej podzia艂ce; dooko艂a sta艂y g艂owy cukru, z kt贸rych jedna, odwini臋ta z powijak贸w grubego niebieskiego papieru, by艂a napocz臋ta u ko艅ca. Zapach we艂ny i korzeni, unosz膮cy si臋 w sklepie, przebi艂 si臋 przez zapach herbaty, kiedy stary kupiec postawi艂 czajnik na ladzie i powiedzia艂:

-    Dzie艅 dobry.

Marcel m贸wi艂 szybko i cicho, jak zawsze, kiedy chodzi艂o o interesy. Potem otworzy艂 kufer, pokaza艂 materia艂y i chustki, i odsun膮艂 wag臋 i metr, 偶eby roz艂o偶y膰 sw贸j towar przed starym Arabem. Denerwowa艂 si臋, podnosi艂 g艂os, 艣mia艂 si臋 nieustannie, zachowywa艂 si臋 jak kobieta, kt贸ra chce si臋 podoba膰, a nie jest siebie pewna. Teraz szeroko otworzy艂 d艂onie i odgrywa艂 gestami sprzeda偶 i kupno. Stary potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, poda艂 tac臋 z herbat膮 dw贸m Arabom z ty艂u i powiedzia艂 tylko kilka s艂贸w, kt贸re zrazi艂y jakby Marcela. Marcel zgarn膮艂 materia艂y, wpakowa艂 je do kufra, potem otar艂 z czo艂a pot, kt贸rego zapewne na nim nie by艂o. Zawo艂a艂 tragarza i ruszyli ku arkadom. W pierwszym sklepie, cho膰 kupiec z pocz膮tku przybiera艂 miny r贸wnie olimpijskie, powiod艂o im si臋 lepiej:

-    Maj膮 si臋 za B贸g wie co, ale tak偶e musz膮 sprzedawa膰! 呕ycie jest ci臋偶kie dla wszystkich.

Janin臋 sz艂a, nie odpowiadaj膮c. Wiatr niemal usta艂. Niebo by艂o miejscami czyste. Zimne i l艣ni膮ce 艣wiat艂o schodzi艂o z niebieskich studni, kt贸re przebi艂y warstw臋 chmur. Opu艣cili ju偶 plac. Szli ma艂ymi uliczkami, wzd艂u偶 glinianych mur贸w, z kt贸rych zwisa艂y zwi臋d艂e r贸偶e grudniowe, a czasem zesch艂y i robaczywy granat. W powietrzu unosi艂 si臋 zapach kurzu, kawy i kamienia, dym z pal膮cej si臋 kory, od贸r barani. Sklepy wydr膮偶one w 艣cianie muru by艂y daleko od siebie; Janin臋 czu艂a ci臋偶ar swych n贸g. Ale jej m膮偶 odzyskiwa艂 z wolna humor: zacz膮艂 sprzedawa膰 i by艂 teraz usposobiony bardziej pojednawczo. M贸wi艂 do Janin臋:

-    Z艂otko, wyprawa nie p贸jdzie na marne.

-    Oczywi艣cie - powiedzia艂a Janin臋 - lepiej porozumie膰 si臋 z nimi bezpo艣rednio.

Wr贸cili do centrum inn膮 ulic膮. By艂o ju偶 p贸藕ne popo艂udnie, niebo przetar艂o si臋 niemal zupe艂nie. Zatrzymali si臋 na placu. Marcel zaciera艂 r臋ce, patrzy艂 czule na kufer przed nimi.

-    Sp贸jrz - powiedzia艂a Janin臋.

Z drugiego ko艅ca placu szed艂 wysoki Arab, szczup艂y i mocny, w b艂臋kitnym burnusie, w zgrabnych 偶贸艂tych butach, w r臋kawiczkach, wysoko nios膮c g艂ow臋 o orlej i opalonej twarzy. Tylko dzi臋ki turbanowi mo偶na go by艂o odr贸偶ni膰 od tych francuskich oficer贸w kolonialnych, kt贸rych Janin臋 podziwia艂a niekiedy. Szed艂 regularnym krokiem w ich stron臋, powoli zdejmowa艂 r臋kawiczk臋 z jednej r臋ki i zdawa艂o si臋, 偶e patrzy gdzie艣 ponad ich g艂owami.

-    Prosz臋 - rzek艂 Marcel, wzruszaj膮c ramionami - wyobra偶a sobie, 偶e jest genera艂em.

Tak, wszyscy wygl膮dali tu dumnie, ale ten, doprawdy, przesadza艂. Cho膰 plac by艂 wok贸艂 pusty, szed艂 prosto na kufer, nie widz膮c kufra i nie widz膮c ich. Dziel膮ca ich przestrze艅 zmniejsza艂a si臋 szybko i Arab zbli偶a艂 si臋 do nich, kiedy Marcel uchwyci艂 nagle kufer za uchwyt i odsun膮艂 go do ty艂u. Arab przeszed艂, jakby nic nie zauwa偶y艂, i regularnym wci膮偶 krokiem skierowa艂 si臋 ku wa艂om. Janin臋 spojrza艂a na m臋偶a; mia艂 niepewn膮 min臋.

-    My艣l膮 teraz, 偶e wszystko im wolno - powiedzia艂.

Janin臋 milcza艂a. G艂upia arogancja Araba przejmowa艂a j膮 wstr臋tem, poczu艂a si臋 nagle nieszcz臋艣liwa. Pragn臋艂a wyjecha膰, my艣la艂a o swoim ma艂ym mieszkaniu. My艣l o powrocie do hotelu, do tego lodowatego pokoju, budzi艂a w niej niech臋膰. Przypomnia艂a sobie nagle, 偶e w艂a艣ciciel hotelu poradzi艂 jej, 偶eby posz艂a na taras fortu, sk膮d wida膰 pustyni臋. Powiedzia艂a o tym Marcelowi, dodaj膮c, 偶e mog膮 zostawi膰 kufer w hotelu. Ale Marcel by艂 zm臋czony, chcia艂 przespa膰 si臋 troch臋 przed kolacj膮.

-    Prosz臋 ci臋 - powiedzia艂a Janin臋.

Spojrza艂 na ni膮 z nag艂膮 uwag膮.

-    Ale偶 oczywi艣cie, kochanie - odpar艂.

Czeka艂a na niego na ulicy przed hotelem. Bia艂o ubrany t艂um stawa艂 si臋 coraz g臋stszy. Nie by艂o ani jednej kobiety i Janin臋 pomy艣la艂a, 偶e nigdy nie widzia艂a tylu m臋偶czyzn. Ale 偶aden nie patrzy艂 na ni膮. Cho膰 zdawa艂o si臋, 偶e jej nie widz膮, zwracali ku niej szczup艂e i ciemne twarze, zupe艂nie do siebie podobne w jej oczach. Twarz francuskiego 偶o艂nierza w autokarze, twarz Araba w r臋kawiczkach, wci膮偶 ta sama podst臋pna i dumna twarz. Zwracali te twarze ku obcej kobiecie, nie widzieli jej i potem, cicho i lekko, przechodzili obok Janin臋, kt贸rej puch艂y kostki u n贸g. Jej niepok贸j, jej pragnienie wyjazdu ros艂y. 鈥濸o co tu przyjecha艂am?鈥 Ale Marcel ju偶 schodzi艂.

By艂a pi膮ta po po艂udniu, kiedy weszli na schody fortu. Wiatr usta艂 zupe艂nie. Czyste niebo mia艂o kolor barwinku. Ch艂贸d, bardziej teraz ostry, k艂u艂 im policzki. Stary Arab, le偶膮cy pod 艣cian膮 po艣rodku schod贸w, zapyta艂 ich, czy potrzebuj膮 przewodnika, ale nie ruszaj膮c si臋 z miejsca, jakby z g贸ry pewien ich odmowy. Schody by艂y wysokie i strome, cho膰 cz臋sto mia艂y podesty z ubitej ziemi. W miar臋 jak si臋 wspinali, przestrze艅 poszerza艂a si臋, szli w g贸r臋 w 艣wietle coraz rozleglej szym, zimnym i suchym, w kt贸rym ka偶dy odg艂os z oazy dochodzi艂 do nich wyra藕ny i czysty. Zdawa艂o si臋, 偶e roz艣wietlone powietrze drga wok贸艂 nich drganiem tym d艂u偶szym, im byli wy偶ej, jak gdyby ich kroki rodzi艂y w krysztale 艣wiat艂a fal臋 d藕wi臋ku, rozszerzaj膮c膮 si臋 coraz bardziej. I w chwili gdy znale藕li si臋 na tarasie i ich spojrzenia zgubi艂y si臋 w ogromnym horyzoncie za gajem palmowym, Janin臋 wyda艂o si臋, 偶e ca艂e niebo rozbrzmia艂o nagle jedn膮 g艂o艣n膮 i kr贸tk膮 nut膮, kt贸rej echa z wolna wype艂nia艂y przestrze艅 nad ni膮, potem zamilk艂y nagle, 偶eby zostawi膰 j膮milcz膮c膮, twarz膮w twarz z przestrzeni膮 bez granic.

Jej spojrzenie, nie natrafiaj膮c na 偶adn膮 przeszkod臋, przenosi艂o si臋 powoli ze wschodu na zach贸d po idealnej krzywej. W dole niebieskie i bia艂e tarasy miasta arabskiego pi臋trzy艂y si臋 jeden nad drugim, zakrwawione ciemnoczerwonymi plamami pieprzowc贸w. Nie wida膰 by艂o nikogo, ale z wewn臋trznych dziedzi艅c贸w, wraz z pachn膮cym dymem palonej kawy, dobiega艂y odg艂osy 艣miechu albo nieokre艣lonego tupotu. Nieco dalej gaj palmowy, podzielony na nier贸wne kwadraty 艣cianami z glinki, szumia艂 poruszany wiatrem, kt贸rego nie czu艂o si臋 na tarasie. Jeszcze dalej, a偶 do horyzontu, zaczyna艂o si臋 ugrowoszare kr贸lestwo kamieni, gdzie nie wida膰 by艂o 艣ladu 偶ycia. Tylko w pewnej odleg艂o艣ci od oazy, obok strumienia, kt贸ry na zachodzie stanowi艂 przed艂u偶enie gaju, mo偶na by艂o dostrzec szerokie czarne namioty. Stado nieruchomych dromader贸w, ma艂ych z tej odleg艂o艣ci, uk艂ada艂o si臋 na szarej ziemi woko艂o w ciemne znaki dziwnego pisma, kt贸rego sens trzeba by艂o odcyfrowywa膰. Cisza nad pustyni膮 by艂a r贸wnie niezmierzona jak przestrze艅.

Janin臋, wsparta ca艂ym cia艂em o parapet, sta艂a bez g艂osu, nie mog膮c oderwa膰 si臋 od pr贸偶ni, kt贸ra otwiera艂a si臋 przed ni膮. Obok Marcel poruszy艂 si臋 niespokojnie. By艂o mu zimno, chcia艂 zej艣膰. Co tu jest do ogl膮dania? Ale ona nie mog艂a oderwa膰 wzroku od horyzontu. Wyda艂o jej si臋 nagle, 偶e tam, jeszcze bardziej na po艂udnie, w miejscu, gdzie niebo i ziemia 艂膮czy艂y si臋 czyst膮 lini膮, co艣 na ni膮 czeka, co艣, czego nie zna艂a do dzisiaj, a przecie偶 wci膮偶 jej tego brakowa艂o. W chyl膮cym si臋 ku wieczorowi popo艂udniu 艣wiat艂o 艂agodnia艂o powoli; z krystalicznego stawa艂o si臋 p艂ynne. W sercu kobiety, kt贸r膮 sprowadzi艂 tu tylko przypadek, p臋tla zaci艣ni臋ta przez lata, przyzwyczajenie i nud臋 rozlu藕nia艂a si臋 z wolna. Patrzy艂a na obozowisko koczownik贸w. Nie widzia艂a ludzi, kt贸rzy tu 偶yli, nic nie porusza艂o si臋 pomi臋dzy czarnymi namiotami, a jednak mog艂a my艣le膰 tylko o nich, cho膰 do dzi艣 zaledwie wiedzia艂a o ich istnieniu. Bezdomni, odci臋ci od 艣wiata, byli garstk膮 b艂膮dz膮c膮 po nieogarnionej ziemi, kt贸r膮 odkrywa艂a spojrzeniem, a kt贸ra by艂a przecie偶 tylko 艣mieszn膮 ma艂膮 cz膮stk膮 jeszcze wi臋kszej przestrzeni, uciekaj膮cej zawrotnie przez tysi膮ce kilometr贸w, by zatrzyma膰 si臋 bardziej na po艂udnie, tam gdzie pierwsza rzeka u偶y藕nia wreszcie las. Od niepami臋tnych czas贸w po suchej, zdrapanej a偶 do ko艣ci ziemi tego niezmierzonego kraju w臋drowa艂a nieustannie gar艣膰 ludzi, kt贸rzy nie posiadali nic, ale nie s艂u偶yli nikomu, n臋dzni i wolni w艂adcy dziwnego kr贸lestwa. Janin臋 nie wiedzia艂a, dlaczego ta my艣l przejmowa艂a j膮 smutkiem tak pe艂nym s艂odyczy i tak ogromnym, 偶e zamkn臋艂a oczy. Wiedzia艂a tylko, 偶e to odwieczne kr贸lestwo by艂o jej przyrzeczone i 偶e mimo to nigdy nie b臋dzie jej kr贸lestwem, nigdy, chyba 偶e w tej przelotnej chwili, gdy otworzy艂a oczy i ogarn臋艂a spojrzeniem nieruchome nagle niebo i st臋偶a艂e fale 艣wiat艂a, a g艂osy dochodz膮ce z arabskiego miasta zamilk艂y nagle. Wyda艂o jej si臋, 偶e zatrzyma艂 si臋 bieg 艣wiata, 偶e nikt od tej chwili nie b臋dzie si臋 starza艂 i umiera艂. 呕ycie stan臋艂o, tylko w jej sercu kto艣 p艂aka艂 z b贸lu i zachwytu.

Ale 艣wiat艂o zn贸w by艂o w ruchu, czyste ch艂odne s艂o艅ce schyli艂o si臋 ku zachodowi, kt贸ry zar贸偶owi艂 si臋 lekko; na wschodzie rodzi艂a si臋 szara fala, gotowa zala膰 powoli ogromn膮 przestrze艅. Zawy艂 pierwszy pies, jego daleki skowyt wzni贸s艂 si臋 jeszcze bardziej. Janin臋 spostrzeg艂a, 偶e dzwoni z臋bami.

- Zamarzniemy na 艣mier膰 - powiedzia艂 Marcel - jeste艣 g艂upia. Wracajmy.

Ale wzi膮艂 j膮 niezgrabnie za r臋k臋. Odwr贸ci艂a si臋 pos艂usznie od parapetu i posz艂a za nim. Nieruchomy stary Arab ze schod贸w patrzy艂, jak id膮 ku miastu. Sz艂a, nie widz膮c nikogo, zgi臋ta ogromnym i nag艂ym zm臋czeniem, wlok膮c cia艂o, kt贸rego ci臋偶ar wydawa艂 jej si臋 teraz nie do zniesienia. Opu艣ci艂a j膮 egzaltacja. Teraz czu艂a si臋 za wielka, za t臋ga, za bia艂a r贸wnie偶 do tego 艣wiata, do kt贸rego przed chwil膮 wesz艂a. Dziecko, m艂oda dziewczyna, szczup艂y m臋偶czyzna, skradaj膮cy si臋 szakal to by艂y jedyne istoty, kt贸re mog艂y przebiega膰 t臋 ziemi臋. C贸偶 mo偶e robi膰 tu teraz innego, jak wlec si臋 a偶 do snu, a偶 do 艣mierci?

Wlok艂a si臋 rzeczywi艣cie do restauracji u boku m臋偶a, kt贸ry milk艂 nagle lub m贸wi艂 o swoim zm臋czeniu, ona za艣 walczy艂a s艂abo z przezi臋bieniem, czuj膮c ogarniaj膮c膮j膮 gor膮czk臋. Dowlok艂a si臋 jeszcze do 艂贸偶ka, Marcel po艂o偶y艂 si臋 obok i zgasi艂 natychmiast 艣wiat艂o, niczego od niej nie 偶膮daj膮c. Pok贸j by艂 lodowaty. Janin臋 czu艂a, jak przenika j膮 zimno razem z id膮c膮 w g贸r臋 gor膮czk膮. Oddycha艂a z trudem, krew pulsowa艂a, nie rozgrzewaj膮c jej; r贸s艂 w niej l臋k. Odwr贸ci艂a si臋, stare 偶elazne 艂贸偶ko zaskrzypia艂o pod jej ci臋偶arem. Nie, nie chcia艂a by膰 chora. Jej m膮偶 ju偶 spa艂, ona tak偶e powinna spa膰, trzeba spa膰. Przyt艂umione ha艂asy miasta dochodzi艂y do niej przez otw贸r w 艣cianie. Stare gramofony kawiar艅 maureta艅skich 艣piewa艂y nosowym g艂osem melodie, kt贸re wydawa艂y si臋 jej znajome; dociera艂y do niej wraz ze zgie艂kiem t艂umu. Trzeba spa膰. Ale Janin臋 liczy艂a czarne namioty; pod powiekami pas艂y si臋 nieruchome wielb艂膮dy; wirowa艂y w niej ogromne pustkowia. Tak, dlaczego przyjecha艂a? Zasn臋艂a przy tym pytaniu.

Obudzi艂a si臋 troch臋 p贸藕niej. Wok贸艂 by艂a zupe艂na cisza. Ale na kra艅cach miasta ochryp艂e psy wy艂y w niemej nocy. Janin臋 zadr偶a艂a. Odwr贸ci艂a si臋 znowu, poczu艂a przy swoim ramieniu twarde rami臋 m臋偶a i nagle, na wp贸艂 jeszcze 艣pi膮c, przytuli艂a si臋 do niego. Odp艂ywa艂a od brzegu na powierzchni snu, trzymaj膮c si臋 tego ramienia nie艣wiadomie, zach艂annie, jakby to by艂 jej najpewniejszy port. M贸wi艂a, ale 偶aden d藕wi臋k nie wychodzi艂 z jej ust. M贸wi艂a, ale ledwie s艂ysza艂a si臋 sama. Czu艂a tylko ciep艂o Marcela. Od dwudziestu z g贸r膮 lat co noc w jego cieple, zawsze ich dwoje, nawet gdy byli chorzy, nawet w podr贸偶y, jak teraz... Co zrobi艂aby zreszt膮 sama w domu? Nie mia艂a dziecka! Czy nie tego jej brakowa艂o? Nie wiedzia艂a. Sz艂a za Marcelem, ot i wszystko, rada, 偶e kto艣 jej potrzebuje. Nie dawa艂 jej innej rado艣ci pr贸cz tej, 偶e czu艂a si臋 potrzebna. Na pewno jej nie kocha艂. Mi艂o艣膰, nawet pe艂na nienawi艣ci, nie ma tej kwa艣nej twarzy. Ale jaka jest twarz mi艂o艣ci? Kochali si臋 w nocy, nie widz膮c siebie, po omacku. Czy jest inna mi艂o艣膰 pr贸cz mi艂o艣ci w ciemno艣ciach, czy jest mi艂o艣膰 krzycz膮ca w 艣wietle dnia? Nie wiedzia艂a, ale wiedzia艂a, 偶e jest Marcelowi potrzebna i 偶e ta potrzeba jest jej potrzebna, 偶e 偶yje ni膮 dniem i noc膮, noc膮 zw艂aszcza, noc w noc, kiedy nie chcia艂 by膰 sam ani starze膰 si臋, ani umrze膰, z tym swoim wyrazem uporu, jaki dostrzega艂a czasem na twarzach innych m臋偶czyzn, jedynym wsp贸lnym wyrazem tych ob艂膮ka艅c贸w, kt贸rzy maskuj膮 si臋, przybieraj膮c rozs膮dne miny a偶 do chwili, kiedy ogarnia ich szale艅stwo i rzuca rozpaczliwie ku cia艂u kobiety, bez pragnienia, szukaj膮cych w nim ucieczki przed tym, co straszne w samotno艣ci i nocy.

Marcel poruszy艂 si臋 lekko, jakby chcia艂 odsun膮膰 si臋 od niej. Nie, nie kocha艂 jej, po prostu ba艂 si臋 tego, co nie by艂o ni膮; ona i on od dawna powinni byli si臋 roz艂膮czy膰 i spa膰 samotnie a偶 do ko艅ca. Ale kt贸偶 potrafi spa膰 zawsze sam? S膮 ludzie, kt贸rzy 艣pi膮 sami, powo艂anie lub nieszcz臋艣cie odci臋艂o ich od innych, i ci 艣pi膮co dzie艅 w jednym 艂贸偶ku ze 艣mierci膮. Marcel nie potrafi艂by nigdy, zw艂aszcza on, s艂abe i bezbronne dziecko, kt贸rego zawsze przera偶a艂o cierpienie, jej dziecko, tak, by艂a mu potrzebna, j臋kn膮艂 w tej chwili. Przycisn臋艂a si臋 mocniej do niego, po艂o偶y艂a r臋k臋 na jego piersi. I w my艣li przywo艂a艂a go mi艂osnym imieniem, nazywa艂a go tak dawniej, czasem jeszcze u偶ywali tego imienia teraz, ale nie my艣l膮c o tym, co m贸wi膮.

Wo艂a艂a go z ca艂ego serca. Ona tak偶e potrzebowa艂a go przecie偶, jego si艂y, jego drobnych manii, ona tak偶e ba艂a si臋 艣mierci. 鈥濭dybym przezwyci臋偶y艂a ten strach, by艂abym szcz臋艣liwa...鈥 Natychmiast ogarn膮艂 j膮 l臋k bez nazwy. Oderwa艂a si臋 od Marcela. Nie, nie przezwyci臋偶y niczego, nie jest szcz臋艣liwa, umrze naprawd臋, nie zaznawszy wyzwolenia. Serce j膮 bola艂o, dusi艂a si臋 pod ogromnym ci臋偶arem, 艣wiadoma nagle, 偶e wlecze go od dwudziestu lat; teraz walczy艂a z nim ze wszystkich si艂. Chce wyzwolenia, nawet je艣li Marcel, na-wetje艣li inni nie-zaznaj膮go nigdy! Przebudzona, wyprostowa艂a si臋 na 艂贸偶ku i nas艂uchiwa艂a wo艂ania, kt贸re wydawa艂o jej si臋 bliskie. Ale z kra艅c贸w nocy dosz艂y do niej tylko os艂ab艂e i niezmordowane g艂osy ps贸w z oazy. Podni贸s艂 si臋 s艂aby wiatr, s艂ysza艂a, jak porusza艂 lekkie wody palmowego gaju. Szed艂 z po艂udnia, stamt膮d gdzie pustynia i noc 艂膮czy艂y si臋 teraz pod nieruchomym zn贸w niebem, stamt膮d gdzie zatrzymywa艂o si臋 偶ycie, gdzie nikt ju偶 si臋 nie starza艂 i nie umiera艂. Potem wody wiatru ucich艂y i nie by艂a nawet pewna, czy co艣 s艂ysza艂a pr贸cz niemego wo艂ania, kt贸remu mog艂a przecie偶 nakaza膰 milczenie lub s艂ysze膰 je, ale sensu jego nie pozna nigdy, je艣li nie odpowie na nie natychmiast. Natychmiast, tak, to przynajmniej jest pewne!

Podnios艂a si臋 cicho i sta艂a bez ruchu obok 艂贸偶ka, nads艂uchuj膮c oddechu m臋偶a. Marcel spa艂. W chwil臋 potem opu艣ci艂o j膮 ciep艂o 艂贸偶ka, poczu艂a ch艂贸d. Ubra艂a si臋 powoli, po omacku szukaj膮c rzeczy w s艂abym 艣wietle, kt贸re poprzez 偶aluzje sz艂o od lamp ulicznych. Z pantoflami w r臋ce podesz艂a do drzwi. Czeka艂a przez chwil臋 jeszcze w ciemno艣ciach, potem otworzy艂a je cicho. Klamka zgrzytn臋艂a; Janin臋 znieruchomia艂a. Serce jej bi艂o jak szalone. Nads艂uchiwa艂a; pokrzepiona cisz膮, poruszy艂a zn贸w klamk膮. Zdawa艂o jej si臋, 偶e obr贸t klamki ci膮gnie si臋 w niesko艅czono艣膰. Otworzy艂a wreszcie, wy艣lizn臋艂a si臋 na zewn膮trz i tak samo ostro偶nie zamkn臋艂a drzwi. Potem z policzkiem przy drzwiach nas艂uchiwa艂a. Po chwili us艂ysza艂a odleg艂y oddech Marcela. Odwr贸ci艂a si臋, lodowate powietrze uderzy艂o j膮 w twarz, pobieg艂a wzd艂u偶 galeryjki. Drzwi wej艣ciowe by艂y zamkni臋te. Kiedy manewrowa艂a zamkiem, na schodach ukaza艂 si臋 str贸偶 nocny; twarz mia艂 zagniewan膮 i powiedzia艂 do niej co艣 po arabsku.

- Wr贸c臋 - zawo艂a艂a Janin臋 i rzuci艂a si臋 w noc.

Girlandy gwiazd schodzi艂y z czarnego nieba nad palmy i domy. Bieg艂a kr贸tk膮 i pust膮 ulic膮 prowadz膮c膮 do fortu. Ch艂贸d, kt贸ry nie musia艂 ju偶 teraz walczy膰 ze s艂o艅cem, zagarn膮艂 noc; lodowate powietrze pali艂ojej p艂uca. Na wp贸艂 艣lepa bieg艂a w ciemno艣ci. Uko艅ca ulicy jednak pojawi艂y si臋 艣wiat艂a, potem zesz艂y ku niej zygzakami. Stan臋艂a, s艂ysz膮c ha艂as; 艣wiat艂a ros艂y, za chwil臋 ujrza艂a ogromne burnusy, pod kt贸rymi po艂yskiwa艂y kruche ko艂a rower贸w. Burnusy otar艂y si臋 o ni膮, trzy czerwone ognie wynurzy艂y si臋 w czerni z ty艂u, 偶eby znikn膮膰 natychmiast. Ruszy艂a zn贸w w stron臋 fortu. Gdy by艂a po艣rodku schod贸w, p艂omie艅 powietrza przeci膮艂 jej p艂uca tak ostro, 偶e chcia艂a si臋 zatrzyma膰. Ostatni poryw rzuci艂 j膮 wbrew jej woli, na taras, ku parapetowi, kt贸ry uciska艂 jej teraz brzuch. Dysza艂a, wszystko migota艂o jej przed oczami. Bieg jej nie rozgrza艂, dr偶a艂a jeszcze ca艂ym cia艂em. Ale zimne powietrze, kt贸re 艂yka艂a nier贸wnymi haustami, po chwili zacz臋艂o w niej p艂yn膮膰 regularnie; nie艣mia艂e ciep艂o rodzi艂o si臋 w niej w艣r贸d dreszczy. Oczy otwar艂y si臋 wreszcie na przestrzenie nocy.

呕aden powiew, 偶aden d藕wi臋k pr贸cz przyt艂umionego trzasku kamieni, kt贸re zimno obraca艂o z powrotem w piasek, nie narusza艂o samotno艣ci i ciszy otaczaj膮cej Janin臋. Po chwili jednak wyda艂o jej si臋, 偶e jaki艣 ci臋偶ki ruch obrotowy uprowadza niebo nad ni膮. W g艂臋boko艣ciach suchej i zimnej nocy rodzi艂y si臋 nieustannie tysi膮ce gwiazd; ich po艂yskuj膮ce sople odrywa艂y si臋 natychmiast i ze艣lizgiwa艂y niepostrze偶enie ku horyzontowi. Janin臋 z przykutym spojrzeniem 艣ledzi艂a te ognie bez steru. Obraca艂a si臋 wraz z nimi i ten sam nieruchomy bieg 艂膮czy艂 j膮z wolna z jej najg艂臋bsz膮 istot膮 gdzie zimno i pragnienie walczy艂y teraz ze sob膮. Przed ni膮 spada艂y gwiazdy, j edna po drugiej, potem gas艂y w艣r贸d kamieni pustyni i za ka偶dym razem Janin臋 otwiera艂a si臋 bardziej, powolna nocy. Oddycha艂a, zapomnia艂a o zimnie, o ci臋偶arze istot, o 偶yciu ob艂膮kanym lub zastyg艂ym, o d艂ugim l臋ku, z kt贸rym si臋 偶yje i umiera. Po tylu latach, gdy uciekaj膮c przed strachem, bieg艂a szale艅czo, bez celu, zatrzyma艂a si臋 wreszcie. Zdawa艂o si臋 jej zarazem, 偶e odnajduje swoje korzenie, sok kr膮偶y艂 zn贸w w jej ciele, kt贸re ju偶 nie dr偶a艂o. Przycisn膮wszy brzuch do parapetu, ca艂a napi臋ta w ruchu, wyci膮gni臋ta ku niebu, czeka艂a tylko, a偶 uspokoi si臋 jej wzburzone serce i zapadnie w niej cisza. Grona ostatnich gwiazd zesz艂y nieco ni偶ej na horyzont pustyni i znieruchomia艂y. W贸wczas woda nocy, ze s艂odycz膮 nie do zniesienia, zacz臋艂a nape艂nia膰 Janin臋, pokona艂a zimno, wznios艂a si臋 wolno w g贸r臋 z ciemnego wn臋trza jej istoty i wyla艂a niepowstrzyman膮 fal膮, si臋gaj膮c do ust pe艂nych j臋ku. W chwil臋 potem niebo rozpostar艂o si臋 nad ni膮 le偶膮c膮 na zimnej ziemi.

Kiedy Janin臋 wr贸ci艂a tak samo ostro偶nie, Marcel si臋 nie obudzi艂. Ale mrukn膮艂, gdy si臋 k艂ad艂a, i w kilka sekund potem siad艂 na 艂贸偶ku gwa艂townie. M贸wi艂, nie rozumia艂a jednak, co m贸wi. Wsta艂, zapali艂 艣wiat艂o, kt贸re uderzy艂o j膮 prosto w twarz. Podszed艂, ko艂ysz膮c si臋, do umywalni i d艂ugo pi艂 wod臋 mineraln膮 z butelki, kt贸ra tam sta艂a. Mia艂 ju偶 wej艣膰 do 艂贸偶ka; z kolanem opartym na po艣cieli patrzy艂 na ni膮 nie rozumiej膮c. P艂aka艂a, nie mog膮c zapanowa膰 nad sob膮 艂zy p艂yn臋艂y niepowstrzymanie po jej twarzy.

- To nic, kochanie - m贸wi艂a - to nic.

Renegat albo umys艂 zm膮cony

鈥濩o za papka, co za papka! Trzeba uporz膮dkowa膰 my艣li. Odk膮d odci臋li mi j臋zyk, jaki艣 inny j臋zyk, nie wiem jaki, porusza si臋 bez przerwy w mojej czaszce, co艣 albo kto艣 m贸wi i milknie nagle, i potem wszystko zn贸w si臋 zaczyna, o, s艂ysz臋 zbyt wiele rzeczy, kt贸rych nie m贸wi臋, co za papka, a kiedy otwieram usta, to jakbym s艂ysza艂 odg艂os przesypywanych kamieni. Porz膮dku, trzeba porz膮dku, m贸wi j臋zyk i m贸wi o czym innym jednocze艣nie, tak, zawsze pragn膮艂em porz膮dku. Jedno przynajmniej jest pewne, czekam na misjonarza, kt贸ry ma przyjecha膰, 偶eby mnie zast膮pi膰. Jestem tu, na drodze, o godzin臋 marszu do Taghasa, ukryty w rumowisku ska艂, przysiad艂em na starym karabinie. Dzie艅 wstaje nad pustyni膮, jest jeszcze bardzo zimno, wkr贸tce b臋dzie zbyt gor膮co, ta ziemia doprowadza do szale艅stwa, a ja od tylu lat, 偶e straci艂em ju偶 rachub臋... Nie, jeszcze jeden wysi艂ek! Misjonarz powinien zjawi膰 si臋 dzi艣, rano albo wieczorem. S艂ysza艂em, 偶e przyjedzie z przewodnikiem, mo偶liwe, 偶e b臋d膮 mieli tylko jednego wielb艂膮da na dw贸ch. B臋d臋 czeka艂, czekam, dr偶臋 z zimna, tylko z zimna. Czekaj cierpliwie, plugawy niewolniku!

Od tak dawna ju偶 czekam cierpliwie. Kiedy by艂em w domu, tam, na wysokim p艂askowzg贸rzu Masywu Centralnego, m贸j ordynarny ojciec, moja nieokrzesana matka, wino, zupa ze s艂onin膮 co dzie艅, a zw艂aszcza wino, cierpkie i zimne, i przez ca艂膮 zim臋 zaspy, wstr臋tna papro膰, och, chcia艂em wyjecha膰, opu艣ci膰 ich raz na zawsze i zacz膮膰 wreszcie 偶y膰 w s艂o艅cu, pi膰 czyst膮 wod臋. Uwierzy艂em proboszczowi, m贸wi艂 mi o seminarium, codziennie po艣wi臋ca艂 mi czas, mia艂 go do艣膰 na tej protestanckiej ziemi, gdzie musia艂 przemyka膰 si臋 pod 艣cianami, id膮c przez wie艣. M贸wi艂 o przysz艂o艣ci i s艂o艅cu, katolicyzm to s艂o艅ce, powiada艂, i kaza艂 mi czyta膰, wpakowa艂 mi 艂acin臋 do twardej g艂owy: 芦Ten ch艂opiec jest inteligentny, ale prawdziwy mu艂禄, czaszk臋 mam zreszt膮 tak tward膮, 偶e mimo wszystkich moich upadk贸w nigdy nie krwawi艂a: 芦G艂owa krowy禄, m贸wi艂 m贸j ojciec, ta 艢winia. W seminarium byli bardzo dumni, przybysz z protestanckiej ziemi to by艂o zwyci臋stwo, patrzyli na mnie jak na s艂o艅ce Austerlitz. Bladawe s艂o艅ce, co prawda, z powodu alkoholu, pili cierpkie wino i ich dzieci maj膮 wykruszone z臋by, ra ra zabi膰 ojca, oto co trzeba by艂o zrobi膰, ale nie ma strachu, 偶e zechce mu si臋 misji, skoro umar艂 dawno, kwa艣ne wino podziurawi艂o mu 偶o艂膮dek, pozostaje wi臋c tylko zabi膰 misjonarza.

Mam porachunki z nim i jego mistrzami, z moimi mistrzami, kt贸rzy mnie oszukali, z plugaw膮 Europ膮, wszyscy mnie oszukali. Misja, tylko to s艂owo mieli na ustach, i艣膰 do dzikich i powiedzie膰 im: 芦Oto m贸j Pan, sp贸jrzcie na niego, nie bije nigdy i nie zabija, rozkazuje 艂agodnym g艂osem, nadstawia drugi policzek, to najwi臋kszy z pan贸w, wybierzcie go, zobaczcie, o ile uczyni艂 mnie lepszym, zniewa偶cie mnie, a b臋dziecie mieli dow贸d禄. Tak, wierzy艂em ra ra i czu艂em si臋 lepszy, uros艂em, by艂em niemal pi臋kny, pragn膮艂em zniewag. Kiedy maszerowali艣my latem, pod s艂o艅cem Grenoble, zwartymi, czarnymi szeregami i spotykali艣my dziewczyny w lekkich sukniach, nie odwraca艂em oczu, gardzi艂em nimi, spodziewa艂em si臋, 偶e mnie zniewa偶膮 a one 艣mia艂y si臋 czasem. My艣la艂em w贸wczas: 芦Niech mnie uderz膮 i plun膮 mi w twarz膮 ale ich 艣miech naje偶ony kolcami i ostrzami, kt贸re mnie rozdziera艂y, to by艂o doprawdy to samo, zniewaga i cierpienie by艂y s艂odkie! Dyrektor nie rozumia艂, kiedy si臋 oskar偶a艂em: 芦Ale偶 nie, jeste艣 dobry!禄. Ja dobry! we mnie by艂o tylko cierpkie wino, ot i wszystko, i tym lepiej, jak偶e sta膰 si臋 lepszym, je艣li nie jest si臋 z艂ym, wyci膮gn膮艂em ten wniosek ze wszystkiego, czego mnie uczyli. Zrozumia艂em w艂a艣ciwie tylko t臋 jedn膮 my艣l i ja, inteligentny mu艂, szed艂em a偶 do ko艅ca, szed艂em na spotkanie pokucie, sk膮pi艂em sobie jedzenia, chcia艂em by膰 przyk艂adem, chcia艂em, 偶eby mnie widziano i widz膮c mnie, oddano ho艂d temu, co uczyni艂o mnie lepszym, poprzez mnie k艂aniajcie si臋 memu Panu.

Dzikie s艂o艅ce! Wschodzi, pustynia si臋 zmienia, nie jest to ju偶 cyklamenowa barwa g贸r, o moje g贸ry, i 艣nieg, 艂agodny mi臋kki 艣nieg, nic, lo 偶贸艂ty kolor z odcieniem szarawym, chwila pos臋pna przed wielkim ol艣nieniem. Nic, nic na razie na horyzoncie przede mn膮, tam gdzie p艂asko wzg贸rze znika w kr臋gu delikatnych jeszcze barw. Za mn膮 droga biegnie w g贸r臋 a偶 do wydmy zas艂aniaj膮cej Taghasa, miasto, kt贸rego 偶elazne imi臋 d藕wi臋czy w mej g艂owie od tylu lat. Pierwszy m贸wi艂 mi o nim stary, na wp贸艂 艣lepy ksi膮dz, kt贸ry mia艂 schroni膰 si臋 w klasztorze, ale dlaczego pierwszy, on jedyny, mnie za艣 w jego opowiadaniu nie to uderzy艂o, 偶e miasto by艂o z soli, ani bia艂e mury w gor膮cym s艂o艅cu, ale okrucie艅stwo dzikich mieszka艅c贸w, zamkn臋li miasto przed wszystkimi obcymi, tylko jeden z tych, kt贸rzy o艣mielili si臋 wej艣膰, tylko jeden m贸g艂 opowiedzie膰, co widzia艂. Wych艂ostali go i wyp臋dzili na pustyni臋, nasypawszy mu wpierw soli na rany i do ust, spotka艂 koczownik贸w, tym razem lito艣ciwych, co za szcz臋艣cie, a ja od tej chwili marzy艂em o ogniu soli i nieba, o domu bo偶ka i jego niewolnikach, czy mo偶na znale藕膰 co艣 bardziej barbarzy艅skiego, bardziej podniecaj膮cego, tak, to by艂a moja misja i musia艂em i艣膰, 偶eby pokaza膰 im mojego Pana.

W seminarium usi艂owali mnie zniech臋ci膰, m贸wili: trzeba czeka膰, to nie jest kraj dla misji, nie jestem dojrza艂y, powinienem si臋 specjalnie przygotowa膰, wiedzie膰, kim jestem, a i potem jeszcze nale偶a艂oby mnie wypr贸bowa膰, zobaczymy! Ale wci膮偶 czeka膰, ach, nie! zgoda na specjalne przygotowania i pr贸by, skoro ich miejscem mia艂 by膰 Algier, i one zbli偶a艂y mnie do celu, ale je艣li idzie o wszystko inne, kiwa艂em przecz膮co tward膮 g艂ow膮 i powtarza艂em to samo, chc臋 i艣膰 do najwi臋kszych barbarzy艅c贸w i 偶y膰 ich 偶yciem, wykaza膰 im na miejscu w domu ich bo偶ka na przyk艂ad, 偶e nie ma prawdy pot臋偶niejszej nad prawd臋 mojego Pana. Oczywi艣cie, oni mnie zniewa偶膮, ale nie ba艂em si臋 zniewag, by艂y konieczne dla przeprowadzenia dowodu, a znosz膮c je w pewien spos贸b, ujarzmi艂bym tych dzikich jak pot臋偶ne s艂o艅ce. Pot臋偶ne, tak, to s艂owo bez przerwy obraca艂em w ustach, marzy艂em o absolutnej w艂adzy, kt贸ra rzuca na kolana, zmusza przeciwnika do kapitulacji, nawraca go, a im bardziej przeciwnik jest 艣lepy, okrutny, pewien siebie, zatwardzia艂y, tym wi臋ksza chwa艂a tego, kt贸ry spowodowa艂 jego kl臋sk臋. Nawraca膰 zacnych i zb艂膮kanych ludzi, to by艂 n臋dzny idea艂 naszych ksi臋偶y, pogardza艂em nimi za to, 偶e tyle mogli, a wa偶yli si臋 na tak ma艂o, nie mieli wiary, a ja j膮 mia艂em, chcia艂em, 偶eby uznali mnie nawet kaci, 偶eby padli na kolana i powiedzieli: 芦Panie, oto twoje zwyci臋stwo)), chcia艂em samym s艂owem rz膮dzi膰 armi膮 z艂ych. Ach, wiedzia艂em, 偶e mam racj臋, nigdy nie by艂em zbyt pewny siebie w innych sprawach, ale kiedy ju偶 jaka艣 my艣l jest moja, trzymam j膮 mocno, to moja si艂a, tak, moja si艂a, a wszyscy si臋 nade mn膮 litowali!

S艂o艅ce wznios艂o si臋 wy偶ej jeszcze, czo艂o zaczyna mnie pali膰. Kamienie wok贸艂 mnie trzeszcz膮 g艂ucho, tylko lufa strzelby jest 艣wie偶a. 艢wie偶a jak 艂膮ki, jak deszcz wieczorny ongi, kiedy zupa gotowa艂a si臋 powoli, ojciec i matka czekali na mnie, czasem si臋 do mnie u艣miechali, kocha艂em ich mo偶e. Ale to si臋 sko艅czy艂o, zas艂ona 偶aru zaczyna si臋 podnosi膰 z drogi, przyjd藕, misjonarzu, czekam na ciebie, wiem teraz, jak trzeba odpowiedzie膰 na pos艂anie, moi nowi panowie udzielili mi lekcji i wiem, 偶e maj膮 racj臋, trzeba za艂atwi膰 porachunki z mi艂o艣ci膮. Kiedy uciek艂em z seminarium w Algierze, wyobra偶a艂em sobie inaczej tych barbarzy艅c贸w, jedno by艂o prawdziwe w moich snach, oni s膮 藕li. Ukrad艂em kas臋 z dzia艂u gospodarczego, zrzuci艂em sutann臋, ruszy艂em przez Atlas, wysokie p艂askowzg贸rza i pustyni臋, szofer z komunikacyjnej linii transsaharyjskiej kpi艂 sobie ze mnie: 芦Nie jed藕 tam禄, on tak偶e, dlaczego wszyscy m贸wili to samo, zmierzwione fale piasku przez setki kilometr贸w, id膮ce naprz贸d i cofaj膮ce si臋 potem pod wiatrem, i zn贸w g贸ry ca艂e w czarnych iglicach, o kraw臋dziach tn膮cych jak 偶elazo, a potem trzeba by艂o przewodnika, 偶eby przej艣膰 przez niesko艅czone morze brunatnych kamieni, wyj膮cych z 偶aru, pal膮cych tysi膮cem luster naje偶onych ogniem, a偶 do tego miejsca na granicy ziemi czarnych i kraju bia艂ych, gdzie wznosi si臋 miasto z soli. I pieni膮dze, kt贸re ukrad艂 przewodnik, naiwny, zawsze naiwny, pokaza艂em mu pieni膮dze, uderzy艂 mnie, ale zostawi艂 na drodze, tu w艂a艣nie: 芦Psie, oto droga, ja mam sw贸j honor, id藕, id藕 tam, oni ci臋 naucz膮禄, i oni nauczyli mnie, o tak, oni s膮 jak s艂o艅ce, kt贸re, wspania艂e i pyszne, przestaje bi膰 tylko w nocy, bije mnie teraz mocno, zbyt mocno pal膮cymi w艂贸czniami, kt贸re nagle wysz艂y z ziemi, o schroni膰 si臋, tak, schroni膰 pod wielk膮 ska艂膮, zanim wszystko si臋 zam膮ci.

Dobry jest ten cie艅 tutaj. Jak mo偶na 偶y膰 w mie艣cie z soli, w tej wkl臋s艂ej misce pe艂nej bia艂ego 偶aru? Ci臋te kilofem i ledwo wyg艂adzone proste mury, we wr臋bach pozostawionych przez kilof naje偶one s膮 o艣lepiaj膮cymi 艂uskami, rozsypany p艂owy piasek 偶贸艂ci je nieco, i tylko wtedy, gdy wiatr oczyszcza 艣ciany dom贸w i tarasy, wszystko b艂yska piorunuj膮c膮 biel膮, pod niebem odartym tak偶e ze swego b艂臋kitu. 艢lepiem w te dni, kiedy nieruchomy po偶ar trzeszcza艂 przez ca艂e godziny na powierzchni bia艂ych taras贸w i zdawa艂o si臋, 偶e tarasy zrastaj膮 si臋 ze sob膮, jak gdyby oni, kt贸rzy natarli kiedy艣 na g贸r臋 soli, naprz贸d j膮 sp艂aszczyli, potem w tej bryle wyryli ulice, wn臋trza dom贸w i okna albo, tak, tak jest lepiej, jak gdyby wyci臋li swoje bia艂e i p艂on膮ce piek艂o dmuchawk膮 z wrz膮c膮 wod膮, 偶eby pokaza膰, 偶e potrafi膮 mieszka膰 tam, gdzie nikt nie potrafi, o trzydzie艣ci dni drogi od wszelkiego 偶ycia, w tym zag艂臋bieniu po艣rodku pustyni, gdzie 偶ar dnia nie pozwala na 偶aden kontakt mi臋dzy lud藕mi, wznosi mi臋dzy nimi kraty z niewidzialnych p艂omieni i wrz膮cych kryszta艂贸w, a ch艂贸d nocy zamra偶a nagle w muszlach z soli tych nocnych mieszka艅c贸w suchej 艂awicy lodowej, czarnych Eskimos贸w dr偶膮cych teraz z zimna w sze艣ciennych igloo. Czarnych, tak, gdy偶 s膮 ubrani w czarne szaty, a s贸l, kt贸ra w偶era si臋 nawet w paznokcie, kt贸r膮 偶uje si臋 gorzko w polarnym 艣nie nocy, s贸l, kt贸r膮 pije si臋 w wodzie pochodz膮cej z jedynego 藕r贸d艂a w l艣ni膮cym wg艂臋bieniu, pozostawia niekiedy na ich ciemnych sukniach 艣lady podobne do 艣lad贸w 艣limak贸w po deszczu.

Deszczu, o Panie, niech cho膰 raz prawdziwy deszcz, wielki, ci臋偶ki deszcz spadnie z twojego nieba! Wtedy wreszcie straszne miasto, podgryzane stopniowo, rozpadnie si臋 z wolna, na zawsze, i, rozpuszczone w lepkim strumieniu, uniesie ku piaskom okrutnych mieszka艅c贸w. Deszczu raz tylko, Panie! Ale jaki偶 tam pan, to oni s膮 panowie! Panowie pustych dom贸w, czarnych niewolnik贸w, kt贸rzy umieraj膮 dla nich w kopalniach, a ka偶da odci臋ta sztabka soli to cena cz艂owieka w krajach Po艂udnia, id膮 bez s艂owa w swych 偶a艂obnych woalach bia艂ymi ulicami z minera艂u, a gdy nadejdzie noc i ca艂e miasto wygl膮da jak mleczna zjawa, schyleni wchodz膮 w cie艅 dom贸w, gdzie 艣ciany z soli po艂yskuj膮 s艂abo. 艢pi膮 snem bez ci臋偶aru i ledwo si臋 obudz膮, rozkazuj膮, bij膮, m贸wi膮, 偶e s膮jednym ludem, 偶e ich b贸g jest prawdziwy, 偶e trzeba go s艂ucha膰. To moi panowie, nie znaj膮 lito艣ci, a poniewa偶 s膮 panami, chc膮 by膰 sami, rz膮dzi膰 sami, skoro sami mieli do艣膰 zuchwalstwa, by wybudowa膰 z soli i piask贸w zimne miasto upalne. A ja...

Jaka papka, kiedy 偶ar ro艣nie, poc臋 si臋, oni nie poc膮 si臋 nigdy, teraz cie艅 tak偶e si臋 rozgrzewa, czuj臋 s艂o艅ce na kamieniu nade mn膮, bije, bije jak m艂ot we wszystkie kamienie i to jest muzyka, szeroka muzyka po艂udnia, drganie powietrza i kamieni id膮ce przez setki kilometr贸w ra jak niegdy艣 s艂ysz膮 cisz膮. Tak, ta sama cisza przyj膮艂a mnie przed laty, kiedy stra偶nicy prowadzili mnie do nich w s艂o艅cu, na 艣rodek placu, gdzie koncentrycznie po艂o偶one tarasy wznosi艂y si膮 ku pokrywie nieba z twardego b艂膮kitu, spoczywaj膮cej na brzegach misy. By艂em tam, rzucili mnie na kolana w zag艂臋bieniu bia艂ej tarczy, szpady soli i ognia wychodz膮ce ze wszystkich mur贸w wydr膮偶a艂y mi oczy, blady ze zm臋czenia, z uchem krwawi膮cym od ciosu, kt贸ry zada艂 mi przewodnik, a oni, wielcy, czarni, patrzyli na mnie bez s艂owa. By艂o po艂udnie. Pod 偶elaznymi uderzeniami s艂o艅ca niebo, blaszana p艂yta rozgrzana do bia艂o艣ci, d藕wi臋cza艂o d艂ugo, to by艂a ta sama cisza, oni patrzyli na mnie, czas mija艂, nie przestawali na mnie patrze膰, a ja nie mog艂em znie艣膰 ich spojrze艅, dysza艂em coraz mocniej, zap艂aka艂em w ko艅cu i nagle oni odwr贸cili si臋 do mnie plecami w milczeniu i odeszli wszyscy razem w tym samym kierunku. Kl臋cz膮c, widzia艂em tylko ich nogi w czerwono-czarnych sanda艂ach, gdy szli, unosi艂y si臋 d艂ugie ciemne szaty, ko艅ce palc贸w mieli wyprostowane, obcas lekko uderza艂 o ziemi膮 i kiedy plac by艂 pusty, zaci膮gni臋to mnie do domu bo偶ka.

Przykucn膮wszy jak dzi艣 pod os艂on膮 ska艂y, gdy ogie艅 nad moj膮 g艂ow膮 przeszywa na wylot kamie艅, pozosta艂em przez wiele dni w cieniu tego domu, nieco wy偶szego od innych, otoczonego mu-rem z soli, ale bez okna, pe艂nego po艂yskuj膮cej nocy. Przez wiele dni, i dano mi misk臋 s艂onawej wody i troch臋 ziarna, kt贸re rzucano mi, jak rzuca si臋 kurom, ja je zbiera艂em. W ci膮gu dnia drzwi by艂y zamkni臋te, a jednak cie艅 stawa艂 si臋 l偶ejszy, jak gdyby niepokonane s艂o艅ce potrafi艂o przebi膰 warstwy soli. 呕adnej lampy, ale id膮c po omacku wzd艂u偶 艣cian, dotyka艂em zdobi膮cych je girland z suchych palm i ma艂ych, grubo ciosanych drzwi w g艂臋bi, kt贸rych zasuwk膮 rozpozna艂em ko艅cami palc贸w. Przez wiele dni, d艂ugo potem, nie umia艂em zliczy膰 dni i godzin, ale rzucono mi gar艣膰 ziarna ze dwana艣cie razy i wygrzeba艂em do艂ek na nieczysto艣ci, kt贸ry nakrywa艂em na pr贸偶no, zapach id膮cy z nory wci膮偶 unosi艂 si臋 w powietrzu, d艂ugo potem, tak, drzwi otwar艂y si臋 szeroko i oni weszli.

Jeden z nich podszed艂 do mnie, siedzia艂em skulony w k膮cie. Czu艂em na policzku ogie艅 soli, wdycha艂em zapach zakurzonych palm, patrzy艂em, jak idzie. Zatrzyma艂 si臋 w odleg艂o艣ci metra ode mnie, patrzy艂 na mnie w milczeniu, skin膮艂, i wsta艂em, patrzy艂 na mnie oczami z metalu, kt贸re b艂yszcza艂y bez wyrazu w br膮zowej, ko艅skiej twarzy, potem podni贸s艂 r臋k臋. Wci膮偶 niewzruszony chwyci艂 mnie za doln膮 warg臋, kt贸r膮 skr臋ca艂 powoli, a偶 oddar艂 z niej sk贸r臋 i nie rozlu藕niaj膮c u艣cisku palc贸w, obr贸ci艂 mnie doko艂a, zmusi艂 do cofni臋cia si臋 na 艣rodek pokoju, ci膮gn膮艂 mnie za warg臋, a偶 upad艂em na kolana, oszala艂y, z krwawi膮cymi ustami, potem odwr贸ci艂 si臋 i podszed艂 do innych, kt贸rzy stali rz臋dem wzd艂u偶 艣cian. Patrzyli na mnie, jak j臋cz臋 w niezm膮conym i strasznym upale dnia wchodz膮cym przez otwarte szeroko drzwi i w tym 艣wietle zjawi艂 si臋 czarownik o w艂osach z rafii, z torsem okrytym pancerzem z pere艂, z nagimi nogami pod sp贸dniczk膮 ze s艂omy, w masce z trzciny i drutu, w kt贸rej wyci臋te by艂y dwa kwadratowe otwory dla oczu. Za nim szli muzykanci i kobiety w ci臋偶kich pstrokatych sukniach, ca艂kowicie os艂aniaj膮cych ich kszta艂ty. Ta艅czyli przed drzwiami w g艂臋bi, ale by艂 to prymitywny, zaledwie zrytmizowany taniec, poruszali si臋, tylko tyle, potem czarownik otworzy艂 ma艂e drzwi za mn膮, panowie stali nieruchomo, patrzyli na mnie, odwr贸ci艂em si臋 i zobaczy艂em bo偶ka, jego podw贸jn膮 g艂ow臋 w kszta艂cie topora, jego nos z 偶elaza skr臋conego jak w膮偶.

Zaniesiono mnie do niego, do st贸p coko艂u, dano mi do wypicia czarnej wody, gorzkiej, gorzkiej, i natychmiast g艂owa zacz臋艂a mi p艂on膮膰, 艣mia艂em si臋, oto zniewaga, jestem zniewa偶ony. Rozebrali mnie, ogolili g艂ow臋 i cia艂o, umyli oliw膮, bili twarz sznurami umaczanymi w wodzie z sol膮, a ja 艣mia艂em si臋 i odwraca艂em g艂ow臋, ale za ka偶dym razem dwie kobiety chwyta艂y mnie za uszy i podstawia艂y moj膮 twarz pod ciosy czarownika, widzia艂em tylko jego kwadratowe oczy, 艣mia艂em si臋 wci膮偶, okryty krwi膮. Przestali, nikt nie m贸wi艂 pr贸cz mnie, mia艂em ju偶 papk臋 w g艂owie, potem podnie艣li mnie i zmusili, 偶ebym spojrza艂 na bo偶ka, nie 艣mia艂em si臋 ju偶. Wiedzia艂em, 偶e nale偶臋 teraz do niego, 偶e mam mu s艂u偶y膰 i wielbi膰 go, nie, nie 艣mia艂em si臋, d艂awi艂 mnie strach i b贸l. I tam, w tym bia艂ym domu, w艣r贸d 艣cian, kt贸re s艂o艅ce pali艂o od zewn膮trz, z napi臋ciem na twarzy, gdy pami臋膰 by艂a ju偶 bezsilna, tak, pr贸bowa艂em modli膰 si臋 do bo偶ka, by艂 tylko on i nawet jego straszna twarz by艂a mniej straszna od reszty 艣wiata. W贸wczas zwi膮zali mi nogi w kostkach sznurem,

ale tak, 偶ebym m贸g艂 chodzi膰, i znowu ta艅czyli, tym razem przed bo偶kiem, a panowie wyszli jeden za drugim.

Gdy drzwi zamkn臋艂y si臋 za nimi, muzyka zabrzmia艂a znowu, czarownik zapali艂 ogie艅 z kory, wok贸艂 kt贸rego przytupywa艂, jego wielka sylwetka 艂ama艂a si臋 w k膮tach bia艂ych 艣cian, dr偶a艂a na p艂askich powierzchniach, wype艂nia艂a wn臋trze ta艅cz膮cymi cieniami. Nakre艣li艂 prostok膮t w k膮cie, dok膮d mnie zaci膮gn臋艂y kobiety, czu艂em ich suche i delikatne r臋ce, postawi艂y obok mnie czark臋 z wod膮, nasypa艂y troch臋 ziarna i wskaza艂y mi bo偶ka, zrozumia艂em, 偶e mam nie spuszcza膰 z niego oczu. W贸wczas czarownik wezwa艂 je do ognia, jedn膮 po drugiej, bi艂 niekt贸re, one j臋cza艂y, pad艂y na twarz przed bo偶kiem, bogiem moim, za艣 czarownik ta艅czy艂 jeszcze, potem wyprowadzi艂 wszystkie kobiety, pr贸cz jednej, m艂odziutkiej, siedz膮cej w kucki obok muzykant贸w, kt贸rej nie bi艂 jeszcze. Trzyma艂 j膮 za warkocz, okr臋ca艂 nim coraz bardziej r臋k臋, ona przechyli艂a si臋 do ty艂u, oczy wysz艂y jej z orbit, a偶 wreszcie upad艂a na plecy. Czarownik, puszczaj膮c j膮, krzykn膮艂, muzykanci odwr贸cili si臋 do 艣ciany, pod mask膮 o kwadratowych oczach krzyk r贸s艂 do ostatecznych granic, kobieta tarza艂a si臋 po ziemi w ataku i wreszcie na czworakach, z g艂ow膮 os艂oni臋t膮 z艂膮czonymi r臋kami, krzykn臋艂a tak偶e, ale g艂ucho, i wtedy czarownik, nie przestaj膮c wy膰 i patrze膰 na bo偶ka, wzi膮艂 j膮 pr臋dko, ze z艂o艣ci膮, jej twarzy zagrzebanej w ci臋偶kich fa艂dach sukni nie by艂o teraz wida膰. A ja, w mojej samotno艣ci, ob艂膮kany, czy nie krzycza艂em tak偶e, tak, wy艂em z przera偶enia do bo偶ka, a偶 kopni臋cie nog膮 rzuci艂o mnie pod 艣cian臋, i gryz艂em s贸l, jak dzi艣 gryz臋 kamie艅 ustami bez j臋zyka, czekaj膮c na tego, kt贸rego mam zabi膰.

Teraz s艂o艅ce przebieg艂o ju偶 po艂ow臋 nieba. Poprzez szczeliny w skale widz臋 dziur臋, jak膮 wyry艂o w przegrzanym metalu nieba, usta tak samo gadatliwe jak moje bez przerwy wymiotuj膮 rzeki p艂omieni na bezbarwn膮 pustyni臋. Nic na drodze przede mn膮, nie wida膰 kurzu na horyzoncie, za mn膮 oni, pewno mnie szukaj膮, nie, nie jeszcze, dopiero pod wiecz贸r otwierali drzwi i mog艂em wyj艣膰 troch臋, przez ca艂y dzie艅 sprz膮ta艂em dom bo偶ka, sk艂ada艂em nowe ofiary, a wieczorem rozpoczyna艂 si臋 obrz臋d, bili mnie czasem, innym razem nie, ale zawsze s艂u偶y艂em bo偶kowi, bo偶kowi, kt贸rego obraz mam wyryty 偶elazem w pami臋ci, teraz jest to obraz mojej nadziei. 呕aden b贸g nie posiad艂 mnie i nie ujarzmi艂 tak bardzo, wszystkie moje dni i noce by艂y jemu po艣wi臋cone, jemu zawdzi臋cza艂em cierpienie i brak cierpienia, a nawet pragnienie, tak, poniewa偶 niemal co dzie艅 by艂em obecny przy tym akcie nieosobistym i pe艂nym z艂o艣ci, kt贸ry s艂ysza艂em, nie widz膮c, teraz bowiem musia艂em patrze膰 na 艣cian臋 pod gro藕b膮 ch艂osty. Ale z twarz膮 przyklejon膮 do soli, osaczony przez zwierz臋ce cienie, kt贸re porusza艂y si臋 na 艣cianie, s艂ucha艂em d艂ugiego krzyku, czu艂em sucho艣膰 w gardle, pal膮ce pragnienie bez p艂ci 艣ciska艂o mi skronie i brzuch. Tak dni nast臋powa艂y po dniach, ledwo odr贸偶nia艂em jedne od drugich, jak gdyby roztapia艂y si臋 w pal膮cym 偶arze i w utajonym blasku 艣cian z soli, czas to by艂 ju偶 tylko bezkszta艂tny plusk, z kt贸rego regularnie wybucha艂 jedynie krzyk b贸lu lub posiadania, d艂ugi dzie艅 bez wieku we w艂adzy bo偶ka, jak m贸j dom ze ska艂 jest we w艂adzy dzikiego s艂o艅ca, i teraz tak samo jak wtedy p艂acz臋 z nieszcz臋艣cia i pragnienia, z艂a nadzieja mnie pali, chc臋 zdradzi膰, li偶臋 luf臋 karabinu i jego dusz臋 wewn膮trz, jego dusz臋, tylko karabiny maj膮 dusz臋, o tak! w dniu, kiedy uci臋to mi j臋zyk, nauczy艂em si臋 wielbi膰 nie艣mierteln膮 dusz臋 nienawi艣ci!

Jaka papka, jakie szale艅stwo, ra ra, pijany z upa艂u i w艣ciek艂o艣ci le偶臋 rozpostarty, wyci膮gni臋ty na moim karabinie. Kto tu dyszy? Nie mog臋 znie艣膰 tego 偶aru, kt贸ry nigdy si臋 nie sko艅czy, tego oczekiwania, musz臋 go zabi膰. Ani ptaka, ani 藕d藕b艂a trawy, kamie艅, suche pragnienie, cisza, ich krzyki, ten j臋zyk m贸wi膮cy we mnie i, od kiedy mnie okaleczyli, d艂ugi, p艂aski i pusty b贸l, kt贸remu odm贸wiono nawet wody nocy, nocy, o jakiej 艣ni艂em zamkni臋ty z bogiem w mojej norze z soli. Tylko noc i jej ch艂odne gwiazdy, jej ciemne fontanny, tylko noc mog艂a mnie uratowa膰, uwolni膰 wreszcie od z艂ych bog贸w ludzi, ale zawsze zamkni臋ty, nie mog艂em jej widzie膰. Je艣li tamten sp贸藕ni si臋 jeszcze, zobacz臋 przynajmniej, jak noc wzejdzie z pustyni i zagarnie niebo, zimna z艂ota winnica zawi艣nie na ciemnym zenicie, b臋d臋 m贸g艂 pi膰 z niej, ile zechc臋, b臋d臋 m贸g艂 zwil偶y膰 t臋 czarn膮 dziur臋, kt贸rej nie od艣wie偶a 偶aden 偶ywy i gi臋tki mi臋sie艅 i zapomnie膰 wreszcie o dniu, kiedy szale艅stwo odebra艂o mi j臋zyk.

Jak by艂o gor膮co, jak gor膮co, s贸l si臋 rozpuszcza艂a, tak przynajmniej my艣la艂em, powietrze wy偶era艂o mi oczy, czarownik wszed艂 bez maski. Za nim sz艂a nowa kobieta, niemal naga pod szarawym 艂achmanem, jej twarz pokryta tatua偶em by艂a mask膮 bo偶ka i wyra偶a艂a jedynie z艂e os艂upienie b贸stwa. 呕y艂o tylko jej szczup艂e i p艂askie cia-lo, kt贸re osun臋艂o si臋 do st贸p boga, gdy czarownik otworzy艂 drzwi nory. Potem czarownik wyszed艂 nie patrz膮c na mnie, 偶ar r贸s艂, nie rusza艂em si臋, bo偶ek spogl膮da艂 na mnie ponad tym nieruchomym cia艂em, kt贸rego mi臋艣nie drga艂y jednak lekko, twarz kobiety, twarz b贸stwa nie zmieni艂a si臋, kiedy si臋 zbli偶y艂em. Tylko jej oczy powi臋kszy艂y si臋, gdy patrzy艂a na mnie, moje nogi dotyka艂y jej n贸g, 偶ar wy艂 teraz, b贸stwo nie m贸wi膮c s艂owa patrzy艂o wci膮偶 na mnie rozszerzonymi oczami, upad艂o na wznak, podci膮gn臋艂o powoli nogi ku sobie i unios艂o je, lekko rozsuwaj膮c kolana. Ale zaraz potem, ra czarownik mnie 艣ledzi艂, weszli wszyscy i oderwali mnie od kobiety, bili straszliwie tam gdzie grzech, grzech jaki grzech, 艣mia艂em si臋, gdzie jest grzech, gdzie cnota, przyparli mnie do 艣ciany, stalowa r臋ka 艣cisn臋艂a mi szcz臋ki, inna otwar艂a mi usta, wyci膮gn臋艂a j臋zyk, a偶 zacz膮艂 krwawi膰, czy to ja wy艂em tym zwierz臋cym krzykiem, na j臋zyku tn膮ca i ch艂odna pieszczota, tak, ch艂odna wreszcie. Kiedy odzyska艂em przytomno艣膰, by艂em sam w nocy, przyklejony do 艣ciany, pokryty zakrzep艂膮 krwi膮, knebel z suchych zi贸艂 o dziwnym zapachu wype艂nia艂 mi usta, nie krwawi艂y ju偶, ale by艂y niezamieszka艂e i w tej nieobecno艣ci 偶y艂 tylko rozdzieraj膮cy b贸l. Chcia艂em wsta膰, upad艂em, szcz臋艣liwy, beznadziejnie szcz臋艣liwy, 偶e umieram wreszcie, 艣mier膰 tak偶e jest ch艂odna i jej cie艅 nie os艂ania 偶adnego boga.

Nie umar艂em, m艂oda nienawi艣膰 wsta艂a pewnego dnia razem ze mn膮, ruszy艂a ku drzwiom w g艂臋bi, otworzy艂a je, zamkn臋艂a za mn膮, nienawidzi艂em moich, bo偶ek by艂 tutaj i z dna, gdzie si臋 znajdowa艂em, nie wznios艂em modlitwy do niego, zrobi艂em lepiej, uwierzy艂em w niego i przekre艣li艂em wszystko, w co wierzy艂em dot膮d. Chwa艂a mu, on jest si艂膮 i pot臋g膮, mo偶na go zniszczy膰, ale nie mo偶na nawr贸ci膰, patrzy ponad moj膮 g艂ow膮 pustymi i zardzewia艂ymi oczami. Chwa艂a mu, on jest w艂adc膮 i jedynym panem, kt贸rego bezspornym atrybutem jest z艂o艣膰, nie ma dobrych pan贸w. I gdy ca艂e moje cia艂o krzycza艂o z b贸lu, dzi臋ki zniewagom po raz pierwszy zda艂em si臋 na jego wol臋, uzna艂em jego z艂o艣liwy porz膮dek, uwielbi艂em w nim z艂膮 zasad臋 艣wiata. Wi臋zie艅 jego kr贸lestwa, ja艂owego miasta wyrze藕bionego w g贸rze soli, odci臋tego od natury, pozbawionego przelotnej i rzadkiej ro艣linno艣ci pustyni, wolnego od tych przypadk贸w czy czu艂o艣ci, jakie znaj膮 nawet s艂o艅ce i piaski - ob艂ok, gwa艂towny i kr贸tki deszcz - wi臋zie艅 miasta porz膮dku, gdzie k膮ty s膮 proste, pokoje kwadratowe i sztywno wyprostowani ludzie, sta艂em si臋 dobrowolnie jego storturowanym i pe艂nym nienawi艣ci obywatelem, wypar艂em si臋 tej d艂ugiej historii, kt贸rej mnie nauczono. Oszukano mnie, tylko panowanie z艂o艣ci jest bez skazy, oszukano mnie, prawda jest kwadratowa, ci臋偶ka, g臋sta, nie znosi odcieni, dobro jest marzeniem, projektem wci膮偶 odk艂adanym, kt贸remu towarzyszy wyczerpuj膮cy wysi艂ek, granic膮, kt贸rej nie osi膮ga si臋 nigdy, jego panowanie jest niemo偶liwe. Tylko z艂o mo偶e doj艣膰 do ostatecznych granic i rz膮dzi膰 niepodzielnie, jemu trzeba s艂u偶y膰, 偶eby utwierdzi膰 jego widzialne kr贸lestwo, potem si臋 zobaczy, potem, co to znaczy potem, tylko z艂o jest obecne, precz z Europ膮, z rozs膮dkiem, z honorem i krzy偶em. Tak, musia艂em nawr贸ci膰 si臋 na religi臋 moich pan贸w, tak tak, by艂em niewolnikiem, ale je艣li ja tak偶e jestem z艂y, nie jestem ju偶 niewolnikiem, cho膰 mam sp臋tane nogi i nieme usta. O, ten 偶ar doprowadza mnie do szale艅stwa, pustynia krzyczy ca艂a w 艣wietle nie do zniesienia, wypieram si臋 tamtego, Pana 艂agodno艣ci, samo jego imi臋 budzi we mnie bunt, znam go bowiem teraz. Marzy艂 i chcia艂 k艂ama膰, uci臋to mu j臋zyk, 偶eby jego s艂owo nie oszukiwa艂o ju偶 艣wiata, przebito go gwo藕dziami, g艂ow臋 tak偶e, t臋 biedn膮 g艂ow臋, jak moja teraz, co za papka, jaki jestem zm臋czony, a ziemia nie zadr偶a艂a, wiem na pewno, nie zabili sprawiedliwego, nie chc臋 w to wierzy膰, nie ma sprawiedliwych, s膮 tylko 偶li panowie, kt贸rzy ustanowili rz膮dy nieub艂aganej prawdy. Tak, tylko bo偶ek ma w艂adz臋, on jest jedynym bogiem tego 艣wiata, przykazaniem jego jest nienawi艣膰, 藕r贸d艂o wszelkiego 偶ycia, 艣wie偶a woda, 艣wie偶a jak mi臋ta, kt贸ra mrozi usta i pali 偶o艂膮dek.

Zmieni艂em si臋 w贸wczas, oni to zrozumieli, ca艂owa艂em ich r臋ce, gdy ich spotyka艂em, nale偶a艂em do nich, nie przestawa艂em ich podziwia膰, ufa艂em im, mia艂em nadziej臋, 偶e okalecz膮 moich, tak jak -mnie okaleczyli. I kiedy dowiedzia艂em si臋, 偶e przyjedzie misjonarz, zrozumia艂em, co mam zrobi膰. Ten dzie艅 podobny do innych, ten sam o艣lepiaj膮cy dzie艅, kt贸ry ci膮gn膮艂 si臋 od tak dawna! P贸藕nym popo艂udniem ukaza艂 si臋 stra偶nik, bieg艂 g贸rnym skrajem misy, w kilka minut potem zaci膮gni臋to mnie do domu bo偶ka i zamkni臋to drzwi. Jeden z nich trzyma艂 mnie na ziemi, w cieniu, jego szabla w kszta艂cie krzy偶a zawis艂a nade mn膮, cisza trwa艂a d艂ugo, a偶 nieznane d藕wi臋ki nape艂ni艂y spokojne zazwyczaj miasto, g艂osy, kt贸rych nie mog艂em rozpozna膰, m贸wi艂y bowiem moim j臋zykiem, ale ledwo zabrzmia艂y, ostrze znalaz艂o si臋 na wysoko艣ci moich oczu, m贸j stra偶nik patrzy艂 na mnie w milczeniu. Dwa g艂osy przybli偶y艂y si臋, s艂ysz臋 je jeszcze, jeden pyta艂, dlaczego ten dom jest strze偶ony, czy trzeba wywa偶y膰 drzwi, panie poruczniku, drugi powiedzia艂 kr贸tko: 芦Nie禄, po chwili doda艂, 偶e zawarto uk艂ad, miasto zgadza si臋 na garnizon z dwudziestu ludzi, pod warunkiem 偶e rozlokuj膮 si臋 za murem i uszanuj膮 tutejsze zwyczaje. 呕o艂nierz roze艣mia艂 si臋, mamy ich, ale oficer nie by艂 pewien, w ka偶dym razie po raz pierwszy zgodzili si臋 przyj膮膰 kogo艣, kto b臋dzie leczy艂 dzieci, to b臋dzie ksi膮dz, potem pomy艣li si臋 o terytorium. Tamten powiedzia艂, 偶e je艣li 偶o艂nierzy tu nie b臋dzie, oni obetn膮 ksi臋dzu to, co ma na my艣li: 芦0 nie - odpar艂 oficer - ojciec Beffort przy-jedzie przed garnizonem, b臋dzie tu za dwa dni禄. Nie s艂ysza艂em ju偶 nic wi臋cej, le偶a艂em nieruchomo pod ostrzem szabli, czu艂em b贸l, ko艂o z igie艂 i no偶y obraca艂o si臋 we mnie. Szaleni, szaleni, pozwalaj膮 wej艣膰 do miasta, naruszy膰 sw膮 niezwyci臋偶on膮 pot臋g臋, tkn膮膰 prawdziwego boga, a tamten przyjedzie i jemu nie utn膮 j臋zyka, b臋dzie popisywa膰 si臋 swoj膮 bezczeln膮 dobroci膮, nic nie p艂ac膮c, nie znosz膮c zniewag. Panowanie z艂a zostanie op贸藕nione, zn贸w b臋d膮 w膮tpliwo艣ci, zn贸w czas stracony na marzenia o dobru, kt贸re jest niemo偶liwe, zn贸w wyczerpuj膮ce i ja艂owe wysi艂ki zamiast tego, by przy艣pieszy膰 nadej艣cie jedynego kr贸lestwa, patrzy艂em na gro偶膮ce mi ostrze,

0    pot臋go, kt贸ra sama rz膮dzisz 艣wiatem! O pot臋go, d藕wi臋ki oddala艂y si臋 powoli, drzwi wreszcie otwarto, zdemaskowany, gorzki, zosta艂em sam z bo偶kiem i przysi膮g艂em mu, 偶e uratuj臋 moj膮 now膮 wiar臋, moich prawdziwych pan贸w, mego boga despot臋, 偶e zdradz臋, cho膰by przysz艂o mi drogo zap艂aci膰.

Ra, 偶ar zel偶a艂 troch臋, kamie艅 nie dr偶y, mog臋 wyj艣膰 z mojej dziury

1    patrze膰, jak pustynia staje si臋 ugrowa, wkr贸tce przybierze odcie艅 r贸偶owawoliliowy. Tej nocy czeka艂em, a偶 zasn膮, wywa偶y艂em zamek u drzwi, wyszed艂em tym samym krokiem, co zawsze, krokiem odmierzanym przez sznur, znam ulice, wiedzia艂em, sk膮d wzi膮膰 stary karabin, jakie wyj艣cie nie jest strze偶one, i przyszed艂em tu, kiedy noc blednie wok贸艂 garstki gwiazd, a pustynia lekko ciemnieje. A teraz wydaje mi si臋, 偶e ca艂e dni ju偶 min臋艂y, odk膮d przyczai艂em si臋 w艣r贸d tych ska艂. Szybko, szybko, o, niech zjawi si臋 szybko! Za chwil臋 zaczn膮 mnie szuka膰, przebiegn膮 drogi we wszystkich kierunkach,

nie b臋d膮 wiedzieli, 偶e poszed艂em dla nich, 偶eby im lepiej s艂u偶y膰, nogi mi os艂ab艂y, jestem pijany z g艂odu i nienawi艣ci. O, o tam, ra ra u ko艅ca drogi wyros艂y dwa wielb艂膮dy, biegn膮 jednakim krokiem, podwaja je kr贸tki cie艅, ich ruchy s膮 偶ywe i skupione jak zawsze. Oto s膮, s膮 wreszcie!

Karabin, szybko karabin, 艂aduj臋 go szybko. O bo偶ku, bo偶e m贸j stamt膮d, b膮d藕 pot臋ga twoja, niech zniewaga b臋dzie pomno偶ona, niech nienawi艣膰 rz膮dzi bez przebaczenia 艣wiatem skaza艅c贸w, niechaj z艂y zawsze b臋dzie panem, niech nadejdzie wreszcie kr贸lestwo czarnych tyran贸w, ujarzmiaj膮cych i w艂adaj膮cych bez lito艣ci w jedynym mie艣cie z soli i 偶elaza! A teraz ra ra ognia do lito艣ci, ognia do niemocy i jej mi艂osierdzia, ognia do wszystkiego, co op贸藕nia nadej艣cie z艂a, dwa razy ognia, i oto przewracaj膮 si臋, upadaj膮, wielb艂膮dy uciekaj膮 w stron臋 horyzontu, gdzie gejzer czarnych ptak贸w wytrysn膮艂 w niezmienionym niebie. 艢miej臋 si臋, 艣miej臋, tamten wije si臋 w swej nienawistnej sukni, unosi nieco g艂ow臋, widzi mnie, mnie, jego sp臋tanego i wszechmocnego pana, dlaczego u艣miecha si臋, zmia偶d偶臋 ten u艣miech! Dobrze jest s艂ysze膰, jak kolba uderza w twarz dobroci, dzi艣, dzi艣 wreszcie wszystko si臋 dokona艂o i wsz臋dzie na pustyni, nawet daleko st膮d, szakale w臋sz膮 nieobecny zapach, potem ruszaj膮 cierpliwym truchtem na czekaj膮c膮 ich uczt臋 z padliny. Zwyci臋stwo! Wyci膮gam r臋ce ku niebu, kt贸re 艂agodnieje, po przeciwnej stronie mo偶na odgadn膮膰 fioletowy cie艅, o noce Europy, ojczyzno, dzieci艅stwo, dlaczego musz臋 p艂aka膰 w chwili triumfu?

Poruszy艂 si臋, nie, odg艂os idzie sk膮din膮d, tam, z drugiej strony, to s膮 oni, moi panowie, zlatuj膮 jak stado ciemnych ptak贸w, spadaj膮 na mnie, chwytaj膮, ach! tak, bijcie mnie, boj膮 si臋, 偶e ujrz膮 swoje miasto wypatroszone i wyj膮ce, boj膮 si臋 zemsty 偶o艂nierzy, kt贸rych przywo艂a艂em do 艣wi臋tego miasta, tego w艂a艣nie by艂o trzeba. Bro艅cie si臋 teraz, bijcie, bijcie wpierw mnie, wasza jest prawda! O moi panowie, potem zwyci臋偶膮 偶o艂nierzy, zwyci臋偶膮 s艂owo i mi艂o艣膰, przejd膮 przez pustynie, przejd膮 przez morze, zas艂oni膮 艣wiat艂o Europy swoimi czarnymi woalami, bijcie w brzuch, tak, bijcie w oczy, roz-siej膮 swoj膮 s贸l po kontynencie, wszelka ro艣linno艣膰, wszelka m艂odo艣膰 zga艣nie, pod okrutnym s艂o艅cem prawdziwej wiary nieme t艂umy o sp臋tanych nogach b臋d膮 sz艂y u mego boku po pustyni 艣wiata, nie b臋d臋 ju偶 sam. Ach, b贸l, b贸l, jaki mi zadaj膮, ich w艣ciek艂o艣膰, tak trzeba, roz膰wiartowali mnie na tym wojennym siodle, lito艣ci, 艣miej臋 si臋, kocham ten cios, kt贸ry przygwa偶d偶a mnie do krzy偶a.

Jaka cicha jest pustynia! Ju偶 noc i jestem sam, chc臋 pi膰. Znowu czekam, gdzie jest miasto, ten daleki ha艂as i 偶o艂nierze mo偶e zwyci臋scy, nie, nie trzeba, nawet je艣li 偶o艂nierze zwyci臋偶yli, nie b臋d膮 do艣膰 藕li, nie b臋d膮 umieli panowa膰, powiedz膮 raz jeszcze, 偶e trzeba sta膰 si臋 lepszym, i zn贸w miliony ludzi pomi臋dzy dobrem i z艂em, rozdarci, os艂upiali, o bo偶ku, dlaczego艣 mnie opu艣ci艂? Wszystko si臋 sko艅czy艂o, chc臋 pi膰, cia艂o mnie pali, ciemniejsza jeszcze noc nape艂nia mi oczy.

To d艂ugi, d艂ugi sen, budz臋 si臋, ale nie, umr臋, wstaje 艣wit, pierwsze 艣wiat艂o dnia dla 偶ywych, a dla mnie nieub艂agane s艂o艅ce, muchy. Kto m贸wi, nikt, niebo si臋 nie otwiera, nie, nie, B贸g nie m贸wi na pustyni, sk膮d jednak ten g艂os, kt贸ry powiada: 芦Je艣li zgodzisz si臋 umrze膰 dla nienawi艣ci i pot臋gi, kto nam przebaczy?)). Czy to inny j臋zyk m贸wi we mnie, czy wci膮偶 tamten, u moich st贸p, co nie chce umrze膰 i powtarza: 芦Odwagi, odwagi, odwagi禄? Ach! Je艣li omyli艂em si臋 znowu! Ludzie, dawni bracia moi, jedyna pomocy, o samotno艣ci, nie opuszczajcie mnie! Tu, tu, kim jeste艣, rozdarty, z krwawi膮cymi ustami, to ty, czarowniku, 偶o艂nierze ci臋 zwyci臋偶yli, s贸l p艂onie tam, to ty, m贸j ukochany panie! Porzu膰 t臋 twarz nienawi艣ci, b膮d藕 dobry teraz, zb艂膮dzili艣my, zaczniemy na nowo, odbudujemy miasto mi艂osierdzia, chc臋 wr贸ci膰 do domu. Tak, pom贸偶 mi, tak, podaj r臋k臋, daj...鈥.

Gar艣膰 soli zamkn臋艂a usta gadatliwego niewolnika.

Niemi

By艂a zima, ale nad przebudzonym ju偶 miastem wstawa艂 promienny dzie艅. U ko艅ca portowej grobli morze zlewa艂o si臋 z niebem w jednakim blasku. Yvars nie widzia艂 jednak ni morza, ni nieba. Jecha艂 ci臋偶ko bulwarami g贸ruj膮cymi nad portem. Jego kaleka noga spoczywa艂a sztywno na nieruchomym pedale roweru, druga pokonywa艂a z trudem op贸r jezdni, mokrej jeszcze od nocnej wilgoci. Jecha艂, nie podnosz膮c g艂owy, drobny na swym siode艂ku, wymijaj膮c szyny dawnego tramwaju; skr臋ca艂 gwa艂townym ruchem kierownicy, 偶eby przepu艣ci膰 wyprzedzaj膮ce go samochody, i od czasu do czasu odsuwa艂 艂okciem przewieszon膮 przez rami臋 torb臋, do kt贸rej Femande w艂o偶y艂a 艣niadanie. My艣la艂 w贸wczas z gorycz膮 o zawarto艣ci torby. Pomi臋dzy dwiema kromkami chleba z grubej m膮ki, zamiast omletu po hiszpa艅sku czy befsztyka na oliwie, by艂 tylko ser.

Droga do warsztatu nigdy nie wydawa艂a mu si臋 tak d艂uga. Starza艂 si臋, co prawda. Kiedy cz艂owiek ma czterdzie艣ci lat, nawet je艣li jest suchy jak winna latoro艣l, mi臋艣nie nie rozgrzewaj膮 si臋 tak szybko. Gdy czyta艂 czasem sprawozdania sportowe, w kt贸rych trzydziestoletniego atlet臋 nazywano weteranem, wzrusza艂 ramionami:

- Je艣li to jest weteran - m贸wi艂 do Femande - to ja jestem trup.

A jednak wiedzia艂, 偶e dziennikarz nie ca艂kiem si臋 myli艂. W wieku lat trzydziestu oddech ju偶 s艂abnie niedostrzegalnie. Cz艂owiek czterdziestoletni nie jest trupem, nie, ale przygotowuje si臋, 偶eby nim by膰, troch臋 zawczasu. Czy nie dlatego od dawna ju偶 nie patrzy艂 na morze, gdy jecha艂 do warsztatu bednarskiego na drugim ko艅cu miasta? Jako dwudziestoletni ch艂opak nigdy nie mia艂 do艣膰 widoku morza. Morze to by艂a radosna obietnica pla偶y z ko艅cem tygodnia. Mimo 偶e kula艂, a mo偶e w艂a艣nie dlatego, zawsze lubi艂 p艂ywanie.

Potem min臋艂y lata, o偶eni艂 si臋 z Fernande, urodzi艂 si臋 ch艂opiec; 偶eby wy偶y膰, pracowa艂 w godzinach nadliczbowych w sobot臋, w niedziel臋 dorabia艂 prywatnie. Powoli odzwyczai艂 si臋 od tych porywaj膮cych dni, kt贸re go krzepi艂y. G艂臋boka i przezroczysta woda, mocne s艂o艅ce, dziewczyny, 偶ycie cia艂a, nie by艂o innego szcz臋艣cia w jego kraju. A to szcz臋艣cie mija艂o z m艂odo艣ci膮. Yvars nadal kocha艂 morze, ale tylko u schy艂ku dnia, kiedy wody zatoki troch臋 ciemniej膮. Pora by艂a 艂agodna; siada艂 po pracy na tarasie domu, rad z czystej koszuli, kt贸r膮 Fernande umia艂a tak dobrze wyprasowa膰, i z kieliszka any偶贸wki powleczonego lekk膮 mg艂膮. Wiecz贸r zapada艂, niebo by艂o pe艂ne s艂odyczy, s膮siedzi rozmawiaj膮cy z Yvarsem zni偶ali nagle g艂osy. Nie wiedzia艂 w贸wczas, czy jest szcz臋艣liwy, czy chce mu si臋 p艂aka膰. W ka偶dym razie by艂 z sob膮 w zgodzie i nie pozostawa艂o mu nic innego, jak tylko czeka膰 spokojnie, cho膰 nie bardzo wiedzia艂 na co.

Natomiast rano, gdy jecha艂 do pracy, nie lubi艂 patrze膰 na morze, zawsze wiernie stawiaj膮ce si臋 na spotkanie; zobaczy je dopiero wieczorem. Tego dnia jecha艂 z opuszczon膮 g艂ow膮, ci臋偶ej ni偶 zazwyczaj i z ci臋偶kim sercem. Kiedy poprzedniego dnia wr贸ci艂 z zebrania i wieczorem o艣wiadczy艂, 偶e wracaj膮 do pracy, Fernande powiedzia艂a rado艣nie:

- Wi臋c pryncypa艂 zgodzi艂 si臋 na podwy偶k臋?

Pryncypa艂 nie zgodzi艂 si臋 bynajmniej na podwy偶k臋, przegrali strajk. Trzeba przyzna膰, 偶e nie post臋powali zr臋cznie. Zastrajkowali z w艣ciek艂o艣ci i zwi膮zek zawodowy mia艂 racj臋, 偶e s艂abo ich popar艂. Pi臋tnastu robotnik贸w zreszt膮, nie by艂o o czym m贸wi膰; zwi膮zek bra艂 pod uwag臋 inne warsztaty bednarskie, kt贸re nie posz艂y za nimi. W ko艅cu nie mo偶na by艂o mie膰 im tego za z艂e. Z warsztatami ben-darskimi by艂o krucho, statki i ci臋偶ar贸wki-cystemy stanowi艂y zbyt wielk膮 konkurencj臋. Coraz mniej zamawiano bary艂ek i beczek, naprawiano przede wszystkim wielkie kadzie zrobione dawniej. W艂a艣ciciele wiedzieli, co prawda, 偶e ich interesy 藕le id膮, ale mimo wszystko chcieli zabezpieczy膰 sobie zyski; niepodnoszenie p艂ac, cho膰 ceny ros艂y, wydawa艂o im si臋 rzecz膮 najprostsz膮. Co maj膮 robi膰 bednarze, kiedy bednarstwo zanika? Cz艂owiek nie zmienia fachu, je艣li si臋 go ju偶 kiedy艣 nauczy艂, ten fach za艣 by艂 trudny, wymaga艂 d艂ugiego terminowania. Dobry bednarz, taki, co umie dopasowa膰 zgi臋te klepki, 艣cisn膮膰 je nad ogniem i zamkn膮膰 偶elazn膮 obr臋cz膮 hermetycznie niemal, bez u偶ycia rafii czy paku艂, trafia艂 si臋 rzadko. Yvars wiedzia艂 o tym i by艂 z tego dumny. Zmieni膰 zaw贸d to g艂upstwo, ale wyrzec si臋 swej wiedzy, swoich umiej臋tno艣ci, nie jest rzecz膮 艂atw膮. Pi臋kny fach bez zastosowania, cz艂owiek by艂 przyparty do muru, trzeba by艂o si臋 podda膰. Ale rezygnacja te偶 nie jest 艂atwa. Trudno by艂o trzyma膰 j臋zyk za z臋bami, nie wyk艂贸ca膰 si臋 i co dzie艅, z rosn膮cym coraz bardziej zm臋czeniem, wyrusza膰 t膮 sam膮 drog膮, 偶eby z ko艅cem tygodnia otrzyma膰 tylko to, co racz膮 ci da膰 i co wci膮偶 mniej wystarcza.

W贸wczas wpadli w gniew. Kilku si臋 waha艂o, ale po pierwszych rozmowach z pryncypa艂em w艣ciek艂o艣膰 ogarn臋艂a ich tak偶e. Powiedzia艂 bowiem sucho, 偶e w贸z albo przew贸z. Tak cz艂owiek nie m贸wi.

-    C贸偶 on sobie wyobra偶a! - zawo艂a艂 Esposito - 偶e si臋 przestraszymy?

Pryncypa艂 by艂 zreszt膮 przyzwoity facet. Odziedziczy艂 warsztat po ojcu, wyr贸s艂 w nim, od lat zna艂 wszystkich robotnik贸w. Zaprasza艂 ich czasem na zak膮sk臋 w warsztacie; sma偶yli w贸wczas sardynki albo kiszk臋 na ogniu z wi贸r贸w, pili wino, by艂 naprawd臋 bardzo mi艂y. Na Nowy Rok ofiarowywa艂 zawsze ka偶demu robotnikowi po pi臋膰 butelek wina, a cz臋sto, kiedy kt贸ry艣 by艂 chory albo z okazji jakiego艣 wydarzenia, 艣lubu czy komunii, dawa艂 w prezencie pieni膮dze. Kiedy urodzi艂a mu si臋 c贸rka, cz臋stowa艂 wszystkich cukierkami. Kilka razy zaprosi艂 Yvarsa na polowanie do swej posiad艂o艣ci na wybrze偶u. Lubi艂 swoich robotnik贸w, to pewne, i przypomina艂 cz臋sto, 偶e jego ojciec zacz膮艂 jako czeladnik. Ale nigdy nie bywa艂 u nich i nie zdawa艂 sobie sprawy. My艣la艂 tylko o sobie, zna艂 bowiem tylko siebie, a teraz w贸z albo przew贸z. Inaczej m贸wi膮c, z kolei upar艂 si臋 pryncypa艂. Ale on m贸g艂 sobie na to pozwoli膰.

W zwi膮zku zawodowym postawili na swoim. Warsztat zosta艂 zamkni臋ty.

-    Nie r贸bcie sobie k艂opotu ze strajkowymi pikietami - powiedzia艂 pryncypa艂. - Gdy warsztat stoi, robi臋 oszcz臋dno艣ci.

Nieprawda, ale to nie za艂atwia艂o sprawy, skoro m贸wi艂 im w 偶ywe oczy, 偶e daje im prac臋 z mi艂osierdzia. Esposito oszala艂 z w艣ciek艂o艣ci i powiedzia艂 mu, 偶e nie jest cz艂owiekiem. Pryncypa艂 by艂 krewki i trzeba by艂o ich rozdzieli膰. Ale strajk odbi艂 si臋 na robotnikach. Dwadzie艣cia dni bez pracy, w domu smutne kobiety, kilku zniech臋conych, i w ko艅cu zwi膮zek poradzi艂 im, 偶eby ust膮pili pod warunkiem, 偶e odb臋dzie si臋 s膮d rozjemczy i 偶e odrobi膮 sobie czas strajku godzinami nadliczbowymi. Uchwalili, 偶e wr贸c膮 do pracy. Oczywi艣cie udawali zuch贸w, m贸wili, 偶e to jeszcze nie koniec, 偶e si臋 jeszcze oka偶e. Ale tego ranka zm臋czenie mia艂o ci臋偶ar kl臋ski, zamiast mi臋sa by艂 ser, nie spos贸b ju偶 by艂o si臋 艂udzi膰. Na pr贸偶no 艣wieci艂o s艂o艅ce, morze nic nie przyrzeka艂o. Yvars naciska艂 jedyny peda艂 i z ka偶dym obrotem k贸艂 zdawa艂o mu si臋, 偶e jest starszy. Gdy my艣la艂

0    warsztacie, o kolegach, o pryncypale, kt贸rego zobaczy, coraz ci臋偶ej robi艂o mu si臋 na sercu. Femande niepokoi艂a si臋.

-    Co mu powiecie?

-    Nic. - Yvars wsiad艂 na rower i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Zaciska艂 z臋by, jego drobna, br膮zowa i pomarszczona twarz o cienkich rysach 艣ci臋艂a si臋. - Pracujemy. To wystarczy.

Teraz jecha艂 z zaci艣ni臋tymi wci膮偶 z臋bami, smutny i zimny gniew przys艂ania艂 mu nawet niebo.

Porzuci艂 bulwar i morze i wjecha艂 w wilgotne ulice starej dzielnicy hiszpa艅skiej. U ich wylotu by艂 teren, gdzie znajdowa艂y si臋 tylko remizy, sk艂ady 偶elastwa i gara偶e; tu by艂 warsztat: hangar do po艂owy wysoko艣ci murowany, wy偶ej oszklony, a偶 do dachu z karbowanej blachy. Ten warsztat wychodzi艂 na podw贸rze, otoczone starymi dziedzi艅cami, dawny warsztat bednarski, gdzie ju偶 nie pracowano, odk膮d przedsi臋biorstwo si臋 powi臋kszy艂o. Teraz s艂u偶y艂 za sk艂ad zu偶ytych maszyn i starych beczek. Za podw贸rzem, oddzielonym od niego 艣cie偶k膮 wy艂o偶on膮 starymi dach贸wkami, zaczyna艂 si臋 ogr贸d pryncypa艂a; przy ko艅cu ogrodu wznosi艂 si臋 dom. Dom by艂 wielki i brzydki, ale przyjemny ze swoj膮 dzik膮 winn膮 latoro艣l膮

1    sk膮po rosn膮cym wiciokrzewem, kt贸ry oplata艂 zewn臋trzne schody.

Yvars zobaczy艂 od razu, 偶e brama warsztatu jest zamkni臋ta. Sta艂a przed ni膮 w milczeniu grupa robotnik贸w. Nie widzia艂 jeszcze bramy zamkni臋tej, odk膮d tu przychodzi艂 do pracy. Pryncypa艂 chcia艂 podkre艣li膰 swoje zwyci臋stwo. Yvars skierowa艂 si臋 na lewo, postawi艂 rower pod okapem, kt贸ry z tej strony stanowi艂 przed艂u偶enie hangaru, i podszed艂 ku drzwiom. Z daleka rozpozna艂 Esposita, ch艂opa na schwa艂 z g臋stym w艂osem i o ciemnej sk贸rze, kt贸ry pracowa艂 obok niego, Marcou, delegata zwi膮zkowego o twarzy tenora, Saida, jedynego Araba w warsztacie, potem wszystkich innych; patrzyli w milczeniu, jak idzie w ich stron臋. Ale zanim do nich doszed艂, odwr贸cili si臋 nagle ku bramie warsztatu, kt贸ra si臋 uchyli艂a. We framudze ukaza艂 si臋 Ballester, kierownik warsztatu. Otwiera艂 skrzyd艂o ci臋偶kiej bramy i, odwr贸cony teraz plecami do robotnik贸w, pcha艂 je powoli po 偶elaznej szynie.

Ballester, kt贸ry by艂 najstarszy ze wszystkich, nie pochwala艂 strajku, ale umilk艂 od chwili, kiedy Esposito powiedzia艂 mu, 偶e popiera interesy pryncypa艂a. Teraz sta艂 przy drzwiach, szeroki i kr臋py, w swoim granatowym swetrze, bez but贸w (pr贸cz Saida on jeden tylko pracowa艂 boso) i patrzy艂 na nich, jak wchodz膮, jeden za drugim, oczami tak jasnymi, 偶e zdawa艂y si臋 bezbarwne w jego starej, ciemnej twarzy o smutnych ustach pod g臋stym i spadaj膮cym w膮sem. Milczeli, upokorzeni tym wej艣ciem pokonanych, w艣ciekli z powodu w艂asnego milczenia, lecz w miar臋 jak trwa艂o, coraz mniej zdolni je przerwa膰. Przechodzili, nie patrz膮c na Ballestera, wiedzieli, 偶e wpuszczaj膮c ich, w ten spos贸b wype艂nia rozkaz, a jego gorzka i zasmucona twarz zdradza艂a im jego my艣li. Ale Yvars spojrza艂 na niego. Ballester, kt贸ry go bardzo lubi艂, pochyli艂 g艂ow臋, nic nie m贸wi膮c.

Teraz wszyscy znajdowali si臋 w ma艂ej szatni, na prawo od wej艣cia: otwarte przegrody, oddzielone od siebie deskami z bia艂ego drewna, do kt贸rych przyczepiono z ka偶dej strony ma艂膮 szafk臋 zamykan膮 na klucz; w ostatniej przegrodzie od wej艣cia, u zbiegu 艣cian hangaru, znajdowa艂 si臋 prysznic, 艣ciek odp艂ywowy by艂 wy偶艂obiony w pod艂odze z ubitej ziemi. Po艣rodku hangaru, zale偶nie od miejsca pracy, wida膰 by艂o beczki na wino, gotowe ju偶, ale lu藕no opasane obr臋czami, kt贸re trzeba by艂o spoi膰 w ogniu, grube belki o pod艂u偶nych otworach, okr膮g艂e drewniane dna czekaj膮ce na dopasowanie oraz sczernia艂e ogniska. Wzd艂u偶 艣cian, na lewo od wej艣cia, sta艂y warsztaty. Przed nimi stosy klepek do heblowania. Przy 艣cianie z prawej strony, niedaleko od szatni, dwie wielkie pi艂y mechaniczne, dobrze naoliwione, mocne i nieme, po艂yskiwa艂y w milczeniu.

Hangar od dawna ju偶 by艂 zbyt wielki dla garstki pracuj膮cych tu ludzi. Mia艂o to swoje dobre strony latem, podczas wielkich upa艂贸w, by艂o niedogodne w zimie. Ale dzi艣 ta wielka przestrze艅, porzucona praca, beczki pozostawione w k膮tach, klepki spi臋te u do艂u obr臋cz膮 i rozchylaj膮ce si臋 w g贸rze niby prymitywne kwiaty z drewna, pokryte trocinami belki, skrzynki z narz臋dziami i maszyny, wszystko nadawa艂o warsztatowi wyraz opuszczenia. Patrzyli na warsztat, ubrani teraz w stare swetry, w sprane i po艂atane spodnie i wahali si臋. Ballester obserwowa艂 ich.

- A wi臋c - powiedzia艂 - zaczynamy?

Jeden za drugim zaj臋li swoje miejsca w milczeniu. Ballester przechodzi艂 od stanowiska do stanowiska i przypomina艂 kr贸tko, co nale偶y rozpocz膮膰 lub sko艅czy膰. Nikt nie odpowiada艂. Wkr贸tce pierwszy m艂otek uderzy艂 w klin z okutego drewna, wt艂aczaj膮c obr臋cz na wybrzuszon膮 cz臋艣膰 beczki; hebel j臋kn膮艂 na s臋ku i rozleg艂 si臋 og艂uszaj膮cy ha艂as karbowanych kling pi艂y, puszczonej w ruch przez Esposita. Said na 偶膮danie przynosi艂 klepki albo rozpala艂 ogie艅 z wi贸r贸w, na kt贸rym k艂ad艂o si臋 beczki, beczki nadyma艂y si臋 w swych gorsetach z kutej blachy. Kiedy nikt go nie potrzebowa艂, mocnymi uderzeniami m艂otka nitowa艂 na warsztacie szerokie, zardzewia艂e obr臋cze. Zapach pal膮cych si臋 wi贸r贸w zacz膮艂 nape艂nia膰 hangar. Yvars, kt贸ry heblowa艂 i dopasowywa艂 klepki, ci臋te przez Esposita, poczu艂 znajomy zapach i jego serce rozkurczy艂o si臋 troch臋. Wszyscy pracowali w milczeniu, ale ciep艂o i 偶ycie z wolna odradza艂y si臋 w warsztacie. Przez wielkie szyby przenika艂o 艣wie偶e 艣wiat艂o. Dym b艂臋kitnia艂 w z艂oconym powietrzu; Yvars s艂ysza艂 nawet bliskie brz臋czenie owada.

W tej chwili otworzy艂y si臋 drzwi w g艂臋bi, wychodz膮ce na dawny warsztat, i Lassalle, pryncypa艂, stan膮艂 w progu. By艂 to szczup艂y i ciemny m臋偶czyzna, licz膮cy sobie niewiele ponad lat trzydzie艣ci. Ubrany w garnitur z piaskowej gabardyny i bia艂膮, szeroko otwart膮 koszul臋, wygl膮da艂 jak cz艂owiek, kt贸remu w艂asne cia艂o nie sprawia k艂opotu. Mimo ko艣cistej, jakby wyci臋tej ostrzem no偶a twarzy, wzbudza艂 na og贸艂 sympati臋, jak wi臋kszo艣膰 ludzi, kt贸rzy uprawiaj膮c sporty, zdobyli swobod臋 obej艣cia. Mimo to wydawa艂 si臋 troch臋 zak艂opotany, gdy przest臋powa艂 pr贸g. Jego 鈥瀌zie艅 dobry鈥 by艂o mniej d藕wi臋czne ni偶 zazwyczaj; w ka偶dym razie nikt mu nie odpowiedzia艂. D藕wi臋k m艂otk贸w ucich艂 na chwil臋, rozchwia艂 si臋 nieco, potem rozleg艂 si臋 na nowo. Lassalle zrobi艂 kilka niepewnych krok贸w, potem zbli偶y艂 si臋 do ma艂ego Valery, kt贸ry pracowa艂 z nimi dopiero od roku. Yalery by艂 o kilka krok贸w od Yvarsa, obok pi艂y mechanicznej; dopasowywa艂 dno do beczki na wino i pryncypa艂 przygl膮da艂 mu si臋 przez chwil臋. Valery pracowa艂 dalej bez s艂owa.

-    Co tam, synu, wszystko w porz膮dku? - powiedzia艂 Lassalle.

M艂ody cz艂owiek straci艂 nagle pewno艣膰 ruch贸w. Rzuci艂 spojrzenie na Esposita, kt贸ry tu偶 obok 艂adowa艂 wielkimi 艂apami stos klepek, 偶eby zanie艣膰 je Yvarsowi. Esposito tak偶e patrzy艂 na niego, ale nie przerywa艂 pracy, i Valery wsadzi艂 nos w swoj膮 beczk臋, nie odpowiadaj膮c pryncypa艂owi. Lassalle, nieco zaskoczony, sta艂 chwil臋 przed nim, potem wzruszy艂 ramionami i podszed艂 do Marcou, kt贸ry, siedz膮c okrakiem na belce, powoli i precyzyjnie robi艂 otw贸r w dnie.

-    Dzie艅 dobry, Marcou - powiedzia艂 Lassalle bardziej sucho.

Marcou milcza艂, uwa偶aj膮c tylko, 偶eby zheblowa膰 drewno jak najcieniej.

-    Co si臋 z wami dzieje - rzek艂 Lassalle g艂o艣no, zwracaj膮c si臋 tym razem do wszystkich robotnik贸w. - Nie porozumieli艣my si臋, zgoda. Ale mimo to musimy pracowa膰 razem. Wi臋c na co to wszystko?

Marcou wsta艂, odsun膮艂 dno, sprawdzi艂 d艂oni膮 okr膮g艂y otw贸r, zmru偶y艂 oczy o omdlewaj膮cym spojrzeniu z wyrazem wielkiego zadowolenia i wci膮偶 milcz膮c, skierowa艂 si臋 ku innemu robotnikowi, kt贸ry spaja艂 beczk臋. W ca艂ym warsztacie s艂ycha膰 by艂o tylko stuk m艂otk贸w i ha艂as mechanicznej pi艂y.

-    Dobrze - rzek艂 Lassalle - jak wam to przejdzie, dacie mi zna膰 przez Ballestera.

I wyszed艂 spokojnym krokiem.

W chwil臋 potem zabrzmia艂 dwukrotnie dzwonek, przebijaj膮c si臋 przez zgie艂k w warsztacie. Ballester, kt贸ry usiad艂, 偶eby skr臋ci膰 papierosa, wsta艂 ci臋偶ko i ruszy艂 ku ma艂ym drzwiom w g艂臋bi. Po jego wyj艣ciu m艂otki uderza艂y mniej mocno, jeden z robotnik贸w przerwa艂 nawet prac臋, ale Ballester wr贸ci艂. W drzwiach powiedzia艂 tylko:

-    Marcou i Yvars, pryncypa艂 was wzywa.

Yvars w pierwszym odruchu chcia艂 umy膰 r臋ce, ale Marcou wzi膮艂 go za rami臋, i Yvars poszed艂 za nim, kulej膮c.

Na podw贸rzu 艣wiat艂o by艂o tak 艣wie偶e, tak p艂ynne, 偶e Yvars poczu艂 je na twarzy i nagich ramionach. Weszli na g贸r臋 zewn臋trznymi schodami, obro艣ni臋tymi wiciokrzewem, kt贸ry kwit艂 ju偶 tu i 贸wdzie.

Kiedy znale藕li si臋 w korytarzu zawieszonym dyplomami, us艂yszeli p艂acz dziecka i g艂os Lassalle鈥檃:

-    Po艂贸偶 j膮 po obiedzie. Je艣li jej to nie przejdzie, wezwiemy lekarza.

Za chwil臋 pryncypa艂 ukaza艂 si臋 w korytarzu i wprowadzi艂 ich do ma艂ego, znanego im gabinetu, z meblami w stylu pseudoludo-wym, o 艣cianach ozdobionych trofeami sportowymi

-    Siadajcie - powiedzia艂 Lassalle, zajmuj膮c miejsce za biurkiem. Stali nadal. - Poprosi艂em was, poniewa偶 wy, Marcou, jeste艣cie delegatem, a ty, Yvars, moim najstarszym robotnikiem po Ballesterze. Nie chc臋 wraca膰 do sko艅czonych ju偶 dyskusji. Nie mog臋, w 偶aden spos贸b nie mog臋 da膰 wam tego, co 偶膮dacie. Sprawa jest za艂atwiona, doszli艣my do wniosku, 偶e trzeba wr贸ci膰 do pracy. Widz臋, 偶e macie do mnie uraz臋, i przykro mi z tego powodu; m贸wi臋 wam, co czuj臋. Chc臋 tylko doda膰, 偶e to, czego nie mog臋 zrobi膰 dzisiaj, zrobi臋 mo偶e jutro, kiedy interes b臋dzie szed艂 lepiej. I nie czekaj膮c nawet, 偶eby艣cie tego ode mnie za偶膮dali. Na razie spr贸bujmy pracowa膰 w zgodzie.

Zamilk艂, zdawa艂o si臋, 偶e si臋 zastanawia, potem spojrza艂 na nich.

-    A wi臋c? - powiedzia艂.

Marcou patrzy艂 przez okno. Yvars zacisn膮艂 z臋by; chcia艂 m贸wi膰, ale nie m贸g艂.

-    S艂uchajcie - rzek艂 Lasalle - wszyscy艣cie si臋 uparli. To wam przejdzie. Ale kiedy zaczniecie my艣le膰 rozs膮dnie, nie zapomnijcie o tym, co wam powiedzia艂em. - Wsta艂, podszed艂 do Marcou i wyci膮ga艂 do niego r臋k臋: - Serwus!

Marcou zblad艂, twarz, ta jego twarz czaruj膮cego piosenkarza, st臋偶a艂a mu nagle i po sekundzie przybra艂a z艂y wyraz, potem odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie na pi臋tach i wyszed艂. Lassalle, blady tak偶e, patrzy艂 na Yvarsa, nie wyci膮gaj膮c do niego r臋ki.

-    Id藕cie do diab艂a! - krzykn膮艂.

Kiedy wr贸cili do warsztatu, robotnicy jedli 艣niadanie. Ballester wyszed艂, Marcou powiedzia艂 tylko: 鈥濭adanie鈥, ruszy艂 na swoje miejsce. Esposito przesta艂 je艣膰 chleb i zapyta艂, co odpowiedzieli; Yvars odpar艂, 偶e nie odpowiedzieli nic.

Potem poszed艂 po swoj膮 torb臋 i usiad艂 na belce, tam gdzie pracowa艂. Zacz膮艂 je艣膰, gdy zobaczy艂 obok Saida; le偶a艂 na wznak na kupie wi贸r贸w ze spojrzeniem b艂膮kaj膮cym si臋 po szybach, kt贸re zb艂臋kit-nia艂y teraz, niebo by艂o bowiem mniej 艣wietliste. Zapyta艂 go, czy ju偶 sko艅czy艂 艣niadanie. Said powiedzia艂 mu, 偶e zjad艂 swoje figi. Yvars przesta艂 je艣膰. Niemi艂e uczucie, kt贸re nie opuszcza艂o go od rozmowy z Lassallem, znik艂o nagle, pozosta艂o tylko miejsce na ciep艂o. Wsta艂, prze艂ama艂 sw贸j chleb, a kiedy Said odm贸wi艂, powiedzia艂, 偶e w przysz艂ym tygodniu wszystko p贸jdzie lepiej.

- Nast臋pnym razem ty mnie pocz臋stujesz - rzek艂.

Said u艣miechn膮艂 si臋. Jad艂 teraz chleb Yvarsa, ale od niechcenia, jak cz艂owiek, kt贸ry nie jest g艂odny.

Esposito wzi膮艂 stary garnek i rozpali艂 ogie艅 z wi贸r贸w i drewna. Zagrza艂 w nim kaw臋, kt贸r膮 przyni贸s艂 w butelce. Powiedzia艂, 偶e t臋 kaw臋 ofiarowa艂 dla warsztatu jego sklepikarz, kiedy dowiedzia艂 si臋

0    nieudanym strajku. Szklanka od musztardy przechodzi艂a z r膮k do r膮k. Za ka偶dym razem Esposito nalewa艂 do niej os艂odzonej ju偶 kawy. Said wypi艂 j膮 z przyjemno艣ci膮, wida膰 by艂o, 偶e smakuje mu bardziej ni偶 jedzenie. Esposito wypi艂 reszt臋 kawy z gor膮cego garnka, mlaskaj膮c i kln膮c. W tej samej chwili wszed艂 Ballester i oznajmi艂, 偶e wracaj膮 do pracy.

Gdy wstawali i sk艂adali papiery i naczynia do toreb, Ballester stan膮艂 po艣rodku i powiedzia艂 nagle, 偶e jest to ci臋偶ki cios dla wszystkich, i dla niego tak偶e, ale nie pow贸d, 偶eby zachowywali si臋 jak dzieci; d膮sy nie prowadz膮 do niczego. Esposito z garnkiem w r臋ce odwr贸ci艂 si臋 w jego stron臋, jego pospolita i d艂uga twarz poczerwienia艂a nagle. Yvars wiedzia艂, co Esposito powie i co wszyscy my艣leli tak samo jak on, 偶e si臋 nie d膮saj膮, 偶e zamkni臋to im usta, 偶e mieli do wyboru w贸z albo przew贸z, a gniew i bezsilno艣膰 s膮 czasem tak dojmuj膮ce, 偶e nie mo偶na nawet krzycze膰. S膮 m臋偶czyznami, ot

1    wszystko, i nie zaczn膮 si臋 u艣miecha膰 i stroi膰 min. Ale Esposito nic nie powiedzia艂, jego twarz rozpr臋偶y艂a si臋 wreszcie, uderzy艂 lekko Ballestera po ramieniu, inni za艣 wr贸cili do pracy. Znowu zad藕wi臋cza艂y m艂otki, wielki hangar wype艂ni艂 znajomy zgie艂k, zapach wi贸r贸w i starych ubra艅 wilgotnych od potu. Wielka pi艂a warcza艂a i wbija艂a z臋by w 艣wie偶e drewno klepki, kt贸r膮 Esposito posuwa艂 lekko naprz贸d. W miejscu gdzie wchodzi艂y z臋by, tryska艂y wilgotne trociny i niczym tarta bu艂ka pokrywa艂y wielkie ow艂osione r臋ce, trzymaj膮ce mocno kawa艂ek drewna z obu stron rycz膮cego ostrza. Kiedy klepka by艂a ju偶 przeci臋ta, s艂ycha膰 by艂o tylko ha艂as motoru.

Yvars czu艂 teraz 艂amanie w plecach schylonych nad heblem. Zazwyczaj zm臋czenie przychodzi艂o p贸藕niej. Wyszed艂 z wprawy podczas tych tygodni, kiedy nie pracowa艂, to by艂o jasne. Ale my艣la艂 r贸wnie偶 o wieku, kt贸ry sprawia, 偶e fizyczna praca staje si臋 ci臋偶sza, je艣li nie jest to praca precyzyjna. To 艂amanie zapowiada艂o r贸wnie偶 staro艣膰. Gdy w gr臋 wchodz膮 mi臋艣nie, praca staje si臋 w ko艅cu przekle艅stwem, poprzedza tylko 艣mier膰, i wieczorem, po wielkim wysi艂ku, sen podobny jest do 艣mierci. Ch艂opiec chce by膰 nauczycielem, ma racj臋, ci, co wyg艂aszaj膮 mowy o pracy fizycznej, nie wiedz膮,

0    czym m贸wi膮.

Kiedy Yvars wyprostowa艂 si臋, 偶eby zaczerpn膮膰 oddechu i ode-gna膰 z艂e my艣li, dzwonek zabrzmia艂 znowu. By艂 natarczywy i w tak szczeg贸lny spos贸b urywa艂 si臋 i powraca艂 gwa艂townie, 偶e robotnicy przerwali prac臋. Ballester s艂ucha艂 zdumiony, potem zdecydowa艂 si臋

1    powoli ruszy艂 ku drzwiom. Nie by艂o go ju偶 od kilku sekund, kiedy dzwonienie usta艂o wreszcie. Wr贸cili do pracy. Zn贸w drzwi otworzy艂y si臋 gwa艂townie i Ballester pobieg艂 do szatni. Zjawi艂 si臋 w p艂贸ciennych trepach, wci膮gaj膮c po drodze kurtk臋; w przej艣ciu rzuci艂 Yvarsowi:

-    Dziewczynka mia艂a atak. Id臋 po Germama - i pobieg艂 do bramy wej艣ciowej.

Doktor Germain opiekowa艂 si臋 warsztatem; mieszka艂 na przedmie艣ciu. Yvars powt贸rzy艂 wiadomo艣膰 bez komentarzy. Stali wok贸艂 niego i patrzyli na siebie z zak艂opotaniem. S艂ycha膰 by艂o tylko motor id膮cej wci膮偶 mechanicznej pi艂y.

-    Mo偶e to nic gro藕nego - powiedzia艂 kt贸ry艣 z nich.

Wr贸cili na miejsca, warsztat nape艂ni艂 si臋 zn贸w ha艂asem, ale pracowali powoli, jakby na co艣 czekali.

Po kwadransie Ballester wr贸ci艂, powiesi艂 kurtk臋 i nie m贸wi膮c s艂owa, wyszed艂 ma艂ymi drzwiami. 艢wiat艂o 艣ciemnia艂o na szybach. W chwil臋 potem, w przerwie, kiedy pi艂a nie wgryza艂a si臋 w drewno, us艂yszeli matowy sygna艂 karetki pogotowia; z pocz膮tku odleg艂y, przybli偶a艂 si臋, potem rozleg艂 si臋 tu偶 obok, wreszcie zamilk艂. Zjawi艂 si臋 Ballester i wszyscy podeszli do niego. Esposito wy艂膮czy艂 motor. Ballester powiedzia艂, 偶e kiedy dziecko rozbiera艂o si臋 w swoim pokoju, upad艂o nagle, jakby skoszone.

-    To ci dopiero! - powiedzia艂 Marcou.

Ballester potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i niepewnym ruchem wskaza艂 warsztat, ale twarz mia艂 zmienion膮. Us艂yszeli zn贸w sygna艂 karetki pogotowia. Stali wszyscy w niemym teraz warsztacie, pod fal膮 偶贸艂tego 艣wiat艂a lej膮cego si臋 z szyb, ich szorstkie r臋ce zwisa艂y bezu偶ytecznie wzd艂u偶 starych spodni okrytych py艂em drzewnym.

Popo艂udnie si臋 wlok艂o. Yvars czu艂 tylko zm臋czenie, serce mia艂 wci膮偶 艣ci艣ni臋te. Chcia艂by m贸wi膰. Ale nie mia艂 nic do powiedzenia i inni tak偶e. Na ich milcz膮cych twarzach mo偶na by艂o wyczyta膰 tylko smutek i jaki艣 up贸r. Czasem formowa艂o si臋 w nim s艂owo - nieszcz臋艣cie, ale z trudem, i znika艂o natychmiast jak ba艅ka mydlana, kt贸ra rodzi si臋 i p臋ka jednocze艣nie. Mia艂 ochot臋 wr贸ci膰 do domu, zobaczy膰 Femand臋, ch艂opca, a tak偶e taras. W艂a艣nie Ballester og艂osi艂 koniec pracy. Maszyny stan臋艂y. Bez po艣piechu gasili ognie i sk艂adali narz臋dzia, potem wyszli kolejno do szatni. Said pozosta艂, mia艂 posprz膮ta膰 warsztat i skropi膰 zakurzon膮 pod艂og臋. Kiedy Yvars wszed艂 do szatni, ogromny i w艂ochaty Esposito by艂 ju偶 pod prysznicem. Odwr贸ci艂 si臋 do nich plecami, mydl膮c si臋 z wielkim ha艂asem. Zazwyczaj pokpiwali sobie z jego wstydliwo艣ci; ten wielki nied藕wied藕 ukrywa艂 uparcie szlachetne cz臋艣ci swego cia艂a. Ale nikt nie zwraca艂 dzi艣 na to uwagi. Esposito wyszed艂 ty艂em i zawi膮za艂 na biodrach r臋cznik niby przepask臋. Teraz przysz艂a kolej na innych i Mar-cou klepa艂 si臋 co si艂 po nagich bokach, kiedy us艂yszano, 偶e brama wolno przesuwa si臋 po szynie. Wszed艂 Lassalle.

By艂 ubrany tak samo jak rano, tylko w艂osy mia艂 w nie艂adzie. Zatrzyma艂 si臋 na progu, rzuci艂 okiem na wielki i pusty warsztat, post膮pi艂 kilka krok贸w, stan膮艂 i spojrza艂 w stron臋 szatni. Esposito wci膮偶 w przepasce odwr贸ci艂 si臋 w jego stron臋. Nagi i za偶enowany, ko艂ysa艂 si臋 z nogi na nog臋. Yvars pomy艣la艂, 偶e Marcou powinien co艣 powiedzie膰. Ale Marcou by艂 niewidoczny za deszczem lej膮cej si臋 doko艂a niego wody. Esposito chwyci艂 koszul臋 i wci膮gn膮艂 j膮 szybko, gdy Lassalle powiedzia艂: 鈥濪obrej nocy鈥 bezbarwnym troch臋 g艂osem i skierowa艂 si臋 ku ma艂ym drzwiom. Yvars pomy艣la艂, 偶e trzeba go zawo艂a膰, ale drzwi ju偶 si臋 zamkn臋艂y.

Yvars ubra艂 si臋, nie myj膮c, powiedzia艂 tak偶e 鈥瀌obrej nocy鈥, ale z ca艂ego serca, a oni odpowiedzieli mu r贸wnie ciep艂o. Wyszed艂 szybko, wzi膮艂 rower, wsiad艂 i poczu艂 zn贸w b贸l w krzy偶u. Jecha艂 teraz przez zat艂oczone miasto; dzie艅 mia艂 si臋 ku ko艅cowi. Jecha艂 szybko, chcia艂 znale藕膰 si臋 w starym domu, na tarasie. Umyje si臋 w pralni, zanim usi膮dzie, i spojrzy na morze, kt贸re by艂o tu偶 obok, ciemniejsze ni偶 z rana, nad pochy艂o艣ci膮 bulwaru. Ale dziewczynka tak偶e nie odst臋powa艂a go na chwil臋, nie m贸g艂 przesta膰 my艣le膰 o niej.

Ch艂opiec wr贸ci艂 ze szko艂y i czyta艂 w domu pisma ilustrowane. Fernande zapyta艂a Yvarsa, czy wszystko posz艂o dobrze. Nic nie powiedzia艂, umy艂 si臋 w pralni, potem usiad艂 na tarasie, na 艂awce przy 艣cianie. Pocerowana bielizna zwisa艂a nad jego g艂ow膮, niebo sta艂o si臋 przezroczyste. Fernande przynios艂a any偶贸wk臋, dwa kieliszki i dzbanek z zimn膮 wod膮. Usiad艂a obok m臋偶a. Opowiedzia艂 jej wszystko, trzymaj膮c j膮 za r臋k臋, jak w pierwszym okresie ich ma艂偶e艅stwa. Sko艅czy艂 i siedzia艂 nieruchomo, zwr贸cony ku morzu, przez kt贸re, od kra艅ca do kra艅ca horyzontu, bieg艂 szybki zmierzch.

- Ach, to jego wina! - powiedzia艂.

Chcia艂by by膰 m艂ody i 偶eby Fernande by艂a tak偶e m艂oda, pojechaliby na tamt膮 stron臋 morza.

Go艣膰

miauczy ciel patrzy艂 na dw贸ch m臋偶czyzn zmierzaj膮cych w jego stron臋. Jeden by艂 na koniu, drugi szed艂 pieszo. Nie wspi臋li si臋 jeszcze na strom膮 艣cie偶k臋 wiod膮c膮 do szko艂y zbudowanej na stoku pag贸rka. Z wysi艂kiem posuwali si臋 wolno po 艣niegu, pomi臋dzy kamieniami, na ogromnej przestrzeni pustynnego p艂askowzg贸rza. Ko艅 potyka艂 si臋 od czasu do czasu. Nie s艂ycha膰 go by艂o jeszcze, ale wida膰 by艂o par臋 buchaj膮c膮 z jego nozdrzy. Przynajmniej jeden z m臋偶czyzn zna艂 okolic臋. Posuwali si臋 艣cie偶k膮, kt贸ra znik艂a jednak od wielu dni pod bia艂膮 i brudn膮 pow艂ok膮. Nauczyciel obliczy艂, 偶e b臋d膮 na pag贸rku dopiero za p贸艂 godziny. By艂o zimno; wr贸ci艂 do szko艂y po sweter.

Przeszed艂 przez pust膮 i zimn膮 klas臋. Na czarnej tablicy cztery rzeki Francji, narysowane kred膮 w czterech r贸偶nych kolorach, od trzech dni p艂yn臋艂y ku swym uj艣ciom. 艢nieg spad艂 nagle w po艂owie pa藕dziernika po o艣miu miesi膮cach suszy, po kt贸rej nie nast膮pi艂y deszcze, i dwudziestu uczni贸w mieszkaj膮cych w wioskach rozsianych na p艂askowzg贸rzu przesta艂o chodzi膰 do szko艂y. Trzeba by艂o czeka膰 na pogod臋. Daru pali艂 tylko w pokoju przylegaj膮cym do klasy, kt贸ry s艂u偶y艂 mu za mieszkanie; drzwi pokoju wychodzi艂y tak偶e na p艂askowzg贸rze od strony wschodniej. Okno, podobnie jak okna klasy, na po艂udnie. Z tej strony szko艂a znajdowa艂a si臋 w odleg艂o艣ci kilku kilometr贸w od miejsca, gdzie p艂askowzg贸rze zaczyna艂o opada膰 ku po艂udniowi. Przy dobrej pogodzie wida膰 by艂o fioletow膮 mas臋 g贸rzystego zbocza, za kt贸rym otwiera艂y si臋 bramy pustyni.

Daru, troch臋 rozgrzany, wr贸ci艂 do okna, z kt贸rego ujrza艂 m臋偶czyzn po raz pierwszy. Nie by艂o ich ju偶 wida膰. Weszli wi臋c na strom膮 艣cie偶k臋. Niebo by艂o mniej ciemne: w nocy 艣nieg przesta艂 pada膰.

Poranek wsta艂 w brudnym 艣wietle, kt贸re nieznacznie przybiera艂o na sile, w miar臋 jak sklepienie z chmur wznosi艂o si臋 w g贸r臋. O drugiej po po艂udniu zdawa艂o si臋, 偶e dzie艅 si臋 dopiero zaczyna. Ale by艂o to lepsze od tych trzech dni, kiedy g臋sty 艣nieg pada艂 w nieustannych ciemno艣ciach, a nag艂e podmuchy wiatru wstrz膮sa艂y podw贸jnymi drzwiami klasy. Daru przez d艂ugie godziny siedzia艂 cierpliwie w swoim pokoju, z kt贸rego wychodzi艂 tylko do przybud贸wki, 偶eby nakarmi膰 kury i przynie艣膰 w臋gla. Na szcz臋艣cie ci臋偶ar贸wka z Tadjid, najbli偶szej wsi na p贸艂nocy, przywioz艂a 偶ywno艣膰 na dwa dni przed zawiej膮. Powr贸ci za czterdzie艣ci osiem godzin.

Mia艂 zreszt膮 do艣膰 zapas贸w, 偶eby przetrzyma膰 obl臋偶enie: w pokoiku sta艂y worki ze zbo偶em przys艂anym przez administracj臋, mia艂 je rozda膰 tym uczniom, kt贸rych rodziny pad艂y ofiar膮 suszy. Ale nieszcz臋艣cie dotkn臋艂o wszystkich, wszyscy bowiem byli biedni. Codziennie Daru dawa艂 troch臋 zbo偶a dzieciom. Brakowa艂o im tego zbo偶a, wiedzia艂 o tym dobrze, podczas dni niepogody. Mo偶e jaki艣 ojciec lub starszy brat zajdzie wieczorem i Daru b臋dzie m贸g艂 da膰 im ziarna. Trzeba jako艣 przetrwa膰 do nast臋pnych zbior贸w, ot i tyle. Statki ze zbo偶em przyp艂ywa艂y teraz z Francji, najgorsze min臋艂o. Ale trudno b臋dzie zapomnie膰 o tej n臋dzy, o tej armii cieni贸w w 艂achmanach b艂膮kaj膮cych si臋 w s艂o艅cu, o p艂asko wzg贸rzu, kt贸re pali艂 偶ar, miesi膮c po miesi膮cu, o ziemi dos艂ownie wypra偶onej i kurcz膮cej si臋 z wolna, o kamieniach rozsypuj膮cych si臋 pod stop膮. Barany gin臋艂y tysi膮cami i, tu i 贸wdzie, ludzie, chocia偶 nie zawsze wiedzia艂o si臋

0    tym.

W obliczu tej n臋dzy on, kt贸ry 偶y艂 jak mnich niemal w swej zapad艂ej szkole, zadowolony zreszt膮 z surowego 偶ycia, jakie wi贸d艂,

1    z tego, co posiada艂, czu艂 si臋 wielkim panem, maj膮c tynkowane 艣ciany, w膮sk膮 kanap臋, p贸艂ki z bia艂ego drewna, studni臋 i co tydzie艅 zaopatrzenie w wod臋 i 偶ywno艣膰. I nagle ten 艣nieg, niespodziewanie, bez ulgi deszczu. Taki by艂 ten kraj, gdzie 偶ycie by艂o okrutne nawet bez ludzi, kt贸rzy zreszt膮 nie zmieniali niczego. Ale Daru tu si臋 urodzi艂. Wsz臋dzie indziej czu艂 si臋 wygna艅cem.

Wyszed艂 i skierowa艂 si臋 na taras przed szko艂膮. Dwaj m臋偶czy藕ni znajdowali si臋 teraz w po艂owie wysoko艣ci stoku. W je藕d藕cu rozpozna艂 Balducciego, starego 偶andarma, kt贸rego zna艂 od dawna. Balducci prowadzi艂 na sznurze Araba, kt贸ry post臋powa艂 za nim ze zwi膮zanymi d艂o艅mi i pochylonym czo艂em. 呕andarm przywita艂 nauczyciela gestem, na kt贸ry Daru nie odpowiedzia艂, ca艂y poch艂oni臋ty obserwacj膮 Araba ubranego w d偶elab臋, ongi niebiesk膮, w sanda艂ach, ale i w skarpetkach z grubej, surowej we艂ny i w ma艂ym fezie na g艂owie. Zbli偶ali si臋. Balducci jecha艂 st臋pa, 偶eby ko艅 nie uderzy艂 Araba; grupa posuwa艂a si臋 wolno.

Z odleg艂o艣ci, z kt贸rej dobiega艂 g艂os, Balducci krzykn膮艂:

-    Trzy kilometry z El Ameur zrobili艣my w godzin臋!

Daru nie odpowiedzia艂. Kr贸tki i kwadratowy w swym grubym swetrze, patrzy艂, jak si臋 wspinaj膮. Ani razu Arab nie podni贸s艂 g艂owy.

-    Bywajcie - powiedzia艂 Daru, kiedy pojawili si臋 na tarasie. -Wejd藕cie si臋 ogrza膰.

Balducci zsiad艂 ci臋偶ko z konia, nie wypuszczaj膮c sznura. U艣miechn膮艂 si臋 do nauczyciela pod nastroszonym w膮sem. Ma艂e, ciemne i g艂臋boko osadzone oczy pod opalonym czo艂em i okolone zmarszczkami usta nadawa艂y mu wyraz uwa偶ny i pilny. Daru wzi膮艂 konia za uzd臋, zaprowadzi艂 go do przybud贸wki i wr贸ci艂 do m臋偶czyzn, kt贸rzy czekali teraz na niego w szkole. Wprowadzi艂 ich do swego pokoju.

-    Napal臋 w klasie - powiedzia艂. - Tam b臋dzie nam wygodniej.

Kiedy znowu wszed艂 do pokoju, Balducci siedzia艂 na kanapie.

Rozwi膮za艂 sznur 艂膮cz膮cy go z Arabem, Arab przykucn膮艂 przy piecu. R臋ce mia艂 wci膮偶 zwi膮zane, fez zsuni臋ty teraz na ty艂 g艂owy; patrzy艂 w stron臋 okna. W pierwszej chwili Daru zobaczy艂 tylko jego wielkie wargi, pe艂ne, g艂adkie, murzy艅skie niemal; nos jednak mia艂 prosty, oczy ciemne i rozpalone gor膮czk膮. Fez ods艂oni艂 uparte czo艂o i ca艂a twarz Araba o sk贸rze ciemnej, ale nieco przyblad艂ej od zimna, mia艂a wyraz niespokojny i zbuntowany zarazem, kt贸ry uderzy艂 Daru, gdy Arab, zwracaj膮c si臋 twarz膮 ku niemu, spojrza艂 mu prosto w oczy.

-    Przejd藕cie do klasy - powiedzia艂 nauczyciel - zrobi臋 wam mi臋towej herbaty.

-    Dzi臋ki - odpar艂 Balducci. - Co za 偶ycie! Ale niedaleko mi ju偶 do emerytury. - I zwr贸ci艂 si臋 do wi臋藕nia po arabsku: - Chod藕.

Arab wsta艂 i powoli, trzymaj膮c przed sob膮 r臋ce zwi膮zane w przegubach, przeszed艂 do klasy.

Daru wraz z herbat膮 przyni贸s艂 krzes艂o. Ale Balducci rozsiad艂 si臋 ju偶 na pierwszej 艂awce szkolnej, Arab za艣 przykucn膮艂 obok katedry, naprzeciw pieca, kt贸ry znajdowa艂 si臋 mi臋dzy biurkiem a oknem. Kiedy Daru podawa艂 szklank臋 z herbat膮 wi臋藕niowi, zawaha艂 si臋 na widok zwi膮zanych r膮k.

-    Mo偶na mu rozwi膮za膰 r臋ce?

-    Oczywi艣cie - powiedzia艂 Balducci. - To tylko na czas podr贸偶y.

Zrobi艂 ruch, jakby chcia艂 wsta膰. Ale Daru, stawiaj膮c szklank臋 na ziemi, przykl膮k艂 obok Araba. Arab, nie m贸wi膮c s艂owa, patrzy艂 na niego p艂on膮cymi od gor膮czki oczami. Kiedy mia艂 ju偶 wolne r臋ce, potar艂 o siebie nabrzmia艂e przeguby, wzi膮艂 szklank臋 herbaty i wypi艂 pal膮cy p艂yn ma艂ymi, szybkimi 艂ykami.

-    W porz膮dku - powiedzia艂 Daru. -1 dok膮d tak jedziecie?

Balducci wyj膮艂 w膮sy z herbaty:

-    Do ciebie, synu.

-    Szczeg贸lni uczniowie! Zostaniecie na noc?

-    Nie. Wracam do El Ameur. A ty odprowadzisz koleg臋 do Tin-guit. Czekaj膮 na niego w urz臋dzie gminnym.

Balducci patrzy艂 na Daru z przyjaznym u艣mieszkiem.

-    Co to znaczy? - rzek艂 nauczyciel. - Kpisz sobie ze mnie?

-    Nie synu. Takie s膮 rozkazy.

-    Rozkazy? Nie jestem... - Daru zawaha艂 si臋; nie chcia艂 zrobi膰 przykro艣ci staremu Korsykaninowi. - To nie m贸j fach.

-    I co z tego? Podczas wojny robi si臋 wszystko.

-    W takim razie poczekam na wypowiedzenie wojny! Balducci zgodzi艂 si臋 skinieniem g艂owy.

-    Dobrze. Ale to s膮 rozkazy, rozkazy ciebie tak偶e dotycz膮. Nie jest spokojnie; s艂ysza艂em, 偶e szykuj膮 bunt. Mo偶na powiedzie膰, 偶e jeste艣my zmobilizowani.

Daru czeka艂 z wyrazem uporu.

-Pos艂uchaj, synu - powiedzia艂 Balducci. - Bardzo ci臋 lubi臋, ale zrozum. Jest nas dwunastu w El Ameur, 偶eby patrolowa膰 teren wielko艣ci ma艂ego departamentu; musz臋 wraca膰. Powiedziano mi, 偶e mam ci powierzy膰 to zi贸艂ko i wr贸ci膰 natychmiast. Nie mo偶na go by艂o tam zostawi膰. W jego wsi ludzie si臋 burz膮, chcieli go odbi膰. Musisz go odprowadzi膰 jutro do Tinguit. Dwadzie艣cia kilometr贸w nie przerazi takiego ch艂opa jak ty. Potem b臋dziesz mia艂 spok贸j. Wr贸cisz do swych uczni贸w i spokojnego 偶ycia.

S艂ycha膰 by艂o, jak ko艅 parska i uderza kopytem za 艣cian膮. Daru patrzy艂 przez okno. Pogoda poprawia艂a si臋 wyra藕nie, 艣wiat艂o rozszerza艂o si臋 na za艣nie偶onym p艂askowzg贸rzu. Kiedy ca艂y 艣nieg si臋 roztopi, s艂o艅ce zn贸w zapanuje i raz jeszcze wypali kamienne pola. I znowu niewyczerpane niebo zalewa膰 b臋dzie suchym 艣wiat艂em samotn膮 przestrze艅, gdzie nic nie nasuwa my艣li o cz艂owieku!...

-    Co on zrobi艂? - zapyta艂, zwracaj膮c si臋 do Balducciego. Zanim 偶andarm otworzy艂 usta, doda艂: - Czy m贸wi po francusku?

-    Nie, ani s艂owa. Szukano go od miesi膮ca, ale oni go ukrywali. Zabi艂 swego kuzyna.

-    Jest przeciwko nam?

-    Chyba nie. Ale czy to mo偶na wiedzie膰.

-    Dlaczego zabi艂?

-    Sprawy rodzinne. Podobno jeden by艂 winien zbo偶e drugiemu. Nie bardzo wiadomo. Kr贸tko m贸wi膮c, zabi艂 kuzyna no偶em ogrodniczym. Wiesz, jak barana, ciach!..

Balducci zrobi艂 ruch, jak gdyby ci膮gn膮艂 ostrzem po szyi, i Arab, kt贸rego uwag臋 zwr贸ci艂 ten ruch, patrzy艂 na niego z pewnym niepokojem. Daru poczu艂, jak ogarnia go nagle gniew na tego cz艂owieka, na wszystkich ludzi i ich obrzydliw膮 z艂o艣膰, ich niespo偶yt膮 nienawi艣膰 i niepohamowane szale艅stwo.

Czajnik 艣piewa艂 na piecu. Daru poda艂 zn贸w herbat臋 Balduccie-mu, zawaha艂 si臋, potem nala艂 Arabowi, kt贸ry i tym razem wypi艂 chciwie. Gdy uni贸s艂 r臋ce, rozchyli艂a si臋 d偶elaba i nauczyciel ujrza艂 jego szczup艂膮 i muskularn膮 pier艣.

-    Dzi臋kuj臋, ch艂opcze - powiedzia艂 Balducci. - A teraz lec臋.

Wsta艂 i skierowa艂 si臋 ku Arabowi, wyci膮gaj膮c sznur z kieszeni.

-    Co robisz? - zapyta艂 Daru sucho.

Zdumiony Balducci pokaza艂 mu sznur.

-    Nie trzeba.

Stary 偶andarm zawaha艂 si臋.

-    Jak chcesz. Masz oczywi艣cie bro艅?

-    Mam strzelb臋 do polowania.

-    Gdzie?

-    W kufrze.

-    Powiniene艣 j膮 mie膰 przy 艂贸偶ku.

-    Po co? Nic mi nie grozi.

-    殴le masz w g艂owie, synu. Je艣li zaczn膮, nikt z nas nie b臋dzie bezpieczny, wszyscy jedziemy na tym samym w贸zku.

-    B臋d臋 si臋 broni艂. Mam czas, b臋d臋 widzia艂, jak nadchodz膮.

Balducci zacz膮艂 si臋 艣mia膰, potem w膮sy zas艂oni艂y nagle jego bia艂e jeszcze z臋by.

-    Masz czas? Dobrze. To w艂a艣nie m贸wi艂em. Zawsze by艂e艣 troch臋 zwariowany. Dlatego ci臋 lubi臋, m贸j syn by艂 taki.

Jednocze艣nie wyci膮gn膮艂 rewolwer i po艂o偶y艂 go na biurku.

-    Masz, nie trzeba mi dw贸ch rodzaj贸w broni w drodze do El Ameur.

Rewolwer b艂yszcza艂 na czarno malowanym stole. Kiedy 偶andarm odwr贸ci艂 si臋 w jego stron臋, Daru poczu艂 zapach sk贸ry i konia.

-    Pos艂uchaj, Balducci - powiedzia艂 nagle Daru - wszystko to mnie brzydzi, a tw贸j facet najwi臋cej. Ale nie wydam go. Mog臋 bi膰 si臋, je艣li trzeba, i owszem. Ale nie to.

Stary 偶andarm sta艂 przed nim i patrzy艂 na niego surowo.

-    Robisz g艂upstwa - powiedzia艂 powoli. - Ja tak偶e tego nie lubi臋. Cz艂owiek nie przyzwyczaja si臋 do tego, 偶eby prowadzi膰 ludzi na sznurze, a nawet, tak, nawet mu tego wstyd. Ale nie mo偶na pozwoli膰 im na wszystko.

-    Nie wydam go - powt贸rzy艂 Daru.

-    To rozkaz, synu. Powtarzam ci.

-    Zgoda. Powt贸rz im, co ci powiedzia艂em: nie wydam go.

Wida膰 by艂o, 偶e Balducci si臋 zastanawia. Patrzy艂 na Araba i Daru.

Zdecydowa艂 si臋 wreszcie.

-    Nie, nic im nie powiem. Je艣li chcesz nas pu艣ci膰 kantem, prosz臋 bardzo, ale nie b臋d臋 na ciebie donosi膰. Kazano mi odstawi膰 wi臋藕nia; zrobi艂em to. A teraz podpisz mi papier.

-    To zbyteczne. Nie powiem, 偶e艣 mi go nie przyprowadzi艂.

-    Nie dokuczaj mi. Wiem, 偶e powiesz prawd臋. Jeste艣 st膮d, jeste艣 m臋偶czyzn膮. Ale musisz podpisa膰, takie s膮 przepisy.

Daru otworzy艂 szuflad臋, wyj膮艂 ma艂膮 kwadratow膮 butelk臋 z fioletowym atramentem i pi贸rnik z czerwonego drewna, gdzie znajdowa艂o si臋 pi贸ro rondowe, kt贸rego u偶ywa艂 na lekcjach kaligrafii,

i podpisa艂. 呕andarm z艂o偶y艂 starannie papier i schowa艂 go do portfela. Potem ruszy艂 ku drzwiom.

-    Odprowadz臋 ci臋 - powiedzia艂 Daru.

-    Nie - rzek艂 Balducci. - To zbytnia uprzejmo艣膰. Obrazi艂e艣 mnie.

Spojrza艂 na Araba siedz膮cego bez ruchu na tym samym miejscu, sapn膮艂 smutno i odwr贸ci艂 si臋 ku drzwiom:

-    Do widzenia, synu! - powiedzia艂.

Drzwi trzasn臋艂y za nim. Balducci pojawi艂 si臋 pod oknem, potem znikn膮艂. Jego kroki g艂uszy艂 艣nieg. Ko艅 poruszy艂 si臋 za przepierzeniem, p艂osz膮c kury. W chwil臋 potem Balducci ukaza艂 si臋 zn贸w pod oknem, prowadz膮c konia za uzd臋. Nie odwracaj膮c si臋, szed艂 w stron臋 stromej 艣cie偶ki; znik艂 pierwszy, ko艅 za nim. S艂ycha膰 by艂o, jak mi臋kko spada wielki kamie艅. Daru powr贸ci艂 do wi臋藕nia, kt贸ry nie poruszy艂 si臋, ale nie spuszcza艂 z niego oczu.

-    Zaczekaj - powiedzia艂 nauczyciel po arabsku i skierowa艂 si臋 do pokoju.

Kiedy przekracza艂 pr贸g, przystan膮艂, podszed艂 do biurka, wzi膮艂 rewolwer i wsun膮艂 go do kieszeni. Potem, nie odwracaj膮c si臋, wszed艂 do pokoju.

D艂ugo le偶a艂 na kanapie patrz膮c, jak niebo zamyka si臋 z wolna, i s艂uchaj膮c ciszy. Ta cisza wydawa艂a mu si臋 przykra w pierwszych dniach po przyje藕dzie, po wojnie. Poprosi艂 o posad臋 w miasteczku u st贸p g贸rzystego zbocza oddzielaj膮cego wysokie p艂askowzg贸rza od pustyni. Skaliste 艣ciany, zielone i czarne na p贸艂nocy, r贸偶owe i fio艂kowe na po艂udniu, znaczy艂y granic臋 wiecznego lata. Skierowano go bardziej na p贸艂noc, na p艂askowzg贸rze. Z pocz膮tku samotno艣膰 i cisza ci膮偶y艂y mu na tych niewdzi臋cznych ziemiach zamieszka艂ych tylko przez kamienie. Czasem patrz膮c na bruzdy mo偶na by艂o pomy艣le膰, 偶e to uprawne pole, ale bruzdy 偶艂obiono po to, by wydoby膰 pewien gatunek kamienia nadaj膮cy si臋 do budowli. Ludzie orali, 偶eby zbiera膰 kamienie. Kiedy indziej wygrzebywano wi贸ry ziemi ukrytej w zag艂臋bieniach, 偶eby u偶y藕ni膰 n臋dzne ogrody wiejskie. Tak, kamie艅 pokrywa艂 trzy czwarte tego kraju. Miasta rodzi艂y si臋 tu, rozb艂yskiwa艂y, potem znika艂y; ludzie przechodzili przez nie, kochali si臋 lub skakali sobie do gard艂a, potem umierali. Na tej pustyni ka偶dy, i on, i jego go艣膰, by艂 niczym. A jednak ani jeden, ani drugi nie mogli bez tej pustyni 偶y膰 naprawd臋. Daru o tym wiedzia艂.

Kiedy wsta艂, 偶aden odg艂os nie dochodzi艂 z klasy. Zdumia艂a go szczera rado艣膰, jak膮 poczu艂 na sam膮 my艣l o tym, 偶e Arab m贸g艂 uciec i 偶e znajdzie si臋 sam, wolny od wszelkiej decyzji. Ale wi臋zie艅 by艂 w klasie. Wyci膮gn膮艂 si臋 tylko na pod艂odze mi臋dzy piecem i biurkiem. Oczy mia艂 otwarte i patrzy艂 w sufit. W tej pozycji wida膰 by艂o wyra藕nie jego grube wargi, kt贸re nadawa艂y mu nad膮sany wyraz.

-    Chod藕 - powiedzia艂 Daru.

Arab wsta艂 i poszed艂 za nim. W pokoju nauczyciel wskaza艂 mu krzes艂o przy stole, pod oknem. Arab usiad艂, nie przestaj膮c patrze膰 na Daru.

-    Jeste艣 g艂odny?

-    Tak - odpar艂 wi臋zie艅.

Daru postawi艂 dwa nakrycia. Wzi膮艂 m膮k臋 i oliw臋, ugni贸t艂 na p贸艂misku placek i zapali艂 kuchenk臋 gazow膮. Podczas gdy placek piek艂 si臋, wyszed艂 do przybud贸wki po ser, jajka, daktyle i mleko skondensowane. Kiedy placek by艂 got贸w, po艂o偶y艂 go na parapecie okna, by ostyg艂, zagrza艂 mleko skondensowane, rozprowadziwszy je wod膮, i na koniec ubi艂 jajka na omlet. W pewnej chwili zawadzi艂 o rewolwer tkwi膮cy w prawej kieszeni. Postawi艂 naczynie, przeszed艂 do klasy i w艂o偶y艂 rewolwer do szuflady biurka. Kiedy wr贸ci艂, noc zapada艂a. Za艣wieci艂 艣wiat艂o i poda艂 jedzenie Arabowi:

-    Jedz - powiedzia艂.

Arab wzi膮艂 kawa艂ek placka, podni贸s艂 go szybko do ust i zatrzyma艂 si臋.

-    A ty? - zapyta艂.

-    Zjedz ty najpierw. B臋d臋 jad艂 tak偶e.

Grube wargi rozchyli艂y si臋 lekko, Arab zawaha艂 si臋, potem 艣mia艂o ugryz艂 kawa艂ek placka.

Sko艅czywszy posi艂ek, spojrza艂 na nauczyciela.

-    To ty jeste艣 s臋dzi膮?

-    Nie, zostajesz u mnie do jutra.

-    Dlaczego jesz ze mn膮?

-    Jestem g艂odny.

Arab zamilk艂. Daru wsta艂 i wyszed艂. Przyni贸s艂 z przybud贸wki 艂贸偶ko po艂ow臋 i ustawi艂 je mi臋dzy sto艂em i piecem, prostopadle do swego 艂贸偶ka. Z wielkiej walizy stoj膮cej w rogu, kt贸ra s艂u偶y艂a mu za p贸艂k臋 do papier贸w, wyj膮艂 dwa koce i u艂o偶y艂 je na 艂贸偶ku polowym.

Potem zatrzyma艂 si臋, czuj膮c, 偶e nie ma nic do roboty, i usiad艂 na 艂贸偶ku. Wszystko ju偶 zrobi艂 i przygotowa艂. Teraz trzeba by艂o patrze膰 na tego cz艂owieka. Patrzy艂 wi臋c na niego, staraj膮c si臋 wyobrazi膰 sobie t臋 twarz w przyp艂ywie szale艅stwa. Ale nie potrafi艂. Widzia艂 tylko ciemne i b艂yszcz膮ce oczy, i zwierz臋ce usta.

-    Dlaczego go zabi艂e艣? - powiedzia艂 g艂osem, kt贸rego wrogo艣膰 go zdumia艂a.

Arab odwr贸ci艂 spojrzenie.

-    Uciek艂. Pobieg艂em za nim.

Podni贸s艂 na Daru oczy i oczy te by艂y jednym nieszcz臋snym pytaniem.

-    Co mi teraz zrobi膮?

-    Boisz si臋?

Arab zesztywnia艂 i odwr贸ci艂 oczy.

-    呕a艂ujesz?

Arab patrzy艂 na niego z otwartymi ustami. Wida膰 by艂o, 偶e nie rozumie. Rozdra偶nienie ogarnia艂o Daru. Jednocze艣nie czu艂 si臋 niezgrabnie i obco w swoim ci臋偶kim ciele tkwi膮cym mi臋dzy dwoma 艂贸偶kami.

-    Po艂贸偶 si臋 - powiedzia艂 niecierpliwie. - To twoje 艂贸偶ko.

Arab nie rusza艂 si臋. Zawo艂a艂 Daru:

-    S艂uchaj !

Nauczyciel spojrza艂 na niego.

-    呕andarm wr贸ci jutro?

-    Nie wiem.

-    P贸jdziesz z nami?

-    Nie wiem. Dlaczego?

Wi臋zie艅 wsta艂 i wyci膮gn膮艂 si臋 na kocach, nogami ku oknu. 艢wiat艂o 偶ar贸wki elektrycznej pada艂o mu prosto w oczy; zamkn膮艂 je natychmiast.

-    Dlaczego? - powt贸rzy艂 Daru, stoj膮c przy 艂贸偶ku. Arab otworzy艂 oczy pod o艣lepiaj膮cym 艣wiat艂em i patrzy艂 na niego, usi艂uj膮c nie mruga膰 powiekami.

-    Chod藕 z nami - powiedzia艂.

W po艂owie nocy Daru wci膮偶 nie spa艂. Po艂o偶y艂 si臋 do 艂贸偶ka zupe艂nie rozebrany: zazwyczaj spa艂 nago. Ale kiedy znalaz艂 si臋 bez ubrania w pokoju, zawaha艂 si臋. Czu艂 si臋 bezbronny, ogarn臋艂a go ch臋膰, 偶eby si臋 ubra膰. Potem wzruszy艂 ramionami; nie z takimi mia艂 ju偶 do czynienia; je艣li b臋dzie trzeba, da ju偶 sobie z nim rad臋. Ze swego 艂贸偶ka m贸g艂 go obserwowa膰: le偶a艂 na plecach, wci膮偶 nieruchomy, z oczami zamkni臋tymi pod ostrym 艣wiat艂em. Kiedy Daru zgasi艂, zdawa艂o si臋, 偶e ciemno艣ci st臋偶a艂y nagle. Z wolna noc o偶ywa艂a w oknie, gdzie niebo bez gwiazd dr偶a艂o lekko. Nauczyciel odr贸偶ni艂 wkr贸tce cia艂o wyci膮gni臋te obok. Arab ci膮gle le偶a艂 bez ruchu, ale zdawa艂o si臋, 偶e oczy ma otwarte. Lekki wiatr wa艂臋sa艂 si臋 wok贸艂 szko艂y. Mo偶e przep臋dzi chmury i s艂o艅ce powr贸ci.

W nocy wiatr przybra艂 na sile. Kury zagdaka艂y, potem zamilk艂y. Arab odwr贸ci艂 si臋 na bok, plecami do Daru, i nauczycielowi wyda艂o si臋, 偶e s艂yszy j臋k. 艢ledzi艂 jego oddech, kt贸ry sta艂 si臋 silniejszy i bardziej regularny. S艂ucha艂 tego oddechu dochodz膮cego z tak bliska i rozmy艣la艂, nie mog膮c usn膮膰. W tym pokoju, gdzie od roku spa艂 sam, ta obecno艣膰 go kr臋powa艂a. Ale kr臋powa艂a go tak偶e dlatego, 偶e narzuca艂a mu jakie艣 braterstwo, kt贸re odrzuca艂 w obecnych warunkach, a kt贸re zna艂 dobrze: mi臋dzy m臋偶czyznami, 偶o艂nierzami czy wi臋藕niami, kt贸rzy mieszkaj膮 razem, powstaje szczeg贸lna wi臋藕, jak gdyby, porzuciwszy sw贸j rynsztunek wraz z ubraniem, 艂膮czyli si臋 co wiecz贸r, ponad tym, co ich dzieli, w odwiecznej wsp贸lnocie snu i zm臋czenia. Ale Daru otrz膮sn膮艂 si臋; nie lubi艂 tych g艂upstw, trzeba by艂o spa膰.

Nieco p贸藕niej jednak, kiedy Arab poruszy艂 si臋 niedostrzegalnie, nauczyciel wci膮偶 nie spa艂. Przy drugim poruszeniu si臋 wi臋藕nia znieruchomia艂 w czujnym napi臋ciu. Arab unosi艂 si臋 powoli na r臋kach, ruchem niemal somnambulicznym. Siedz膮c na 艂贸偶ku, czeka艂 bez drgnienia, nie zwracaj膮c g艂owy w stron臋 Daru, jak gdyby nas艂uchiwa艂 z najwi臋ksz膮 uwag膮. Daru nie rusza艂 si臋: pomy艣la艂, 偶e rewolwer zosta艂 w szufladzie biurka. Nale偶a艂o dzia艂a膰 szybko. Obserwowa艂 jednak nadal wi臋藕nia, kt贸ry tym samym naoliwionym jakby ruchem spu艣ci艂 nogi na ziemi臋, czeka艂 jeszcze, potem wyprostowa艂 si臋 powoli. Daru mia艂 go zawo艂a膰, kiedy Arab zacz膮艂 i艣膰, tym razem krokiem naturalnym, ale niezwykle cichym. Szed艂 ku drzwiom w g艂臋bi wychodz膮cym do przybud贸wki. Odsun膮艂 ostro偶nie zasuwk臋 i wyszed艂, zostawiaj膮c za sob膮 drzwi otwarte. Daru si臋 nie rusza艂: 鈥濽cieka - pomy艣la艂 tylko. - Pozby艂em si臋 k艂opotu!鈥. Nas艂uchiwa艂 jednak. Kury siedzia艂y cicho; Arab by艂 wi臋c na p艂askowzg贸rzu. Dobieg艂 go s艂aby odg艂os wody i zrozumia艂, co to znaczy, dopiero w贸wczas, gdy Arab zn贸w stan膮艂 w drzwiach, zamkn膮艂 je starannie i po艂o偶y艂 si臋 bez najmniejszego ha艂asu. Wtedy Daru odwr贸ci艂 si臋 do niego plecami i zasn膮艂. Troch臋 p贸藕niej zdawa艂o mu si臋, 偶e s艂yszy z g艂臋bi snu kroki skradaj膮ce si臋 wok贸艂 szko艂y. 鈥炁歯i臋, 艣ni臋!鈥 - powtarza艂 sobie. I spa艂.

Kiedy zbudzi艂 si臋, niebo by艂o bez chmur; przez niedomkni臋te okno wchodzi艂o zimne i czyste powietrze. Arab spa艂, skurczony teraz pod kocami, z otwartymi ustami, zupe艂nie bezbronny. Ale kiedy Daru nim potrz膮sn膮艂, podskoczy艂 gwa艂townie i nie poznaj膮c Daru, patrzy艂 na niego ob艂膮kanymi oczami z wyrazem takiego przera偶enia, 偶e nauczyciel cofn膮艂 si臋 o krok.

- Nie b贸j si臋. To ja. Trzeba co艣 zje艣膰.

Arab skin膮艂 g艂ow膮 i powiedzia艂:

-Tak.

Spok贸j wr贸ci艂 na jego twarz, kt贸ra zachowa艂a jednak nieobecny i roztargniony wyraz.

Kawa by艂a gotowa. Wypili j膮, siedz膮c na polowym 艂贸偶ku i gryz膮c placek. Potem Daru zaprowadzi艂 Araba do przybud贸wki i pokaza艂 mu kran, gdzie si臋 my艂. Wr贸ci艂 do pokoju, z艂o偶y艂 koc i 艂贸偶ko po艂ow臋, zas艂a艂 swoje 艂贸偶ko i uporz膮dkowa艂 pok贸j. Wyszed艂 przez klas臋 na taras. S艂o艅ce wznosi艂o si臋 ju偶 na niebieskim niebie; delikatne i 偶ywe 艣wiat艂o zalewa艂o puste p艂asko wzg贸rze. 艢nieg topnia艂 tu i 贸wdzie na stromej 艣cie偶ce. Znowu uka偶膮 si臋 kamienie. Nauczyciel, przykucn膮wszy na skraju p艂asko wzg贸rza, patrzy艂 na pust膮 przestrze艅. My艣la艂 o Balduccim. Zrobi艂 mu przykro艣膰, odprawi艂 go z kwitkiem, jak gdyby nie chcia艂 mie膰 z nim nic wsp贸lnego. S艂ysza艂 jeszcze po偶egnanie 偶andarma i nie wiadomo dlaczego czu艂 si臋 dziwnie pusty i wystawiony na ciosy. W tej chwili Arab kaszln膮艂 po drugiej stronie szko艂y. Daru s艂ucha艂 niemal wbrew woli, potem z w艣ciek艂o艣ci膮 cisn膮艂 kamie艅, kt贸ry zagwizda艂 w powietrzu, zanim zapad艂 w 艣nieg. G艂upia zbrodnia tego cz艂owieka oburza艂a go, ale wyda膰 go by艂oby sprzeczne z honorem: na sam膮 my艣l o tym czu艂 si臋 upokorzony do szale艅stwa. I przeklina艂 swoich, kt贸rzy przys艂ali mu tego Araba, i Araba, kt贸ry odwa偶y艂 si臋 zabi膰 i nie potrafi艂 uciec. Daru wsta艂, obszed艂 wko艂o taras, zaczeka艂 chwil臋 i wr贸ci艂 do szko艂y.

Arab, schylony nad cementow膮 pod艂og膮 przybud贸wki, my艂 sobie z臋by dwoma palcami. Daru spojrza艂 na niego i powiedzia艂:

-    Chod藕.

Wszed艂 pierwszy do pokoju. Wci膮gn膮艂 na sweter kurtk臋 do polowania i obu艂 ci臋偶kie buty. Czeka艂, stoj膮c, a偶 Arab w艂o偶y fez i sanda艂y. Przeszli do klasy i nauczyciel wskaza艂 wyj艣cie swemu towarzyszowi.

-    Id藕 - powiedzia艂.

Arab nie ruszy艂 si臋.

-    Id臋 tak偶e - powiedzia艂 Daru.

Arab wyszed艂, Daru wr贸ci艂 do pokoju i zapakowa艂 troch臋 suchar贸w, daktyli i cukru. W klasie zawaha艂 si臋 na sekund臋 przed biurkiem, potem przekroczy艂 pr贸g i zaryglowa艂 drzwi.

-    T臋dy - powiedzia艂.

Skierowa艂 si臋 na wsch贸d; wi臋zie艅 szed艂 za nim. Ale w niewielkiej odleg艂o艣ci od szko艂y wyda艂o mu si臋, 偶e s艂yszy jaki艣 ha艂as za sob膮. Zawr贸ci艂, obszed艂 dom: nie by艂o nikogo. Arab patrzy艂 na niego, jakby nie rozumiej膮c.

-    Chod藕my - powiedzia艂 Daru.

Szli godzin臋, potem odpocz臋li przy wapiennej iglicy. 艢nieg topnia艂 coraz szybciej, s艂o艅ce wypija艂o natychmiast ka艂u偶e i oczyszcza艂o w po艣piechu p艂askowzg贸rze. Kiedy ruszyli znowu, ziemia d藕wi臋cza艂a pod ich nogami. Od czasu do czasu ptak przecina艂 przestrze艅 przed nimi z weso艂ym piskiem. Daru pi艂 g艂臋bokimi haustami 艣wie偶e 艣wiat艂o. Jakie艣 uniesienie rodzi艂o si臋 w nim w obliczu tej wielkiej znajomej przestrzeni, niemal ca艂kiem 偶贸艂tej teraz pod czapk膮 b艂臋kitnego nieba. Doszli do sp艂aszczonego wzg贸rza zbudowanego z kruchych ska艂. Pocz膮wszy od tego miejsca, p艂askowzg贸rze zst臋powa艂o na wschodzie ku niskiej r贸wninie, gdzie mo偶na by艂o rozr贸偶ni膰 kilka n臋dznych drzew i, na po艂udniu, ku grupom ska艂, kt贸re nadawa艂y pejza偶owi niespokojny wyraz.

Daru spojrza艂 w obu kierunkach. Na horyzoncie by艂o tylko niebo, ani 艣ladu cz艂owieka. Odwr贸ci艂 si臋 ku Arabowi, kt贸ry patrzy艂 na niego, nie rozumiej膮c. Daru poda艂 mu paczk臋:

-    We藕 - powiedzia艂 - to daktyle, chleb i cukier. Wystarczy ci na dwa dni. Masz tak偶e tysi膮c frank贸w.

Arab wzi膮艂 paczk臋 i pieni膮dze, ale trzyma艂 r臋ce na wysoko艣ci piersi, jakby nie wiedzia艂, co ma robi膰 z tym, co dosta艂.

-    Sp贸jrz teraz - powiedzia艂 nauczyciel i wskaza艂 na wsch贸d -oto droga do Tinguit. Masz st膮d dwie godziny marszu. W Tinguit jest administracja i policja. Czekaj膮 na ciebie.

Arab patrzy艂 na wsch贸d, wci膮偶 trzymaj膮c przy sobie paczk臋 i pieni膮dze. Daru wzi膮艂 go za rami臋 i szorstko obr贸ci艂 go o jedn膮 czwart膮, w stron臋 po艂udnia. U st贸p wzniesienia, gdzie si臋 znajdowali, mo偶na by艂o odgadn膮膰 zarys ledwie nakre艣lonej drogi.

-    Ta 艣cie偶ka przecina p艂askowzg贸rze. W ci膮gu jednego dnia dojdziesz do pastwisk i pierwszych koczownik贸w. Przyjm膮 ci臋 i schroni膮 zgodnie z ich obyczajem.

Arab zwr贸ci艂 si臋 teraz w stron臋 Daru i wida膰 by艂o pop艂och na jego twarzy:

-    Pos艂uchaj - powiedzia艂.

Daru potrz膮sn膮艂 g艂ow膮:

-    Nie, milcz. Teraz ci臋 zostawiam.

Odwr贸ci艂 si臋 do niego plecami, zrobi艂 dwa wielkie kroki w kierunku szko艂y, spojrza艂 z niepewnym wyrazem na stoj膮cego bez ruchu Araba i odszed艂. Przez kilka minut s艂ysza艂 tylko w艂asne kroki, d藕wi臋cz膮ce na zimnej ziemi, i nie odwraca艂 g艂owy. Po chwili jednak odwr贸ci艂 si臋. Arab sta艂 wci膮偶 na skraju wzg贸rza, ze zwisaj膮cymi teraz r臋kami, i patrzy艂 na nauczyciela. Daru poczu艂 skurcz w gardle. Ale zakl膮艂 zniecierpliwiony, skin膮艂 szeroko r臋k膮 i odszed艂. By艂 ju偶 daleko, kiedy zatrzyma艂 si臋 zn贸w i spojrza艂. Na wzg贸rzu nie by艂o ju偶 nikogo.

Daru zawaha艂 si臋. S艂o艅ce by艂o teraz do艣膰 wysoko na niebie i zaczyna艂o mu pali膰 czo艂o. Nauczyciel zawr贸ci艂, naprz贸d niepewnie, potem ju偶 zdecydowany. Kiedy doszed艂 do ma艂ego wzg贸rza, ocieka艂 potem. Wspi膮艂 si臋 z najwi臋kszym po艣piechem i stan膮艂 bez tchu na szczycie. Na po艂udniu skaliste pola rysowa艂y si臋 wyra藕nie na niebieskim niebie, ale z r贸wniny na wschodzie podnosi艂 si臋 ju偶 opar 偶aru. I w tej lekkiej mgle Daru ze 艣ci艣ni臋tym sercem zobaczy艂 Araba, kt贸ry szed艂 wolno drog膮 wiod膮c膮 do wi臋zienia.

Nieco p贸藕niej, stoj膮c przy oknie w klasie, nauczyciel patrzy艂, nie widz膮c, na 偶贸艂te 艣wiat艂o, kt贸re z wysoko艣ci nieba spada艂o na ca艂膮 powierzchni臋 p艂askowzg贸rza. Za nim, na czarnej tablicy, pomi臋dzy meandrami rzek francuskich, widnia艂 napis skre艣lony niewprawn膮 r臋k膮, kt贸ry przed chwil膮 przeczyta艂: 鈥濿yda艂e艣 naszego brata. Zap艂acisz za to鈥. Daru patrzy艂 na niebo, na p艂askowzg贸rze i dalej, na niewidoczne ziemie ci膮gn膮ce si臋 a偶 do morza. W tym ogromnym kraju, kt贸ry tak kocha艂, by艂 sam.

Jonas albo artysta przy pracy

We藕mijcie mi臋, a wrzu膰cie mi臋 w morze... gdy偶 ja wiem, i偶 dla mnie to wzruszenie wielkie na was przysz艂o.

Jonasz, 1, 12

(jfilbert Jonas, artysta-malarz, wierzy艂 w swoj膮 gwiazd臋. Wierzy艂 zreszt膮 tylko w ni膮, cho膰 czu艂 szacunek, a nawet co艣 na kszta艂t podziwu dla religii innych. Jego w艂asna wiara mia艂a jednak swoje zalety, skoro polega艂a na niejasnym przekonaniu, 偶e osi膮gnie on wiele, na nic nie zas艂uguj膮c. Tote偶 kiedy Jonas mia艂 jakie trzydzie艣ci pi臋膰 lat i dziesi臋ciu krytyk贸w zacz臋艂o si臋 spiera膰, komu z nich przypada chwa艂a odkrycia jego talentu, nie okaza艂 najmniejszego zdziwienia. Jego pogod臋 przypisywali niekt贸rzy zarozumia艂o艣ci, ale t艂umaczy艂a j膮 doskonale ufna skromno艣膰. Jonas oddawa艂 raczej sprawiedliwo艣膰 swej gwie藕dzie ni偶 w艂asnym zas艂ugom.

Okaza艂 nieco wi臋ksze zdziwienie, kiedy pewien marszand zaproponowa艂 mu pensj臋 miesi臋czn膮, kt贸ra uwalnia艂a go od wszelkich trosk. Na pr贸偶no architekt Rateau, kt贸ry od czas贸w szkolnych kocha艂 Jonasa i jego gwiazd臋, t艂umaczy艂 mu, 偶e ta pensja zapewni mu 偶ycie przyzwoite i 偶e marszand nic na tym nie straci.

-    A jednak - m贸wi艂 Jonas.

Rateau, kt贸remu wiod艂o si臋 we wszystkim, co przedsi臋bra艂, ale dzi臋ki sile pi臋艣ci, ofukn膮艂 przyjaciela.

-    Co u licha? Musisz z nim porozmawia膰.

Jonas ani my艣la艂. W duchu dzi臋kowa艂 swojej gwie藕dzie.

-    B臋dzie tak, jak pan sobie 偶yczy - powiedzia艂 do marszanda. I porzuci艂 posad臋 w firmie wydawniczej swego ojca, 偶eby po艣wi臋ci膰 si臋 ca艂kowicie malarstwu. - Co za szcz臋艣cie! - m贸wi艂.

Naprawd臋 za艣 my艣la艂: 鈥濻zcz臋艣cie mnie nie opuszcza鈥. Jak daleko m贸g艂 si臋gn膮膰 pami臋ci膮, zawsze mu towarzyszy艂o. 呕ywi艂 tedy czu艂膮 wdzi臋czno艣膰 dla rodzic贸w, przede wszystkim dlatego, 偶e nie po艣wi臋cali wiele uwagi jego wychowaniu, dzi臋ki czemu mia艂 czas

na marzenia, po drugie za艣 dlatego, 偶e 偶yli w separacji z powodu wiaro艂omstwa. Taki przynajmniej pretekst podawa艂 jego ojciec, nie napomykaj膮c wszak偶e, 偶e chodzi艂o o wiaro艂omstwo do艣膰 szczeg贸lnego rodzaju: nie m贸g艂 艣cierpie膰 dobroczynno艣ci swej 偶ony, prawdziwej 艣wi臋tej laickiej, kt贸ra nie widz膮c w tym nic z艂ego, ofiarowa艂a si臋 cierpi膮cej ludzko艣ci. Ale m膮偶 uwa偶a艂 si臋 za pana cn贸t swej 偶ony.

-    Mam tego dosy膰 - m贸wi艂 ten Otello - 偶eby zdradzano mnie z ubogimi.

To nieporozumienie wysz艂o Jonasowi na dobre. Jego rodzice, kt贸rzy przeczytali czy dowiedzieli si臋, 偶e dzieci rozwiedzionych rodzic贸w wyrastaj膮 cz臋sto na sadystycznych morderc贸w, prze艣cigali si臋 w rozpieszczaniu syna, by zdusi膰 w zarodku tak bardzo niebezpieczne mo偶liwo艣ci. Im mniej widoczne by艂y efekty szoku, kt贸rego ich zdaniem dozna艂a 艣wiadomo艣膰 dziecka, tym wi臋kszy budzi艂y w nich niepok贸j: niedostrzegalne spustoszenia musz膮 si臋ga膰 najg艂臋biej. Wystarczy艂o, 偶eby Jonas powiedzia艂, i偶 rad jest z siebie lub ze sp臋dzonego dnia, a niepok贸j rodzic贸w dochodzi艂 do szale艅stwa. Okazywali mu dwa razy tyle wzgl臋d贸w i dziecko nie mia艂o ju偶 czego pragn膮膰.

Rzekome nieszcz臋艣cie sprawi艂o te偶, 偶e Jonas mia艂 w swym przyjacielu Rateau oddanego brata. Rodzice Rateau zapraszali cz臋sto jego koleg臋 z liceum, pe艂ni wsp贸艂czucia dla niedoli dziecka. M贸wili o nim z tak膮 lito艣ci膮, 偶e ich 偶ywy i wysportowany syn zapragn膮艂 zaopiekowa膰 si臋 ch艂opcem, kt贸rego beztroskie sukcesy podziwia艂. Podziw i uleg艂o艣膰 by艂y elementami tej przyja藕ni, kt贸r膮 Jonas przyj膮艂 z r贸wnie zach臋caj膮c膮 prosto t膮 jak wszystko inne.

Kiedy Jonas bez wi臋kszego wysi艂ku sko艅czy艂 studia, szcz臋艣cie zn贸w mu dopisa艂o, wszed艂 bowiem do firmy wydawniczej swego ojca, co zapewni艂o mu dochody i co, w spos贸b po艣redni, pozwoli艂o mu odkry膰 swoje powo艂anie. Ojciec Jonasa, pierwszy wydawca Francji, by艂 zdania, 偶e ksi膮偶ka ma dzi艣 przysz艂o艣膰 bardziej ni偶 kiedykolwiek, i to w艂a艣nie dzi臋ki kryzysowi kultury.

-    Historia dowodzi - mawia艂 - 偶e im mniej si臋 czyta, tym wi臋cej kupuje si臋 ksi膮偶ek.

Bardzo rzadko wi臋c czyta艂 otrzymane r臋kopisy, drukowa艂 je tylko w贸wczas, gdy autor by艂 kim艣 znanym lub je艣li wybiera艂 temat aktualny (tematem zawsze aktualnym s膮 sprawy p艂ci i wydawca w ko艅cu si臋 w tym temacie wyspecjalizowa艂), i zajmowa艂 si臋 tylko wyszukiwaniem interesuj膮cych nowo艣ci oraz taniej reklamy. Obj膮wszy wi臋c dzia艂 lektur, Jonas zyska艂 sporo wolnego czasu, z kt贸rym trzeba by艂o co艣 zrobi膰. W ten spos贸b natrafi艂 na malarstwo.

Po raz pierwszy odkry艂 w sobie nieoczekiwany, ale niestygn膮cy zapa艂; wkr贸tce po艣wi臋ca艂 ca艂e dni na malowanie i, wci膮偶 bez wysi艂ku, doszed艂 w tym do doskona艂o艣ci. Zdawa艂o si臋, 偶e nic wi臋cej go nie interesuje, i ledwo zdo艂a艂 si臋 o偶eni膰, gdy nadesz艂a pora: malarstwo poch艂ania艂o go ca艂kowicie. Dla ludzi i zwyczajnych zdarze艅 偶ycia mia艂 tylko 偶yczliwy u艣miech, kt贸ry zwalnia艂 go od przejmowania si臋 nimi. Trzeba by艂o wypadku podczas jazdy motocyklem, kt贸ry Rateau prowadzi艂 zbyt gwa艂townie (jego przyjaciel siedzia艂 z ty艂u), 偶eby Jonas z nudy, mia艂 bowiem praw膮 r臋k臋 w banda偶u, m贸g艂 wreszcie zainteresowa膰 si臋 mi艂o艣ci膮. Nawet ten powa偶ny wypadek sk艂onny by艂 przypisa膰 swej dobrej gwie藕dzie. Inaczej nie mia艂by czasu przyjrze膰 si臋 Louise Poulin, tak jak na to zas艂ugiwa艂a.

Zdaniem Rateau zreszt膮, Louise nie zas艂ugiwa艂a na to, 偶eby si臋 jej przygl膮da膰. Ma艂y i kr臋py Rateau lubi艂 tylko du偶e kobiety.

-    Nie wiem, co widzisz w tej mr贸wce - m贸wi艂.

Louise by艂a rzeczywi艣cie ma艂a, o ciemnych w艂osach, oczach i sk贸rze, ale zgrabna i mi艂a z wygl膮du. Mr贸wka rozczula艂a wielkiego i mocno zbudowanego Jonasa, tym bardziej 偶e by艂a zmy艣lna. Powo艂aniem Louise by艂a aktywno艣膰. To powo艂anie zgadza艂o si臋 szcz臋艣liwie z upodobaniem Jonasa do bierno艣ci i by艂o mu na r臋k臋. Louise po艣wi臋ci艂a si臋 z pocz膮tku literaturze, dop贸ty przynajmniej, dop贸ki s膮dzi艂a, 偶e wydawnictwo interesuje Jonasa. Czyta艂a wszystko bez wyboru i po kilku tygodniach mog艂a ju偶 m贸wi膰 o wszystkim. Jonas podziwia艂 j膮 i uzna艂, 偶e jest ostatecznie zwolniony z lektur, skoro Louise informowa艂a go wystarczaj膮co i skoro dzi臋ki niej m贸g艂 si臋 zapozna膰 z najwa偶niejszymi odkryciami wsp贸艂czesnymi.

-    Nie trzeba m贸wi膰 - zapewnia艂a Louise - 偶e X jest z艂y lub brzydki, ale 偶e chce by膰 z艂y lub brzydki.

Rozr贸偶nienie by艂o istotne i, jak zauwa偶y艂 Rateau, mog艂o co najmniej doprowadzi膰 do pot臋pienia rodzaju ludzkiego. Ale Louise rozstrzygn臋艂a kwesti臋, dowodz膮c, 偶e jest to prawda uniwersalna i nie podlega dyskusji, skoro opowiada si臋 za ni膮 zar贸wno prasa po艣wi臋cona sprawom kobiety, jak i miesi臋czniki filozoficzne.

-    Jak pani sobie 偶yczy - powiedzia艂 Jonas, kt贸ry zapomnia艂 natychmiast o tym okrutnym odkryciu, 偶eby marzy膰 o swej gwie藕dzie.

Louise porzuci艂a literatur臋 od chwili, kiedy zrozumia艂a, 偶e Jonas interesuje si臋 tylko malarstwem. Natychmiast zaj臋艂a si臋 sztukami plastycznymi, zwiedza艂a muzea i wystawy, zabiera艂a ze sob膮 Jonasa, kt贸ry nie bardzo rozumia艂, co maluj膮 jego wsp贸艂cze艣ni, i w swej prostocie czu艂 si臋 tym jako artysta za偶enowany. Cieszy艂 si臋 jednak, 偶e orientuje si臋 tak dobrze we wszystkim, co dotyczy jego sztuki. Co prawda nazajutrz nie pami臋ta艂 nawet nazwiska malarza, kt贸rego dzie艂a ogl膮da艂. Ale Louise mia艂a racj臋, powo艂uj膮c si臋 w spos贸b stanowczy na jedn膮 ze zdobyczy swego literackiego okresu, a mianowicie, 偶e nigdy nie zapomina si臋 niczego. Gwiazda niew膮tpliwie czuwa艂a nad Jonasem, kt贸ry m贸g艂 z czystym sumieniem zazna膰 wyg贸d zapomnienia, nie trac膮c warto艣ci, jakie daje pami臋膰.

Ale skarby oddania, jakimi szafowa艂a Louise, iskrzy艂y si臋 najpi臋kniejszym blaskiem w codziennym 偶yciu Jonasa. Ten dobry anio艂 oszcz臋dza艂 mu kupowania but贸w, ubra艅 i bielizny, co ka偶demu normalnemu cz艂owiekowi skraca dni i tak kr贸tkiego 偶ycia. Louise dzielnie podj臋艂a si臋 za艂atwiania tysi膮ca spraw, kt贸re s膮 wynalazkiem maszyny do zabicia czasu, od niezrozumia艂ych druk贸w ubezpiecze艅 spo艂ecznych do wci膮偶 nowych zarz膮dze艅 podatkowych.

-    Tak - m贸wi艂 Rateau - zgoda. Ale ona nie mo偶e i艣膰 do dentysty zamiast ciebie.

Louise nie chodzi艂a do dentysty, ale telefonowa艂a i zamawia艂a wizyt臋 o najdogodniejszej porze; pami臋ta艂a o remoncie samochodu i o w臋glu do domu, rezerwowa艂a pokoje w hotelach na wakacje, kupowa艂a prezenty, kt贸re Jonas chcia艂 ofiarowa膰, wybiera艂a i wysy艂a艂a za niego kwiaty i znajdowa艂a jeszcze czas, 偶eby wpa艣膰 do niego, gdy by艂 nieobecny, i pos艂a膰 mu 艂贸偶ko na noc.

Z nie mniejszym zapa艂em wesz艂a do tego 艂贸偶ka, potem zorganizowa艂a spotkanie z merem, zaprowadzi艂a do niego Jonasa na dwa lata przedtem, zanim uznano wreszcie jego talent, i obmy艣li艂a podr贸偶 po艣lubn膮 tak, 偶eby nie opu艣ci膰 偶adnego muzeum. Ale wpierw jeszcze, podczas wielkiego kryzysu mieszkaniowego, znalaz艂a trzypokojowe mieszkanie, gdzie osiedli po powrocie. Nast臋pnie urodzi艂a dwoje dzieci, ch艂opca i dziewczynk臋, niemal jedno po drugim, zgodnie ze swym planem przewiduj膮cym troje; plan ten zosta艂 wykonany nied艂ugo potem, gdy Jonas porzuci艂 firm臋 wydawnicz膮, by po艣wi臋ci膰 si臋 malarstwu.

Po porodzie zreszt膮 Louise zaj臋艂a si臋 naprz贸d pierwszym dzieckiem, potem nast臋pnymi. Pr贸bowa艂a jeszcze pomaga膰 m臋偶owi, brak艂o jej jednak czasu. 呕a艂owa艂a oczywi艣cie, 偶e zaniedbuje Jonasa, ale 偶e mia艂a stanowczy charakter, nie traci艂a czasu na te 偶ale.

- Trudno - m贸wi艂a - ka偶dy ma sw贸j warsztat.

To okre艣lenie zachwyca艂o zreszt膮 Jonasa, pragn膮艂 bowiem, jak wszyscy arty艣ci jego czasu, uchodzi膰 za rzemie艣lnika. Rzemie艣lnik by艂 wi臋c nieco zaniedbany i musia艂 sam kupowa膰 sobie buty. Ale nie m贸wi膮c ju偶 o tym, 偶e jest to w porz膮dku rzeczy, Jonas by艂 raczej rad z takiego obrotu spraw. Oczywi艣cie, trzeba by艂o wysi艂ku, 偶eby p贸j艣膰 do sklepu, ale ten wysi艂ek nagradza艂a godzina samotno艣ci, kt贸ra dodaje tyle ceny szcz臋艣ciu ma艂偶e艅skiemu.

Problem przestrzeni 偶yciowej wysuwa艂 si臋 jednak zdecydowanie na plan pierwszy, czas i przestrze艅 kurczy艂y si臋 bowiem wok贸艂 nich z jednakow膮 szybko艣ci膮. Przyj艣cie na 艣wiat dzieci, nowy zaw贸d Jonasa, ciasne mieszkanie i skromna pensja niepozwalaj膮ca na kupienie wi臋kszego, pozostawia艂y ograniczone pole dla dzia艂alno艣ci jego i Louise. Mieszkanie znajdowa艂o si臋 w starej dzielnicy, na pierwszym pi臋trze osiemnastowiecznego pa艂acu. Wielu artyst贸w mieszka艂o w tej cz臋艣ci stolicy, byli bowiem wierni zasadzie, 偶e poszukiwaniu nowo艣ci w sztuce najbardziej sprzyja staro艣wieckie otoczenie. Jonas, kt贸ry podziela艂 to przekonanie, bardzo si臋 cieszy艂 ze swego mieszkania.

Jedno w ka偶dym razie nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci: mieszkanie by艂o stare. Ale pewne nader nowoczesne urz膮dzenia nadawa艂y mu wygl膮d oryginalny, co polega艂o przede wszystkim na tym, 偶e przy ograniczonej powierzchni mia艂o ogromn膮 ilo艣膰 powietrza. Niezwykle wysokie i ozdobione wspania艂ymi oknami pokoje by艂y zapewne przeznaczone na wystawne przyj臋cia, je艣li s膮dzi膰 z majestatycznych proporcji. Brak mieszka艅 jednak i renta od nieruchomo艣ci spowodowa艂y, 偶e kolejni w艂a艣ciciele podzielili przepierzeniami ogromne pokoje i powi臋kszyli w ten spos贸b ilo艣膰 pomieszcze艅, kt贸re za wyg贸rowane ceny odnajmowali trz贸dce lokator贸w. Mimo to podkre艣lali zalety mieszka艅, zwracaj膮c uwag臋 na to, co nazywali 鈥瀔ubatur膮 powietrza鈥. By艂a to zaleta bezsporna, kt贸r膮 trzeba wszak偶e przypisa膰 niemo偶no艣ci podzielenia pokoi przepierzeniami na pi臋tra. Gdyby nie to, w艂a艣ciciele nie zawahaliby si臋 przed koniecznymi ofiarami i udzieliliby schronienia kilku jeszcze przedstawicielom m艂odej generacji, w owym czasie szczeg贸lnie ch臋tnej do ma艂偶e艅stw i bardzo p艂odnej. 鈥濳ubatura powietrza鈥 mia艂a zreszt膮 same dobre strony. Jedyna niedogodno艣膰 polega艂a na tym, 偶e trudno by艂o ogrza膰 pokoje zim膮, co zmusza艂o niestety w艂a艣cicieli do podniesienia op艂aty za opa艂. W lecie mieszkania dos艂ownie zalewa艂o 艣wiat艂o; oszklona powierzchnia by艂a ogromna, a okna nie mia艂y 偶aluzji. W艂a艣ciciele nie pomy艣leli o tym, zniech臋ceni zapewne wysoko艣ci膮 okien i cen膮 stolarszczyzny. Grube zas艂ony mog艂y zreszt膮 doskonale zast膮pi膰 偶aluzje, a pieni膮dze nie wchodzi艂y w gr臋, skoro by艂a to sprawa lokator贸w. W艂a艣ciciele jednak nie odmawiali im pomocy i po cenach konkurencyjnych proponowali zas艂ony z w艂asnych sklep贸w. Doprawdy, filantropia mieszkaniowa to by艂 ich konik. 呕ycie codzienne tych nowych ksi膮偶膮t up艂ywa艂o na sprzedawaniu perkalu i aksamitu.

Jonas zachwyca艂 si臋 zaletami mieszkania i bez trudu przysta艂 na jego braki. 鈥濲ak pan sobie 偶yczy鈥 - powiedzia艂 do w艂a艣ciciela, gdy by艂a mowa o dop艂acie za opa艂. Je艣li idzie o zas艂ony, zgodzi艂 si臋 z Louise, kt贸ra uwa偶a艂a, 偶e wystarczy da膰 zas艂ony tylko w sypialni.

- Nie mamy nic do ukrycia - m贸wi艂o to czyste serce.

Jonasa szczeg贸lnie oczarowa艂 wielki pok贸j, kt贸rego sufit by艂 tak wysoko, 偶e nie mog艂o by膰 mowy o instalacji elektrycznej. Do tego pokoju wchodzi艂o si臋 z klatki schodowej; w膮ski korytarz 艂膮czy艂 go z dwoma innymi, znacznie mniejszymi i umieszczonymi w amfila-dzie. U ko艅ca mieszkania kuchnia s膮siadowa艂a z wyg贸dk膮 i kom贸rk膮 o pi臋knej nazwie 鈥瀗atryski鈥, kt贸ra mia艂aby sens pod warunkiem 偶e umieszczono by tam pionowy prysznic, a osobnik korzystaj膮cy z jego dobroczynnego dzia艂ania zachowa艂by ca艂kowit膮 nieruchomo艣膰.

Dzi臋ki niezwyk艂ej naprawd臋 wysoko艣ci sufit贸w i szczup艂ym rozmiarom pokoju, mieszkanie by艂o szczeg贸ln膮 kombinacj膮 prostopad艂o艣cian贸w, niemal ca艂kowicie oszklonych, pe艂nych drzwi i okien, gdzie meble nie mia艂y oparcia, a ludzie, zagubieni w bia艂ym i ostrym 艣wietle, poruszali si臋 jak nurkowie w pionowo ustawionym akwarium. Co wi臋cej, wszystkie okna wychodzi艂y na podw贸rze, to znaczy z niewielkiej odleg艂o艣ci na inne okna w tym samym stylu, za kt贸rymi wida膰 by艂o niemal natychmiast wysoki rysunek dalszych okien, wychodz膮cych na nast臋pne podw贸rze.

- To zwierciadlana sala - m贸wi艂 urzeczony Jonas.

Za rad膮Rateau wybrano na sypialni臋 jeden z ma艂ych pokoi, drugi mia艂 by膰 dla dziecka, kt贸rego si臋 ju偶 spodziewano. Wielki pok贸j s艂u偶y艂 Jonasowi za pracowni臋 w dzie艅, za pok贸j mieszkalny wieczorem i za sto艂owy w godzinach posi艂k贸w. Na upartego mo偶na by艂o zreszt膮jada膰 w kuchni, pod warunkiem 偶e Jonas albo Louise zechcieliby je艣膰, stoj膮c. Rateau ze swej strony powi臋kszy艂 ilo艣膰 pomys艂owych urz膮dze艅. Obrotowe drzwi, ukryte p贸艂ki i sk艂adane sto艂y wynagradza艂y brak mebli i podkre艣la艂y oryginalno艣膰 tego mieszkania, kt贸re przypomina艂o czarodziejsk膮 szkatu艂k臋.

Ale kiedy ju偶 pokoje by艂y pe艂ne obraz贸w i dzieci, trzeba by艂o pomy艣le膰 o nowych zmianach. Przed urodzeniem trzeciego dziecka Jonas pracowa艂 w wielkim pokoju, Louise robi艂a na drutach w ma艂偶e艅skiej sypialni, za艣 dwoje ma艂ych zajmowa艂o ostatni pok贸j; tam si臋 bawi艂y, w razie mo偶no艣ci pl膮cz膮c si臋 po ca艂ym mieszkaniu. Postanowiono wi臋c umie艣ci膰 najm艂odsze w k膮cie pracowni, kt贸ry Jonas oddzieli艂, ustawiaj膮c p艂贸tna jedne na drugich na kszta艂t parawanu; mia艂o to t臋 dobr膮 stron臋, 偶e dziecko mo偶na by艂o s艂ysze膰 i odpowiedzie膰 na jego wo艂ania. Jonas nigdy zreszt膮 nie musia艂 przerywa膰 pracy, Louise uprzedza艂a go. Nie czeka艂a, a偶 dziecko zacznie krzycze膰, ale wchodzi艂a do pracowni najostro偶niej, jak mog艂a, i zawsze na koniuszkach palc贸w. Jonas, wzruszony t膮 delikatno艣ci膮, zapewni艂 kiedy艣 Louise, 偶e nie jest tak wra偶liwy i 偶e odg艂os jej krok贸w nie przeszkadza mu w pracy. Louise odpowiedzia艂a, 偶e chodzi tak偶e o to, by nie obudzi膰 dziecka. Jonas pe艂en podziwu dla macierzy艅skiego serca, kt贸re poznawa艂 w ten spos贸b, 艣mia艂 si臋 serdecznie ze swej pomy艂ki. Nie odwa偶y艂 si臋 jednak powiedzie膰, 偶e te 艣rodki ostro偶no艣ci przeszkadzaj膮 mu bardziej ni偶 normalne wej艣cie. Przede wszystkim dlatego, 偶e rzecz trwa艂a d艂u偶ej, po drugie za艣, 偶e Louise wchodzi艂a w pewien szczeg贸lny spos贸b: z wyci膮gni臋tymi r臋kami poddana nieco do ty艂u, wznosz膮c wysoko nog臋, nie mog艂a zjawi膰 si臋 niezauwa偶ona. Ta metoda nie by艂a r贸wnie偶 w zgodzie z jej g艂o艣no wypowiadanymi intencjami, skoro Louise mog艂a w ka偶dej chwili potr膮ci膰 jakie艣 p艂贸tno, kt贸rych pe艂no by艂o w pracowni. Ha艂as budzi艂 w贸wczas dziecko, kt贸re manifestowa艂o swoje niezadowolenie wszystkimi dost臋pnymi mu 艣rodkami, wcale pot臋偶nymi zreszt膮. Ojciec, zachwycony si艂膮 p艂uc syna, 艣pieszy艂 go uko艂ysa膰, w czym wkr贸tce zast臋powa艂a go 偶ona. Jonas podnosi艂 p艂贸tna, potem z p臋dzlami w r臋kach s艂ucha艂, oczarowany, upartego i w艂adczego g艂osu syna.

By艂 to okres, kiedy Jonas dzi臋ki swym sukcesom zdoby艂 sobie wielu przyjaci贸艂. Przyjaciele dawali o sobie zna膰 telefonicznie albo zjawiali si臋 bez uprzedzenia. Telefon, kt贸ry po g艂臋bokim namy艣le umieszczono w pracowni, rozbrzmiewa艂 cz臋sto, zawsze ze szkod膮 dla snu dziecka; jego krzyki miesza艂y si臋 z rozkazuj膮cym dzwonkiem aparatu. Je艣li Louise zaj臋ta by艂a przypadkiem starszymi dzie膰mi, przybiega艂a wraz z nimi, ale najcz臋艣ciej zastawa艂a Jonasa z dzieckiem na jednej r臋ce, z p臋dzlami i s艂uchawk膮 w drugiej; w艂a艣nie zapraszano go serdecznie na obiad. Jonas wpada艂 w zachwyt, 偶e kto艣 chce zje艣膰 z nim obiad; taki z niego nieciekawy rozm贸wca, ale wola艂by wyj艣膰 wieczorem i mie膰 ca艂y dzie艅 do pracy. Najcz臋艣ciej przyjaciel rozporz膮dza艂 czasem tylko w porze obiadu i, niestety, tylko tego w艂a艣nie dnia; zale偶a艂o mu ogromnie na spotkaniu z drogim Jonasem. Drogi Jonas zgadza艂 si臋:

- Jak pan sobie 偶yczy! - odk艂ada艂 s艂uchawk臋, m贸wi膮c: - Jaki偶 on mi艂y! - i oddawa艂 dziecko Louise.

Potem wraca艂 do pracy, kt贸r膮 przerywa艂 wkr贸tce obiad lub kolacja. Trzeba by艂o odsun膮膰 p艂贸tna, roz艂o偶y膰 udoskonalony st贸艂 i siada膰 wraz z dzie膰mi. Podczas posi艂ku Jonas nie spuszcza艂 oka z obrazu, kt贸ry w艂a艣nie malowa艂, i dochodzi艂 do przekonania, przynajmniej z pocz膮tku, 偶e jego dzieci 偶uj膮 i 艂ykaj膮 zbyt wolno, co niezmiernie przed艂u偶a ka偶dy posi艂ek. Ale przeczyta艂 w gazecie, 偶e trzeba je艣膰 powoli, 偶eby dobrze przyswaja膰 sobie pokarm, i odt膮d posi艂ki stawa艂y si臋 dla niego 藕r贸d艂em d艂ugo trwaj膮cych rado艣ci.

Czasem odwiedzali go nowi przyjaciele. Tylko Rateau przychodzi艂 po kolacji. W dzie艅 by艂 zaj臋ty, a poza tym wiedzia艂, 偶e malarze pracuj膮 przy 艣wietle dziennym. Ale niemal wszyscy przyjaciele Jonasa sami byli artystami lub krytykami. Jedni malowali, inni mieli malowa膰, jeszcze inni zajmowali si臋 tym, co zosta艂o lub b臋dzie namalowane. Wszyscy mieli oczywi艣cie bardzo wyg贸rowane mniemanie o pracy artysty i uskar偶ali si臋 na organizacj臋 艣wiata wsp贸艂czesnego, kt贸ra tak utrudnia ci膮g艂o艣膰 tej pracy i konieczn膮 dla artysty kontemplacj臋. Skar偶yli si臋 przez ca艂e popo艂udnia, b艂agaj膮c Jonasa, 偶eby sobie nie przeszkadza艂, nie zwraca艂 na nich uwagi i zachowywa艂 si臋 tak, jakby ich nie by艂o, nie s膮 bowiem mieszczuchami i wiedz膮, co to czas artysty. Jonas rad, 偶e jego przyjaciele nie maj膮 nic przeciwko temu, 偶eby pracowa艂 w ich obecno艣ci, wraca艂 do swego obrazu, odpowiada艂 jednak na stawiane mu pytania i 艣mia艂 si臋 z anegdot, kt贸rymi go bawiono.

Dzi臋ki tak wielkiej naturalno艣ci obej艣cia, przyjaciele czuli si臋 u Jonasa coraz lepiej. Byli naprawd臋 w tak dobrych humorach, 偶e zapominali o godzinach posi艂k贸w. Ale dzieci mia艂y lepsz膮 pami臋膰. Przybiega艂y, wpada艂y mi臋dzy doros艂ych, krzycza艂y, zwraca艂y na siebie uwag臋 go艣ci, skaka艂y z kolan na kolana. 艢wiat艂o zni偶a艂o si臋 wreszcie na kwadracie nieba wykre艣lonym przez podw贸rze, Jonas odk艂ada艂 p臋dzle. Trzeba by艂o zaprosi膰 przyjaci贸艂 na kolacj臋, czym chata bogata tym rada, i rozmawia膰 do p贸藕na w noc, o sztuce, rzecz jasna, ale przede wszystkim o nieobecnych malarzach, beztalenciach, plagiatorach albo ludziach interesownych. Jonas lubi艂 wstawa膰 wcze艣nie, 偶eby nie traci膰 pierwszych godzin 艣wiat艂a. Wiedzia艂, 偶e przyjdzie mu to z trudem, 偶e 艣niadanie nie b臋dzie gotowe na czas, a on sam b臋dzie zm臋czony. Ale cieszy艂 si臋, 偶e w jeden wiecz贸r dowiaduje si臋 tylu rzeczy, kt贸re, cho膰 w spos贸b niewidoczny, na pewno mu si臋 przydadz膮 w malarstwie. 鈥濿 sztuce, tak samo jak w przyrodzie, nic nie ginie. To wp艂yw gwiazdy鈥.

Do przyjaci贸艂 przy艂膮czali si臋 niekiedy uczniowie: Jonas mia艂 teraz szko艂臋. Z pocz膮tku by艂 tym zdumiony, nie rozumiej膮c, czego mo偶na si臋 od niego nauczy膰, skoro sam mia艂 wszystko do odkrycia. Artysta szed艂 w nim w ciemno艣ciach; jak偶e m贸g艂 wskazywa膰 prawdziwe drogi? Ale zrozumia艂 do艣膰 szybko, 偶e ucze艅 to nie jest koniecznie kto艣, kto pragnie si臋 czego艣 nauczy膰. Na odwr贸t, cz臋sto zostaje si臋 uczniem dla bezinteresownej przyjemno艣ci uczenia mistrza. Odt膮d m贸g艂 zgodzi膰 si臋 z pokor膮 na ten dodatkowy zaszczyt. Uczniowie Jonasa t艂umaczyli mu d艂ugo, co namalowa艂 i dlaczego. W ten spos贸b Jonas odkrywa艂 w swym dziele przer贸偶ne zamys艂y, kt贸re go nieco zdumiewa艂y, i mn贸stwo rzeczy, kt贸rych, jego zdaniem, w nim nie by艂o. Uwa偶a艂 si臋 za ubogiego; dzi臋ki swym uczniom poczu艂 si臋 nagle bogaty. Czasem w obliczu tylu bogactw, dotychczas mu nieznanych, lekka duma ogarnia艂a Jonasa.

-    To jednak prawda - powiada艂 sobie. - Wida膰 tylko t臋 twarz na drugim planie. Nie rozumiem wprawdzie, co maj膮 na my艣li, m贸wi膮c o po艣redniej humanizacji. Ale dzi臋ki temu pomys艂owi zaszed艂em do艣膰 daleko.

Rych艂o jednak uwalnia艂 si臋 od tego niewygodnego dla艅 mistrzostwa, przypisuj膮c je swojej gwie藕dzie.

-    To gwiazda idzie daleko. Ja zostaj臋 z Louise i dzie膰mi.

Uczniowie mieli zreszt膮 inn膮 jeszcze zas艂ug臋: zmuszali Jonasa

do wi臋kszej surowo艣ci wobec siebie samego. M贸wi膮c o nim, stawiali go tak wysoko, zw艂aszcza je艣li idzie o 艣wiadomo艣膰 i wol臋 pracy, 偶e odt膮d wszelka s艂abo艣膰 by艂a mu wzbroniona. Tak wi臋c pozby艂 si臋 starego przyzwyczajenia i nie gryz艂 ju偶 kawa艂ka cukru czy czekolady, kiedy sko艅czy艂 trudne miejsce i mia艂 na nowo zabra膰 si臋 do pracy. Gdyby by艂 sam, nie walczy艂by z t膮 s艂abo艣ci膮. Ale niemal sta艂a obecno艣膰 uczni贸w i przyjaci贸艂 pomog艂a mu poczyni膰 post臋py na drodze rozwoju moralnego; by艂by nieco za偶enowany, chrupi膮c przy nich czekolad臋, nie m贸g艂 zreszt膮 dla tak b艂ahej manii przerwa膰 ciekawej rozmowy.

Ponadto uczniowie 偶膮dali, 偶eby pozosta艂 wiemy swej estetyce. Jonas, kt贸ry tmdzi艂 si臋 d艂ugo, 偶eby od czasu do czasu, w przelotnym ol艣nieniu, ujrze膰 rzeczywisto艣膰 w dziewiczym 艣wietle, mia艂 bardzo niejasne poj臋cie o w艂asnej estetyce. Ale jego uczniowie mieli pogl膮dy rozbudowane, sprzeczne i kategoryczne; tu nie by艂o 偶art贸w. Jonas ch臋tnie odwo艂a艂by si臋 czasem do kaprysu, tego skromnego przyjaciela artysty. Ale uczniowie marszczyli brwi na widok p艂贸cien, kt贸re nie odpowiada艂y ich pogl膮dom, i zmuszali go, by nieco bardziej zastanowi艂 si臋 nad w艂asnym dzie艂em, co by艂o dla niego tylko korzystne.

Uczniowie pomagali wreszcie Jonasowi w inny spos贸b jeszcze, zmuszaj膮c go do wypowiadania si臋 na temat ich w艂asnej tw贸rczo艣ci. Nie by艂o dnia, 偶eby nie ogl膮da艂 jakiego艣 nowego, ledwie zacz臋tego p艂贸tna; autor umieszcza艂 je pomi臋dzy Jonasem a malowanym przez niego obrazem, pragn膮c, by szkic ukaza艂 si臋 w najlepszym 艣wietle. Trzeba by艂o wyrazi膰 sw贸j pogl膮d. Dotychczas Jonas wstydzi艂 si臋 zawsze skrycie, 偶e jest z gruntu niezdolny do oceniania dzie艂 sztuki. Pr贸cz kilku obraz贸w, kt贸re go zachwyca艂y, i oczywistych kicz贸w, wszystko wydawa艂o mu si臋 r贸wnie ciekawe i oboj臋tne. Teraz musia艂 mie膰 w pogotowiu arsena艂 s膮d贸w, tym bardziej r贸偶norodnych, 偶e jego uczniowie, jak wszyscy arty艣ci stolicy, nie byli pozbawieni pewnego talentu, a trzeba by艂o do艣膰 du偶ej skali odcieni, 偶eby zadowoli膰 ka偶dego z tych, z kt贸rymi mia艂 do czynienia. Sytuacja by艂a dla Jonasa o tyle szcz臋艣liwa, 偶e zmusza艂a go do stworzenia sobie s艂ownika i pogl膮d贸w na w艂asn膮 sztuk臋. Ten wysi艂ek zreszt膮 nie zm膮ci艂 jego naturalnej 偶yczliwo艣ci. Zrozumia艂 szybko, 偶e uczniowie nie chc膮 od niego krytyki, z kt贸r膮 nie mieliby co robi膰, lecz jedynie zach臋ty, a je艣li to mo偶liwe, pochwa艂. Pochwa艂y musia艂y by膰 jednak r贸偶ne. Jonas nie m贸g艂 by膰 tylko mi艂y jak zawsze. By艂 mi艂y w spos贸b pomys艂owy.

Tak up艂ywa艂o 偶ycie Jonasa, kt贸ry malowa艂 po艣r贸d przyjaci贸艂 i uczni贸w, siedz膮cych teraz na krzes艂ach ustawionych koncentrycznymi rz臋dami wok贸艂 jego sztalug. Cz臋sto w oknach po przeciwnej stronie zjawiali si臋 tak偶e s膮siedzi, uzupe艂niaj膮c jego publiczno艣膰. Jonas dyskutowa艂, wymienia艂 pogl膮dy, patrzy艂 na p艂贸tna, kt贸re mu pokazywano, u艣miecha艂 si臋 do przechodz膮cej Louise, pociesza艂 dzieci i odpowiada艂 serdecznie na telefony, nie wypuszczaj膮c z r臋ki p臋dzli, kt贸rymi od czasu do czasu dotyka艂 rozpocz臋tego obrazu. Jego 偶ycie by艂o wype艂nione, nie zna艂 pustych godzin i dzi臋kowa艂 losowi, kt贸ry oszcz臋dzi艂 mu nudy. Ale z drugiej strony, trzeba by艂o wielu poci膮gni臋膰 p臋dzlem, 偶eby zape艂ni膰 obraz, tote偶 my艣la艂 sobie czasem, 偶e nuda ma swoje zalety, skoro mo偶na jej unikn膮膰, zawzi臋cie pracuj膮c. Im ciekawszych natomiast mia艂 przyjaci贸艂, tym mniej malowa艂 obraz贸w. Nawet w tych rzadkich chwilach, kiedy by艂 zupe艂nie sam, czu艂 si臋 zbyt zm臋czony, 偶eby nadrobi膰 stracony czas. Wtedy m贸g艂 tylko marzy膰 o inaczej zorganizowanym 偶yciu, w kt贸rym rozkosze przyja藕ni wsp贸艂偶y艂yby z cnotami nudy.

Zwierzy艂 si臋 z tego Louise, kt贸ra te偶 mia艂a swoje k艂opoty; dwoje starszych dzieci ros艂o, pok贸j by艂 dla nich za ciasny. Zaproponowa艂a, 偶eby je przenie艣膰 do wielkiego pokoju, zas艂aniaj膮c ich 艂贸偶ka parawanem, a najm艂odsze umie艣ci膰 w pokoiku, gdzie nie budzi艂by go telefon. Poniewa偶 male艅stwo nie zajmowa艂o wiele miejsca, Jonas m贸g艂by pracowa膰 w pokoiku. W wielkim pokoju przyjmowano by wi臋c go艣ci, Jonas m贸g艂by tam wpada膰, rozmawia膰 z przyjaci贸艂mi albo malowa膰 u siebie, pewien, 偶e zrozumiej膮 jego potrzeb臋 odosobnienia. Ponadto go艣cie odchodziliby wcze艣niej, skoro starsze dzieci musz膮 i艣膰 do 艂贸偶ka.

-    Znakomicie - powiedzia艂 Jonas po chwili zastanowienia.

-    A poza tym - powiedzia艂a Louise - je艣li twoi przyjaciele odejd膮 wcze艣niej, b臋dziemy mieli troch臋 czasu dla siebie.

Jonas spojrza艂 na ni膮. Cie艅 smutku przemkn膮艂 po twarzy Louise. Ogarn臋艂o go wzruszenie, wzi膮艂 j膮 w ramiona i uca艂owa艂 z najwi臋ksz膮 czu艂o艣ci膮. Przywar艂a do niego i przez chwil臋 byli szcz臋艣liwi jak w pierwszym okresie ich ma艂偶e艅stwa. Ale Louise otrz膮sn臋艂a si臋: pok贸j jest mo偶e za ma艂y dla Jonasa. Wzi臋艂a sk艂adany metr i obliczyli, 偶e Jonas pracuje na powierzchni niewiele wi臋kszej od pokoju, kt贸ry mia艂 by膰 dla niego przeznaczony, pracownia by艂a bowiem zawalona p艂贸tnami Jonasa, a zw艂aszcza jego uczni贸w. Jonas przyst膮pi艂 natychmiast do przeprowadzki.

Szcz臋艣ciem, s艂awa Jonasa ros艂a tym bardziej, im mniej pracowa艂. Ka偶da wystawa by艂a oczekiwanym wydarzeniem, kt贸re 艣wi臋towano zawczasu. Co prawda kilku krytyk贸w, w tej liczbie dw贸ch jego sta艂ych go艣ci, okaza艂o w swoich ocenach pewn膮 pow艣ci膮gliwo艣膰. Oburzenie uczni贸w wynagradza艂o go jednak a偶 nadto za to niewielkie nieszcz臋艣cie. Oczywi艣cie, stwierdzali z moc膮 ci ostatni, nic nie da si臋 por贸wna膰 z p艂贸tnami z pierwszego okresu, ale obecne poszukiwania to pocz膮tek prawdziwej rewolucji. Jonas wyrzuca艂 sobie, 偶e jest troch臋 rozdra偶niony, ilekro膰 wychwalaj膮 jego pierwsze dzie艂a, i dzi臋kowa艂 im z wylaniem. Tylko Rateau zrz臋dzi艂:

-    Dziwni ludzie... Chc膮, 偶eby艣 by艂 nieruchomy jak pos膮g. Nie wolno ci 偶y膰!

Ale Jonas broni艂 swych uczni贸w:

-    Ty tego nie rozumiesz - m贸wi艂 do Rateau - lubisz wszystko, co robi臋.

Rateau 艣mia艂 si臋:

-    Do licha! Bo ja lubi臋 twoje malarstwo, nie twoje obrazy.

W ka偶dym razie obrazy podoba艂y si臋 nadal i po przyj臋tej gor膮co wystawie marszand zaproponowa艂 Jonasowi podniesienie pensji miesi臋cznej. Jonas zgodzi艂 si臋, zapewniaj膮c go o swej wdzi臋czno艣ci.

-    S艂uchaj膮c pana, mo偶na by pomy艣le膰, 偶e przywi膮zuje pan wag臋 do pieni臋dzy - powiedzia艂 marszand.

Tak oczywista dobroduszno艣膰 podbi艂a serce malarza. Jednak偶e kiedy zwr贸ci艂 si臋 do marszanda, 偶eby pozwoli艂 mu da膰 obraz na dobroczynn膮 went臋, marszand zapyta艂 z niepokojem, czy ta dobroczynno艣膰 鈥瀙rzynosi doch贸d鈥. Jonas nie wiedzia艂. Marszand wyrazi艂 wi臋c przekonanie, 偶e powinni si臋 trzyma膰 艣ci艣le warunk贸w umowy zapewniaj膮cej mu wy艂膮czne prawo sprzeda偶y.

-    Umowa jest umow膮 - powiedzia艂.

Ich umowa nie przewiduje dobroczynno艣ci.

-    Jak pan sobie 偶yczy - odpar艂 Jonas.

Zmiana pracowni mia艂a dla Jonasa same dobre strony. M贸g艂 by膰 sam do艣膰 cz臋sto, by odpowiedzie膰 na liczne listy, kt贸re otrzymywa艂 teraz i kt贸rych jako cz艂owiek uprzejmy nie m贸g艂 pozostawi膰 bez odpowiedzi. Jedne z nich dotyczy艂y malarstwa Jonasa, inne, o wiele liczniejsze, osoby korespondenta, kt贸ry albo pragn膮艂 zach臋ty jako artysta, albo te偶 chcia艂 rady czy pomocy finansowej. W miar臋 jak nazwisko Jonasa pojawia艂o si臋 w gazetach, proszono go, tak samo jak wszystkich, 偶eby popar艂 akcje, kt贸re demaskowa艂y oburzaj膮ce niesprawiedliwo艣ci. Jonas odpowiada艂, pisa艂 o sztuce, dzi臋kowa艂, udziela艂 rad, rezygnowa艂 z krawata, 偶eby pos艂a膰 niewielk膮 zapomog臋, podpisywa艂 wreszcie s艂uszne protesty, kt贸re mu przedk艂adano.

-    Zajmujesz si臋 teraz polityk膮? Zostaw to pisarzom i brzydkim kobietom - m贸wi艂 Rateau.

Nie, podpisywa艂 tylko te protesty, w kt贸rych o艣wiadczano, 偶e nie wchodzi tu w gr臋 jakakolwiek partyjno艣膰. Ale wszystkie powo艂ywa艂y si臋 na t臋 pi臋kn膮 niezale偶no艣膰. Przez ca艂e tygodnie Jonas nosi艂 w wypchanych kieszeniach nieza艂atwion膮 i wci膮偶 rosn膮c膮 korespondencj臋. Odpowiada艂 na najpilniejsze listy, kt贸re pochodzi艂y na og贸艂 od os贸b nieznanych, i odk艂ada艂 na sposobniejsz膮 chwil臋 listy wymagaj膮ce wi臋cej czasu, to znaczy do przyjaci贸艂. Tyle obowi膮zk贸w nie pozwala艂o mu w ka偶dym razie na zbijanie b膮k贸w i jak膮kolwiek beztrosk臋. Wci膮偶 nie nad膮偶a艂, wci膮偶 czu艂 si臋 winny, nawet je艣li pracowa艂, co zdarza艂o mu si臋 od czasu do czasu.

Dzieci coraz bardziej absorbowa艂y Louise i nie mia艂a ju偶 si艂, 偶eby podo艂a膰 temu wszystkiemu czym w innych okoliczno艣ciach on sam m贸g艂by si臋 zaj膮膰. Jonasa bardzo to martwi艂o. Pracowa艂 dla swojej przyjemno艣ci, jej przypad艂a gorsza cz膮stka. Zdawa艂 sobie z tego spraw臋, kiedy Louise wychodzi艂a za艂atwi膰 sprawunki.

-    Telefon! - krzycza艂 starszy syn i Jonas zostawia艂 obraz, bieg艂 do telefonu, po czym wraca艂 z uspokojonym sercem i jeszcze jednym zaproszeniem.

-    Rachunek za gaz! - wo艂a艂 w drzwiach inkasent, kt贸remu otworzy艂o dziecko.

-    Id臋 ju偶, id臋!

Kiedy Jonas odchodzi艂 od telefonu lub drzwi, jaki艣 przyjaciel, ucze艅 albo jeden i drugi szli za nim a偶 do drzwi pokoiku, by sko艅czy膰 rozpocz臋t膮 rozmow臋. Wkr贸tce wszyscy zadomowili si臋 w korytarzu. Stali tam, rozmawiali ze sob膮, powo艂ywali si臋 na Jo-nasa albo wpadali do pokoiku.

-    Tu przynajmniej mo偶na pana zobaczy膰 i porozmawia膰 z panem swobodnie - wo艂ali.

Jonasa ogarnia艂o wzruszenie:

-    To prawda - m贸wi艂. - Przecie偶 nie widujemy si臋 wcale.

Czu艂 r贸wnie偶, 偶e sprawia zaw贸d tym, z kt贸rymi si臋 nie spotyka,

i to go smuci艂o. Cz臋sto byli to przyjaciele, kt贸rych chcia艂by zobaczy膰. Ale brak艂o mu czasu, nie m贸g艂 wszystkiemu podo艂a膰. Tote偶 jego reputacja ucierpia艂a na tym.

-    Przewr贸ci艂o mu si臋 w g艂owie, odk膮d zdoby艂 rozg艂os - m贸wiono. - Nie widuje ju偶 nikogo.

Nie, Jonas kocha艂 swoje malarstwo, Louise, dzieci, Rateau i jeszcze kilku przyjaci贸艂, a mia艂 sympati臋 dla wszystkich. Ale 偶ycie jest kr贸tkie, czas wartki, a energia Jonasa mia艂a swoje granice. By艂o mu trudno malowa膰 艣wiat i ludzi i jednocze艣nie 偶y膰 z nimi. Z drugiej strony nie m贸g艂 si臋 uskar偶a膰 ani wyt艂umaczy膰, na czym polegaj膮 te trudno艣ci. W贸wczas bowiem klepano go po ramieniu:

-    Szcz臋艣liwy ch艂opie! To okup za s艂aw臋!

Poczta wi臋c ros艂a, uczniowie nie folgowali ani troch臋, ponadto za艣 zacz臋li si臋 zjawia膰 ludzie 艣wiatowi, kt贸rych Jonas szanowa艂 zreszt膮 za zainteresowanie dla malarstwa, skoro mogli, jak wszyscy inni, pasjonowa膰 si臋 angielsk膮 rodzin膮 kr贸lewsk膮 lub ober偶ami, gdzie si臋 znakomicie jada. Co prawda chodzi艂o przede wszystkim o 艣wiatowe kobiety, ale odznacza艂y si臋 one wielk膮 prostot膮 obej艣cia. Same nie kupowa艂y obraz贸w, ale przyprowadza艂y do artysty swych przyjaci贸艂, w nadziei, cz臋sto zawiedzionej, 偶e kupi膮 oni obrazy zamiast nich. W zamian za to pomaga艂y Louise, zw艂aszcza w przygotowywaniu herbaty dla go艣ci. Fili偶anki, podawane z r臋ki do r臋ki, sz艂y przez korytarz z kuchni do wielkiego pokoju, po czym l膮dowa艂y w ma艂ej pracowni, gdzie Jonas w艣r贸d garstki przyjaci贸艂 i go艣ci, kt贸rych by艂o do艣膰, by zape艂ni膰 pokoik, malowa艂 a偶 do chwili, kiedy musia艂 od艂o偶y膰 p臋dzle i z wdzi臋czno艣ci膮 wzi膮膰 fili偶ank臋, do kt贸rej czaruj膮ca osoba nala艂a herbaty specjalnie dla niego.

Pi艂 herbat臋, patrzy艂 na szkic, kt贸ry ucze艅 umie艣ci艂 w艂a艣nie na sztalugach, 艣mia艂 si臋 z przyjaci贸艂mi, zwraca艂 si臋 do jednego z nich z pro艣b膮, by zechcia艂 wrzuci膰 do skrzynki paczk臋 list贸w, napisanych w nocy, podnosi艂 z ziemi dziecko, kt贸re zapl膮ta艂o mu si臋 mi臋dzy nogami, ustawia艂 si臋 do fotografii, po czym na wo艂anie: 鈥濲onas, telefon!鈥, w艣r贸d przeprosin przedziera艂 si臋 przez t艂um zape艂niaj膮cy korytarz, balansuj膮c fili偶ank膮, wraca艂, malowa艂 r贸g obrazu, przerywa艂, by odpowiedzie膰 czaruj膮cej osobie, 偶e na pewno namaluje jej portret, i pracowa艂 znowu. - Pracowa艂, ale:

-    Jonas, podpis!

-    Co to - m贸wi艂 - listonosz?

-    Nie, skaza艅cy z Kaszmiru.

-    Prosz臋, prosz臋!

Bieg艂 wi臋c do drzwi, wita艂 m艂odego przyjaciela ludzi i czyta艂 przed艂o偶ony mu protest, pyta艂 z niepokojem, czy tu nie chodzi o polityk臋, podpisywa艂 ca艂kowicie uspokojony i pouczony zarazem o obowi膮zkach, jakie nak艂adaj膮 na艅 przywileje artysty, i zjawia艂 si臋 znowu, 偶eby pozna膰 zwyci臋skiego boksera lub najwi臋kszego dramaturga, kt贸ry przyjecha艂 z zagranicy. Dramaturg sta艂 naprzeciw niego przez pi臋膰 minut, wyra偶aj膮c wzruszonymi spojrzeniami to, czego jego nieznajomo艣膰 francuskiego nie pozwala艂a mu powiedzie膰 ja艣niej, Jonas za艣 kiwa艂 g艂ow膮 ze szczer膮 sympati膮. Na szcz臋艣cie, z tej sytuacji bez wyj艣cia ratowa艂o go przybycie najmodniejszego kaznodziei o niepor贸wnanym uroku, kt贸ry pragn膮艂 pozna膰 wielkiego malarza. Zachwycony Jonas m贸wi艂, 偶e jest zachwycony, dotyka艂 paczki list贸w w kieszeni, chwyta艂 za p臋dzle i zabiera艂 si臋 do obrazu, ale musia艂 wpierw podzi臋kowa膰 za par臋 seter贸w, kt贸re w艂a艣nie mu ofiarowano, odprowadza艂 je do sypialni, wraca艂, 偶eby przyj膮膰 zaproszenie na obiad, kt贸ry wydawa艂a ofiarodawczyni, wychodzi艂 zn贸w, s艂ysz膮c krzyki Louise, stwierdza艂 z ca艂膮 pewno艣ci膮, 偶e setery nie s膮 przygotowane do 偶ycia w mieszkaniu, i prowadzi艂 psy do 鈥瀗atrysk贸w鈥, gdzie wy艂y tak zawzi臋cie, 偶e w ko艅cu nikt ju偶 ich nie s艂ysza艂. Od czasu do czasu dostrzega艂 ponad g艂owami spojrzenie Louise i zdawa艂o mu si臋, 偶e to spojrzenie jest smutne. Nadchodzi艂 wreszcie wiecz贸r, go艣cie 偶egnali si臋, niekt贸rzy zostawali jeszcze w wielkim pokoju i patrzyli z rozrzewnieniem na Louise uk艂adaj膮c膮 do snu dzieci, kt贸rej z wdzi臋kiem pomaga艂a elegantka w kapeluszu, ubolewaj膮c, 偶e za chwil臋 wr贸ci do swego pa艂acyku, gdzie 偶ycie rozproszone na dw贸ch pi臋trach jest o tyle mniej intymne i ciep艂e ni偶 u Jonas贸w.

Pewnej soboty, po po艂udniu, Rateau przyni贸s艂 Louise pomys艂owy wieszak do suszenia bielizny, kt贸ry mo偶na by艂o umie艣ci膰 na suficie w kuchni. Mieszkanie by艂o pe艂ne ludzi; w pokoju Jonas otoczony znawcami malowa艂 ofiarodawczyni臋 ps贸w; jego samego malowa艂 jednocze艣nie oficjalny malarz. Jak powiedzia艂a Louise, by艂o to zam贸wienie pa艅stwowe:

-    Obraz nazywa si臋 鈥濧rtysta przy pracy鈥.

Rateau stan膮艂 w k膮cie, by spojrze膰 na przyjaciela poch艂oni臋tego prac膮. Jaki艣 znawca, kt贸ry nie spotka艂 tu nigdy Rateau, pochyli艂 si臋 ku niemu:

-    Ale偶 艣wietnie wygl膮da! - powiedzia艂. Rateau milcza艂. - Pan maluje - ci膮gn膮艂 tamten. - Ja tak偶e. Wi臋c niech mi pan wierzy, on teraz gorzej maluje.

-    Ju偶? - zapyta艂 Rateau.

-    Tak, to sprawa powodzenia. Nie mo偶na oprze膰 si臋 powodzeniu. Jest sko艅czony.

-    Maluje gorzej, czy jest sko艅czony?

-    Artysta, kt贸ry maluje gorzej, jest sko艅czony. Prosz臋, nie ma ju偶 nic do malowania. Teraz jego namaluj膮 i powiesz膮 na 艣cianie.

P贸藕no w nocy Louise, Rateau i Jonas zeszli si臋 w sypialni. Louise i Rateau siedzieli na skraju 艂贸偶ka, Jonas sta艂; wszyscy milczeli. Dzieci spa艂y, psy oddano na wie艣, Louise zmy艂a stos naczy艅, kt贸re Jonas i Rateau wytarli; byli porz膮dnie zm臋czeni.

-    We藕cie s艂u偶膮c膮 - powiedzia艂 Rateau na widok g贸ry talerzy.

Ale Louise odpar艂a z melancholi膮:

-    I gdzie j膮 umie艣cimy?

Milczeli wi臋c.

-    Czy jeste艣 zadowolony? - zapyta艂 nagle Rateau.

Jonas u艣miechn膮艂 si臋, ale twarz mia艂 znu偶on膮.

-    Tak, wszyscy s膮 dla mnie mili.

-    Nie - rzek艂 Rateau. - Miej si臋 na baczno艣ci. Nie wszyscy s膮 dobrzy.

-    O kim m贸wisz?

-    O twoich przyjacio艂ach malarzach, na przyk艂ad.

-    Wiem - powiedzia艂 Jonas. - Ale arty艣ci bywaj膮 tacy. Nie s膮 pewni swego istnienia, nawet najwi臋ksi. Szukaj膮 wi臋c dowod贸w, s膮dz膮, pot臋piaj膮. To ich umacnia, to pocz膮tek istnienia. S膮 sami!

Rateau potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

-    Wierzaj mi - rzek艂 Jonas - ja ich znam. Trzeba ich lubi膰.

-    A ty - powiedzia艂 Rateau - ty istniejesz? Nie m贸wisz nigdy 藕le o nikim.

Jonas zacz膮艂 si臋 艣mia膰:

-    Och, ale cz臋sto my艣l臋 o nich 藕le. Tyle, 偶e zapominam. - Spowa偶nia艂 nagle: - Nie, nie jestem pewien, 偶e istniej臋. Ale b臋d臋 istnia艂, tego jestem pewien.

Rateau zapyta艂 Louise, co o tym s膮dzi. Otrz膮sn臋艂a si臋 ze zm臋czenia i powiedzia艂a, 偶e Jonas ma racj臋: opinia go艣ci nie ma znaczenia. Tylko praca Jonasa jest wa偶na. I zdaje sobie spraw臋, 偶e dziecko mu przeszkadza. Ro艣nie zreszt膮, trzeba kupi膰 kanap臋, kanapa zajmie miejsce. Co robi膰, zanim znajd膮 wi臋ksze mieszkanie! Jonas patrzy艂 na sypialni臋. Oczywi艣cie, to nie jest idea艂, 艂贸偶ko jest bardzo szerokie. Ale w sypialni nie ma nikogo przez ca艂y dzie艅. Powiedzia艂 to Louise, kt贸ra zastanawia艂a si臋. Tu przynajmniej nie b臋d膮 mu przeszkadza膰, nikt nie b臋dzie mia艂 przecie偶 艣mia艂o艣ci, 偶eby wyci膮gn膮膰 si臋 na ich 艂贸偶ku.

-    Co pan o tym my艣li? - spyta艂a z kolei Rateau.

Rateau patrzy艂 na Jonasa. Jonas patrzy艂 na okna z przeciwka. Potem podni贸s艂 oczy ku niebu bez gwiazd i podszed艂 do okna, by zaci膮gn膮膰 zas艂ony. Wr贸ci艂, u艣miechn膮艂 si臋 do Rateau, usiad艂 obok niego na 艂贸偶ku, nic nie m贸wi膮c. Louise wyra藕nie zmordowana powiedzia艂a, 偶e idzie wzi膮膰 prysznic. Kiedy przyjaciele zostali sami, Jonas poczu艂, 偶e rami臋 Rateau dotyka jego ramienia. Nie spojrza艂 na niego, ale rzek艂:

-    Lubi臋 malowa膰. Chcia艂bym malowa膰 przez ca艂e 偶ycie, dzie艅 i noc. Czy to nie szansa?

Rateau popatrzy艂 na niego z czu艂o艣ci膮:

-    Tak - powiedzia艂 - to szansa.

Dzieci ros艂y i Jonas cieszy艂 si臋, widz膮c, 偶e s膮 weso艂e i silne. Chodzi艂y do szko艂y i wraca艂y o czwartej po po艂udniu. Jonas m贸g艂 je widywa膰 w sobotnie popo艂udnia, w czwartki, a tak偶e przez ca艂e dni podczas cz臋stych i d艂ugich wakacji. Nie by艂y jeszcze do艣膰 du偶e, 偶eby bawi膰 si臋 grzecznie, ale potrafi艂y za to wype艂ni膰 mieszkanie swymi k艂贸tniami i 艣miechem. Trzeba je by艂o uspokaja膰, grozi膰 im, udawa膰 niekiedy, 偶e si臋 je bije. Poza tym by艂a jeszcze bielizna, kt贸r膮 nale偶a艂o utrzyma膰 w porz膮dku, i guziki, kt贸re trzeba by艂o wci膮偶 przyszywa膰. Louise nie dawa艂a ju偶 sobie rady. Poniewa偶 brak艂o miejsca dla s艂u偶膮cej, a poza tym trudno by艂o wprowadzi膰 obc膮 osob臋 do domu, Jonas podsun膮艂 my艣l, 偶eby poprosi膰 o pomoc siostr臋 Louise, Ros臋, wdow臋, kt贸ra mieszka艂a z doros艂膮 c贸rk膮.

-    Tak - powiedzia艂a Louise - z Ros臋 nie b臋dzie k艂opotu. Mo偶na si臋 b臋dzie jej pozby膰, kiedy tylko zechcemy.

Jonas cieszy艂 si臋 z tego rozwi膮zania; Louise b臋dzie l偶ej i jego w艂asne sumienie dozna ulgi, ci臋偶ko mu by艂o bowiem patrze膰 na um臋czon膮 偶on臋. Ulga by艂a tym wi臋ksza, 偶e siostra przyprowadza艂a cz臋sto c贸rk臋 do pomocy; obie mia艂y z艂ote serca; ich zacne charaktery odznacza艂y si臋 szlachetno艣ci膮 i bezinteresowno艣ci膮. Robi艂y, co mog艂y, 偶eby pom贸c w gospodarstwie, i nie szcz臋dzi艂y swego czasu. Przychodzi艂o im to tym 艂atwiej, 偶e nudzi艂y si臋, 偶yj膮c samotnie, a u Louise by艂o im wygodnie. Rzeczywi艣cie nie kr臋powa艂y nikogo i od pierwszego dnia czu艂y si臋 naprawd臋 jak u siebie. Dawna pracownia zmieni艂a si臋 teraz we wsp贸lny pok贸j, kt贸ry by艂 jednocze艣nie sto艂owym, szwalni膮 i ochronk膮. W pokoiku, gdzie spa艂o najm艂odsze, z艂o偶ono teraz p艂贸tna i ustawiono 艂贸偶ko po艂ow臋, na kt贸rym spa艂a czasem Ros臋, je艣li nie by艂o jej c贸rki.

Jonas zajmowa艂 sypialni臋 i pracowa艂 pomi臋dzy 艂贸偶kiem a oknem. Musia艂 tylko czeka膰, a偶 sypialnia zostanie uprz膮tni臋ta, zaraz po pokoju dziecinnym. Potem mia艂 ju偶 spok贸j, chyba 偶e kto艣 wchodzi艂 po bielizn臋: jedyna szafa znajdowa艂a si臋 tutaj. Go艣cie, teraz mniej liczni, przyzwyczaili si臋 do tego stanu rzeczy i wbrew przypuszczeniom Louise rozk艂adali si臋 na 艂贸偶ku, poniewa偶 u艂atwia艂o im to pogaw臋dki z Jonasem. Wpada艂y te偶 dzieci, 偶eby uca艂owa膰 ojca.

-    Poka偶 obrazek.

Jonas pokazywa艂 im obrazek i ca艂owa艂 je tkliwie. Odprawiaj膮c je, czu艂, 偶e wype艂niaj膮 mu serce po brzegi, bez reszty. Gdyby ich nie mia艂, pozosta艂aby mu tylko pustka i samotno艣膰. Kocha艂 je tak samo jak swoje malarstwo, poniewa偶 tylko one na 艣wiecie by艂y r贸wnie 偶ywe, jak to malarstwo.

Mimo to Jonas pracowa艂 mniej, cho膰 nie wiedzia艂 dlaczego. Wci膮偶 pracowa艂 tak samo pilnie, ale malowa艂 z trudem, nawet w chwilach samotno艣ci. Chwile te sp臋dza艂, patrz膮c na niebo. Zawsze by艂 roztargniony i czym艣 poch艂oni臋ty, teraz popada艂 w zamy艣lenie. Zamiast malowa膰, my艣la艂 o malarstwie i o swoim powo艂aniu. 鈥濴ubi臋 malowa膰鈥 - m贸wi艂 sobie jeszcze, ale r臋ka trzymaj膮ca p臋dzel zwisa艂a wzd艂u偶 cia艂a, s艂ucha艂 odleg艂ego radia.

Jednocze艣nie przyblad艂a jego s艂awa. Przynoszono mu artyku艂y pe艂ne niedom贸wie艅, artyku艂y z艂e, a niekt贸re tak z艂o艣liwe, 偶e 艣ciska艂o mu si臋 serce. Ale m贸wi艂 sobie, 偶e te ataki maj膮 swoje dobre strony, 偶e zmusz膮 go, aby lepiej pracowa艂. Ci, kt贸rzy odwiedzali go nadal, okazywali mu mniej wzgl臋d贸w i traktowali jak starego przyjaciela, z kt贸rym nie trzeba si臋 kr臋powa膰. Kiedy chcia艂 wr贸ci膰 do pracy, m贸wili: 鈥濨a! masz du偶o czasu!鈥. Jonas czu艂, 偶e kl臋ska, jak膮 sami ponie艣li, w ich przekonaniu dotyczy tak偶e i jego. Z drugiej strony jednak, ta nowa solidarno艣膰 mia艂a te偶 i zalety. Rateau wzrusza艂 ramionami:

-    Jeste艣 g艂upi. Oni wcale ci臋 nie lubi膮.

-    Lubi膮 mnie teraz troch臋 - odpowiada艂 Jonas. - Troch臋 mi艂o艣ci to wielka rzecz. C贸偶 to ma za znaczenie, jak j膮 si臋 zdobywa!

Nadal wi臋c rozmawia艂, pisa艂 listy i malowa艂, jak m贸g艂. Od czasu do czasu malowa艂 naprawd臋, zw艂aszcza w niedzielne popo艂udnia, kiedy dzieci wychodzi艂y z Louise i Ros臋. Wieczorem cieszy艂 si臋, 偶e pchn膮艂 troch臋 obraz, kt贸ry mia艂 na warsztacie. W tym okresie malowa艂 nieba.

Kiedy marszand zawiadomi艂 go, 偶e wobec mniejszego popytu na jego obrazy musi, ku swemu 偶alowi, obni偶y膰 mu pensj臋 miesi臋czn膮, Jonas zgodzi艂 si臋, ale Louise okaza艂a niepok贸j. By艂 wrzesie艅, trzeba by艂o ubra膰 dzieci przed p贸j艣ciem do szko艂y. Ze zwyk艂膮 sobie energi膮 zabra艂a si臋 do szycia, ale wkr贸tce okaza艂o si臋, 偶e nie da sobie rady. Ros臋, kt贸ra umia艂a reperowa膰 i przyszywa膰 guziki, nie by艂a krawcow膮. Ale krawcow膮 by艂a za to kuzynka jej m臋偶a; przysz艂a pom贸c Louise. Od czasu do czasu siada艂a na krze艣le w k膮cie pokoju Jonasa; by艂a to cicha osoba i siedzia艂a spokojnie, tak spokojnie nawet, 偶e Louise podsun臋艂a Jonasowi my艣l, 偶eby namalowa艂 Robotnic臋.

- To dobry pomys艂 - powiedzia艂 Jonas.

Spr贸bowa艂, zepsu艂 dwa p艂贸tna, po czym wr贸ci艂 do rozpocz臋tego nieba. Nazajutrz przechadza艂 si臋 d艂ugo po mieszkaniu i zastanawia艂 si臋 nad miejscem do pracy. Jeden z uczni贸w pokaza艂 mu z wielkim podnieceniem d艂ugi artyku艂, kt贸ry inaczej nie wpad艂by Jonasowi w r臋ce, i z kt贸rego dowiedzia艂 si臋, 偶e jego malarstwo jest i przecenione, i przedawnione; marszand zatelefonowa艂, 偶eby raz jeszcze wyrazi膰 sw贸j niepok贸j w zwi膮zku ze spadkiem sprzeda偶y. Jonas rozmy艣la艂 jednak i zastanawia艂 si臋 nadal. Powiedzia艂 uczniowi, 偶e w artykule jest sporo prawdy, ale 偶e on, Jonas, mo偶e jeszcze liczy膰 na wiele lat pracy. Marszandowi odpar艂, 偶e rozumie jego niepok贸j, ale go nie podziela. Ma do namalowania wielkie, naprawd臋 nowe dzie艂o; wszystko zacznie si臋 od nowa. M贸wi膮c to, czu艂, 偶e m贸wi prawd臋 i 偶e jest z nim jego gwiazda. Trzeba tylko dobrej organizacji.

W ci膮gu nast臋pnych dni pr贸bowa艂 malowa膰 w korytarzu, potem przy elektrycznym 艣wietle w 鈥瀗atryskach鈥, potem w kuchni. Ale po raz pierwszy kr臋powali go ludzie, kt贸rych spotyka艂 wsz臋dzie; ci, kt贸rych ledwie zna艂, i bliscy, kt贸rych kocha艂. Na pewien czas przerwa艂 prac臋 i zastanawia艂 si臋. Malowa艂by w plenerze, gdyby to by艂a odpowiednia pora roku. Niestety, zaczyna艂a si臋 zima i trudno by艂o zabra膰 si臋 do pejza偶y przed wiosn膮. Spr贸bowa艂 jednak, ale zrezygnowa艂: zimno przeszywa艂o go na wylot. Sp臋dzi艂 wiele dni ze swymi p艂贸tnami, najcz臋艣ciej siedz膮c przy nich lub stoj膮c przy oknie; nie malowa艂 ju偶. Teraz przyzwyczai艂 si臋 wychodzi膰 z rana. Obiecywa艂 sobie, 偶e naszkicuje jaki艣 fragment, drzewo, krzywo stoj膮cy dom, profil uchwycony przelotnie. Z ko艅cem dnia nie mia艂 nic. Natomiast najmniejsza pokusa, gazeta, spotkanie, wystawa, ciep艂o kawiarni przykuwa艂y go do siebie. Co wiecz贸r znajdowa艂 tysi膮ce usprawiedliwie艅, 偶eby uspokoi膰 nieczyste wci膮偶 sumienie. B臋dzie malowa膰, to pewne, b臋dzie lepiej malowa膰 po tym okresie pustki. To tkwi w nim w 艣rodku, ot i tyle, z ciemnych mgie艂 gwiazda wynurzy si臋 zn贸w czysta i pe艂na blasku. Na razie nie wychodzi艂 z kawiarni. Odkry艂, 偶e alkohol podnieca go tak samo, j ak wyt臋偶ona praca w dniach, kiedy my艣la艂 o obrazie z czu艂o艣ci膮 i 偶arem, jakie czu艂 jedynie dla swych dzieci. Przy drugim koniaku odnajdywa艂 w sobie to przeszywaj膮ce wzruszenie, kt贸re czyni艂o go zarazem panem i s艂ug膮 艣wiata. Tyle tylko, 偶e doznawa艂 go w pr贸偶ni, z bezczynnymi r臋kami, nie przenosz膮c go w dzie艂o. Ale to w艂a艣nie zbli偶a艂o go najbardziej do rado艣ci, dla kt贸rej 偶y艂, tote偶 sp臋dza艂 teraz d艂ugie godziny, siedz膮c zamy艣lony w zadymionych i ha艂a艣liwych lokalach.

Unika艂 jednak miejsc i dzielnic ucz臋szczanych przez artyst贸w. Kiedy spotkany znajomy zaczyna艂 mu m贸wi膰 o jego malarstwie, ogarnia艂a go panika. By艂o wida膰, 偶e chce uciec, i ucieka艂. Wiedzia艂, 偶e m贸wiono za jego plecami: 鈥濽wa偶a si臋 za Rembrandta鈥, i jego niepok贸j r贸s艂. W ka偶dym razie ju偶 si臋 nie u艣miecha艂 i jego dawni przyjaciele wyci膮gali st膮d wniosek szczeg贸lny, ale nieunikniony: 鈥濲e艣li si臋 nie u艣miecha, to znaczy, 偶e jest bardzo z siebie zadowolony鈥. Wiedz膮c o tym, coraz bardziej ucieka艂 i coraz bardziej by艂 p艂ochliwy. Wystarczy艂o, 偶eby wyda艂o mu si臋, gdy wchodzi do kawiarni, 偶e kto艣 z obecnych go poznaje, a wszystko w nim gas艂o. Przez sekund臋 sta艂 w miejscu, pe艂en niemocy i dziwnego smutku, z zamkni臋t膮 twarz膮, w kt贸rej kry艂 si臋 niepok贸j, a tak偶e 艂akn膮ca i nag艂a potrzeba przyja藕ni. My艣la艂 o dobrym spojrzeniu Rateau i wychodzi艂 gwa艂townie.

-    Co za g臋ba! - powiedzia艂 kto艣 tu偶 przy nim, w chwili gdy znika艂.

Bywa艂 tylko w odleg艂ych od centrum dzielnicach, gdzie nikt go nie zna艂. Tu m贸g艂 m贸wi膰, u艣miecha膰 si臋, zn贸w by艂 偶yczliwy, nie 偶膮dano ode艅 niczego. Znalaz艂 tu kilku ma艂o wymagaj膮cych przyjaci贸艂. Lubi艂 zw艂aszcza towarzystwo jednego z nich, kt贸ry obs艂ugiwa艂 go przy bufecie dworca, gdzie zjawia艂 si臋 cz臋sto. Ten bufetowy zapyta艂 go kiedy艣, 鈥瀋o robi w 偶yciu鈥.

-    Malarz - odpar艂 Jonas.

-    Artysta malarz czy malarz pokojowy?

-    Artysta.

-    Hm - powiedzia艂 tamten - to trudne.

I nie wracali ju偶 wi臋cej do tego tematu. Tak, to by艂o trudne, ale Jonas wybrnie z tego, gdy tylko b臋dzie wiedzia艂, jak zorganizowa膰 sobie prac臋.

Zawar艂 r贸wnie偶 inne znajomo艣ci, przypadkiem albo przy kieliszku; kobiety mu pomog艂y. M贸g艂 do nich m贸wi膰, przed mi艂o艣ci膮 albo potem, a zw艂aszcza chwali膰 si臋 troch臋; rozumia艂y go, nawet je艣li nie by艂y przekonane. Czasem wydawa艂o mu si臋, 偶e odzyskuj e dawn膮 si艂臋. Pewnego dnia, zach臋cony przez jedn膮 ze swych przyjaci贸艂ek, powzi膮艂 decyzj臋. Wr贸ci艂 do domu, spr贸bowa艂 zn贸w pracowa膰 w sypialni; krawcowej nie by艂o. Ale po godzinie odsun膮艂 p艂贸tno, u艣miechn膮艂 si臋 do Louise, nie dostrzegaj膮c jej, i wyszed艂. Pi艂 przez ca艂y dzie艅 i sp臋dzi艂 noc u swojej przyjaci贸艂ki, wcale jej zreszt膮 nie pragn膮c. Zmieniona twarz Louise nazajutrz by艂a samym cierpieniem. Chcia艂a wiedzie膰, czy mia艂 t臋 kobiet臋. Jonas powiedzia艂, 偶e nie, by艂 bowiem pijany, ale 偶e mia艂 inne przedtem. I po raz pierwszy, z rozdartym sercem, zobaczy艂 na twarzy Louise 贸w wyraz, jaki daje zaskoczenie i nadmiar b贸lu, zobaczy艂 twarz topielicy. Wyzna艂 jej w贸wczas, 偶e nie my艣la艂 o niej przez ca艂y ten czas i 偶e si臋 tego wstydzi. Prosi艂, 偶eby mu przebaczy艂a, to sko艅czone, jutro wszystko zacznie si臋 na nowo, jak dawniej. Louise nie mog艂a m贸wi膰; odwr贸ci艂a si臋, 偶eby ukry膰 艂zy.

Nast臋pnego dnia Jonas wyszed艂 bardzo wcze艣nie. Pada艂 deszcz. Wr贸ci艂 przemoczony do nitki, nios膮c deski. Dwaj starzy przyjaciele, kt贸rzy przyszli dowiedzie膰 si臋, co s艂ycha膰, pili kaw臋 w wielkim pokoju.

-    Jonas zmienia manier臋. B臋dzie malowa膰 na drewnie! - powiedzieli.

Jonas u艣miechn膮艂 si臋:

-    Nie, to nie to. Ale zaczynam co艣 nowego.

Poszed艂 do korytarzyka prowadz膮cego do 鈥瀗atrysk贸w鈥, toalety i kuchni. Stan膮艂 przy styku obu korytarzy, tam gdzie tworzy艂y k膮t prosty, i d艂ugo patrzy艂 na wysokie 艣ciany biegn膮ce do ciemnego sufitu. Potrzebowa艂 drabiny, zszed艂 po ni膮 do dozorcy.

Kiedy wr贸ci艂, w domu by艂o jeszcze kilka innych os贸b. 呕eby przedosta膰 si臋 na koniec korytarza, musia艂 walczy膰 z serdeczno艣ci膮 go艣ci, zachwyconych, 偶e go zastali, i z pytaniami rodziny. Louise wychodzi艂a w艂a艣nie z kuchni. Jonas postawi艂 drabin臋 i przycisn膮艂 偶on臋 mocno do siebie.

-    Prosz臋 ci臋 - powiedzia艂a - nie zaczynaj znowu.

-    Nie, nie - odpar艂 Jonas. - B臋d臋 malowa艂. Musz臋 malowa膰.

Ale zdawa艂o si臋, 偶e m贸wi do siebie, jego spojrzenie by艂o gdzie indziej. Zabra艂 si臋 do pracy. W po艂owie wysoko艣ci 艣cian zbudowa艂 pod艂og臋 z desek, tworz膮c膮 rodzaj w膮skiej, ale wysokiej i g艂臋bokiej antresoli. Pod wiecz贸r wszystko by艂o gotowe. Jonas wszed艂 na drabin臋, zawis艂, trzymaj膮c si臋 r臋kami pod艂ogi antresoli, i chc膮c wypr贸bowa膰, czy jest do艣膰 mocna, poci膮gn膮艂 za ni膮 kilka razy. Potem wr贸ci艂 do go艣ci, kt贸rzy cieszyli si臋, 偶e jest zn贸w tak serdeczny. Wieczorem, gdy dom troch臋 opustosza艂, Jonas wzi膮艂 lamp臋 naftow膮, krzes艂o, taboret i ram臋. Umie艣ci艂 to wszystko na antresoli; trzy kobiety i dzieci patrzy艂y z zaciekawieniem na niego.

-    Tak - powiedzia艂, kiedy by艂 ju偶 na g贸rze. - B臋d臋 pracowa艂, nie przeszkadzaj膮c nikomu.

Louise zapyta艂a go, czy jest tego pewien.

-    Ale偶 tak - odpar艂. - Nie trzeba mi du偶o miejsca. B臋d臋 si臋 czu艂 bardziej swobodny. Zdarzali si臋 wielcy malarze, kt贸rzy malowali przy 艣wiecy, i...

-    Czy pod艂oga jest mocna?

Pod艂oga by艂a mocna.

-    B膮d藕 spokojna - powiedzia艂 Jonas - to doskona艂e wyj艣cie.

I zszed艂 na d贸艂.

Nazajutrz wdrapa艂 si臋 na antresol臋, usiad艂, postawi艂 ram臋 na taborecie, tak 偶e opiera艂a si臋 o 艣cian臋, i czeka艂, nie zapalaj膮c lampy. Jedyne d藕wi臋ki, jakie s艂ysza艂 wyra藕nie, dochodzi艂y z kuchni lub toalety. Inne ha艂asy wydawa艂y si臋 dalekie i kroki go艣ci, dzwonki przy drzwiach i dzwonki telefonu, ruch, rozmowy dociera艂y do niego przyt艂umione, jak gdyby dochodzi艂y z ulicy lub drugiego podw贸rza. Ca艂e mieszkanie wype艂nione by艂o ostrym 艣wiat艂em; tu mrok by艂 koj膮cy. Od czasu do czasu kt贸ry艣 z przyjaci贸艂 stawa艂 pod antresol膮.

-    Co tam robisz, Jonas?

-    Pracuj臋.

-    Bez 艣wiat艂a?

-    Tak, na razie bez 艣wiat艂a.

Nie malowa艂, ale zastanawia艂 si臋 w mroku i w tej p贸艂ciszy, kt贸ra w por贸wnaniu z tym, jak 偶y艂 dotychczas, zdawa艂a mu si臋 cisz膮 pustyni i grobu, s艂ucha艂 swego serca. Odg艂osy dochodz膮ce do antresoli nie dotyczy艂y go ju偶 jak gdyby, cho膰 zwraca艂y si臋 do niego. By艂 jak ci ludzie, co umieraj膮 we 艣nie w pustym domu, i gdy nadchodzi ranek, gor膮czkowe i natarczywe dzwonki telefonu rozbrzmiewaj膮 ju偶 nad cia艂em g艂uchym na zawsze. Ale on 偶y艂, s艂ucha艂 tej ciszy w sobie, czeka艂 na sw膮 gwiazd臋, jeszcze ukryt膮, ale kt贸ra wzejdzie na nowo, wynurzy si臋 wreszcie niezmieniona nad bez艂adem tych pustych dni. 鈥炁歸ie膰, 艣wie膰 - m贸wi艂 - nie pozbawiaj mnie twego 艣wiat艂a鈥. Za艣wieci znowu, by艂 tego pewien. Ale musi jeszcze pomy艣le膰, skoro mo偶e wreszcie by膰 sam, nie rozstaj膮c si臋 ze swymi bliskimi. Musi odkry膰 to, czego nie zrozumia艂 jeszcze jasno, cho膰 wiedzia艂 o tym zawsze, i co zawsze malowa艂, tak jak gdyby o tym wiedzia艂. Musi wreszcie posi膮艣膰 t臋 tajemnic臋, kt贸ra nie by艂a tylko tajemnic膮 sztuki, zdawa艂 sobie z tego spraw臋. Dlatego nie zapala艂 lampy.

Co dzie艅 teraz Jonas wchodzi艂 na swoj膮 antresol臋. Go艣cie zjawiali si臋 rzadziej, Louise by艂a bowiem bardzo zaj臋ta i bra艂a niewielki udzia艂 w rozmowach. Jonas schodzi艂 na posi艂ki, potem wraca艂 na swoj膮 grz臋d臋. Przez ca艂y dzie艅 trwa艂 bez ruchu w ciemno艣ciach. W nocy przychodzi艂 do le偶膮cej ju偶 w 艂贸偶ku 偶ony. Po kilku dniach poprosi艂 Louise, 偶eby poda艂a mu obiad na g贸r臋; zrobi艂a to z dba艂o艣ci膮, kt贸ra wzruszy艂a Jonasa. 呕eby nie k艂opota膰 Louise przy innych okazjach, podda艂 jej my艣l, 偶eby przygotowa艂a mu troch臋 zapas贸w, kt贸re umie艣ci艂 na antresoli. Potem nie schodzi艂 ju偶 w ci膮gu dnia. Ale zapasy by艂y niemal nietkni臋te.

Pewnego wieczoru zawo艂a艂 Louise i poprosi艂 o kilka koc贸w:

-    Zostan臋 tu na noc.

Louise patrzy艂a na niego z g艂ow膮 przechylon膮 do ty艂u. Otworzy艂a usta, ale nic nie powiedzia艂a. Przygl膮da艂a si臋 tylko Jonasowi z niespokojnym i smutnym wyrazem; zobaczy艂 nagle, jak bardzo si臋 postarza艂a i jak g艂臋bokie 艣lady pozostawi艂o i na niej zm臋czenie 偶yciem. Pomy艣la艂 w贸wczas, 偶e nigdy nie pom贸g艂 jej naprawd臋. Ale zanim zdo艂a艂 przem贸wi膰, ona u艣miechn臋艂a si臋 z czu艂o艣ci膮, kt贸ra 艣cisn臋艂a Jonasowi serce.

-    Jak chcesz, kochanie - powiedzia艂a.

Odt膮d sp臋dza艂 noce na antresoli, z kt贸rej niemal ju偶 nie schodzi艂. Mieszkanie opustosza艂o, go艣cie przestali przychodzi膰, skoro nie mogli widywa膰 Jonasa ani za dnia, ani wieczorem. Jednym m贸wiono, 偶e Jonas jest na wsi, innym, gdy k艂amstwo stawa艂o si臋 zbyt m臋cz膮ce, 偶e znalaz艂 pracowni臋. Tylko Rateau przychodzi艂 wiernie. Wdrapywa艂 si臋 na sto艂ek, jego poczciwa du偶a g艂owa wystawa艂a nad pod艂og臋 antresoli:

-    Jak si臋 miewasz? - pyta艂.

-    Znakomicie.

-    Pracujesz?

-    Niemal.

-    Ale ty nie masz p艂贸tna!

-    A jednak pracuj臋.

Trudno by艂o kontynuowa膰 ten dialog pomi臋dzy sto艂kiem i antresol膮. Rateau kiwa艂 g艂ow膮, schodzi艂, pomaga艂 Louise, reperuj膮c spalone korki albo zamek, potem, nie wchodz膮c ju偶 na sto艂ek, m贸wi艂 do widzenia Jonasowi, kt贸ry odpowiada艂 w ciemno艣ci:

-    B膮d藕 zdr贸w, stary bracie.

Pewnego wieczora Jonas doda艂 jeszcze: 鈥瀌zi臋kuj臋鈥.

-    Dlaczego mi dzi臋kujesz?

-    Dlatego, 偶e mnie kochasz.

-    To ci nowina! - powiedzia艂 Rateau i odszed艂.

Innego wieczora Jonas zawo艂a艂 Rateau. Lampa 艣wieci艂a si臋 po raz pierwszy. Jonas wychyli艂 si臋 z antresoli z niespokojnym wyrazem twarzy.

-    Podaj mi p艂贸tno - powiedzia艂.

-    Ale co ci jest? Schud艂e艣, wygl膮dasz jak widmo.

-    Niewiele jad艂em przez te wszystkie dni. To nic, musz臋 pracowa膰.

-    Zjedz naprz贸d.

-    Nie, nie jestem g艂odny.

Rateau przyni贸s艂 p艂贸tno. Potem Jonas zapyta艂 go:

-    Jak oni si臋 maj膮?

-Kto?

-    Louise i dzieci.

-    Dobrze. Ale mieliby si臋 lepiej, gdyby艣 by艂 z nimi.

-    Powiedz im przede wszystkim, 偶e jestem z nimi.

I znik艂. Rateau wyzna艂 Louise, 偶e jest niespokojny. Powiedzia艂a mu, 偶e sama martwi si臋 od wielu dni.

-    Co robi膰? Ach, gdybym mog艂a pracowa膰 zamiast niego! - Sta艂a naprzeciw Rateau taka nieszcz臋艣liwa. - Nie mog臋 偶y膰 bez niego -powiedzia艂a. Jej twarz, nagle odm艂odzona, zdumia艂a Rateau. Zauwa偶y艂 w贸wczas, 偶e si臋 zaczerwieni艂a.

Lampa pali艂a si臋 przez ca艂膮 noc i nazajutrz rano. Gdy przychodzi艂 Rateau albo Louise, Jonas odpowiada艂 tylko:

-    Zostaw mnie, pracuj臋.

W po艂udnie poprosi艂 o naft臋. Kopc膮ca lampa p艂on臋艂a znowu 偶ywym p艂omieniem a偶 do wieczora. Rateau zosta艂 na kolacji z Louise i dzie膰mi. O p贸艂nocy po偶egna艂 Jonasa. Czeka艂 przez chwil臋 pod o艣wietlon膮 wci膮偶 antresol膮, potem odszed艂 bez s艂owa. Rankiem nast臋pnego dnia, kiedy Louise wsta艂a, lampa pali艂a si臋 jeszcze.

Dzie艅 by艂 pi臋kny, ale Jonas tego nie widzia艂. Obr贸ci艂 p艂贸tno do 艣ciany. Wyczerpany czeka艂, siedz膮c z r臋kami z艂o偶onymi na kolanach. M贸wi艂 sobie, 偶e nie b臋dzie ju偶 nigdy pracowa艂; by艂 szcz臋艣liwy. S艂ysza艂 g艂osy swych dzieci, d藕wi臋k wody, brz臋k naczy艅. Louise m贸wi艂a. Wielkie szyby dr偶a艂y, gdy bulwarem przeje偶d偶a艂a ci臋偶ar贸wka. Tam by艂 wci膮偶 艣wiat, m艂ody, zachwycaj膮cy. Jonas s艂ucha艂 tego zgie艂ku, pi臋knego zgie艂ku ludzi. Z tak daleka 贸w zgie艂k nie narusza艂 radosnej si艂y w nim, jego sztuki, nie przeszkadza艂 my艣lom, kt贸rych nie m贸g艂 wypowiedzie膰, umilk艂y bowiem na zawsze; ale one sprawia艂y, 偶e by艂 wysoko ponad wszystkim, w wolnej i 偶ywej przestrzeni. Dzieci biega艂y po pokojach, dziewczynka si臋 艣mia艂a, Louise 艣mia艂a si臋 tak偶e, nie s艂ysza艂 jej 艣miechu od dawna. Kocha艂 ich! Jak偶e ich kocha艂! Zgasi艂 lamp臋; tam, w ciemno艣ciach, czy to nie jego gwiazda wci膮偶 艣wieci? To by艂a ona, poznawa艂 j膮 z sercem pe艂nym wdzi臋czno艣ci i widzia艂 j膮 jeszcze, kiedy upad艂 bezg艂o艣nie.

-    To b艂ahostka - o艣wiadczy艂 nieco p贸藕niej lekarz, kt贸rego wezwano. - Za du偶o pracuje. Za tydzie艅 b臋dzie na nogach.

-    Wyzdrowieje, jest pan tego pewien? - pyta艂a Louise z niesw贸j膮 twarz膮.

-    Wyzdrowieje.

W drugim pokoju Rateau patrzy艂 na p艂贸tno ca艂kowicie bia艂e, po艣rodku kt贸rego Jonas napisa艂 ma艂ymi literami jedno s艂owo; mo偶na je by艂o odcyfrowa膰, ale nie wiadomo, jak nale偶a艂o je czyta膰: ,^oli-taire" czy 鈥瀞olidaire". 1

Rosn膮cy kamie艅

Samoch贸d wzi膮艂 ci臋偶ko zakr臋t na b艂otnistej teraz drodze. Reflektory wyci臋艂y nagle w ciemno艣ciach, z jednej strony drogi, potem z drugiej, kontury dw贸ch drewnianych barak贸w pokrytych blach膮. Obok drugiego z nich, na prawo, wida膰 by艂o w lekkiej mgle wie偶臋 zbudowan膮 z grubych belek. Ze szczytu wie偶y bieg艂a metalowa lina, niewidoczna w miejscu, gdzie by艂a przyczepiona, ale po艂yskuj膮ca w miar臋, jak wchodzi艂a w kr膮g 艣wiat艂a reflektor贸w, by znikn膮膰 za skarp膮, kt贸ra przecina艂a drog臋. Samoch贸d zwolni艂 i zatrzyma艂 si臋 w odleg艂o艣ci kilku metr贸w od barak贸w.

M臋偶czyzna, siedz膮cy z prawej strony szofera, z trudem wydosta艂 si臋 z samochodu. Gdy znalaz艂 si臋 na zewn膮trz, jego ogromne cia艂o zachwia艂o si臋 nieco. Stoj膮c ci臋偶ko na ziemi w pasie ciemno艣ci obok samochodu, przyt艂oczony zm臋czeniem, s艂ucha艂 zwolnionego rytmu motoru. Potem ruszy艂 w stron臋 skarpy i wszed艂 w sto偶ek 艣wiat艂a reflektor贸w. Zatrzyma艂 si臋 na szczycie stoku; jego olbrzymie plecy rysowa艂y si臋 na tle nocy. Na czarnej twarzy szofera, l艣ni膮cej nad desk膮 rozdzielcz膮, wida膰 by艂o u艣miech. M臋偶czyzna da艂 znak, szofer wy艂膮czy艂 motor. Natychmiast wielka i ch艂odna cisza spad艂a na drog臋 i las. S艂ycha膰 by艂o teraz szum wody.

M臋偶czyzna patrzy艂 z g贸ry na rzek臋, kt贸r膮 oznajmia艂a tylko wielka i ruchoma ciemno艣膰 pikowana b艂yszcz膮c膮 艂usk膮. Noc g臋艣ciejsza i zakrzep艂a po drugiej stronie, daleko, to by艂 zapewne brzeg. Patrz膮c jednak uwa偶nie, mo偶na by艂o dostrzec na tym nieruchomym brzegu 偶贸艂tawy p艂omie艅, niby dalek膮 lamp臋. Olbrzym odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 samochodu i skin膮艂 g艂ow膮. Szofer zgasi艂 reflektory, za艣wieci艂 je, potem 艣wiat艂a zamigota艂y regularnie. Na skarpie m臋偶czyzna zjawia艂 si臋 i znika艂, za ka偶dym razem wi臋kszy i bardziej masywny.

Nagle, na tamtym brzegu, latarnia w niewidocznej r臋ce kilkakrotnie wznios艂a si臋 w powietrze. Przy ostatnim sygnale szofer ostatecznie zgasi艂 reflektory. Samoch贸d i m臋偶czyzna znikli w nocy. Gdy zgas艂y reflektory, rzeka sta艂a si臋 niemal widoczna, wida膰 by艂o przynajmniej jej p艂ynne mi臋艣nie po艂yskuj膮ce tu i 贸wdzie. Ciemne masy lasu rysowa艂y si臋 na niebie po obu stronach drogi i zdawa艂o si臋, 偶e s膮 bardzo blisko. Lekki deszcz, kt贸ry przed godzin膮 rozmi臋kczy艂 drog臋, unosi艂 si臋 jeszcze w ciep艂awym powietrzu, przydaj膮c ci臋偶aru ciszy, i wielka polana po艣rodku dziewiczego lasu stawa艂a si臋 bardziej nieruchoma. Na czarnym niebie dr偶a艂y zamglone gwiazdy.

Z drugiego brzegu dochodzi艂 jednak szcz臋k 艂a艅cucha i przyt艂umiony plusk. Lina napi臋艂a si臋 nad barakiem, na prawo od wci膮偶 czekaj膮cego m臋偶czyzny. G艂uchy zgrzyt szed艂 teraz przez ni膮; jednocze艣nie z rzeki dobiega艂 szeroki i lekki zarazem odg艂os przecinanej wody. Zgrzyt sta艂 si臋 jednostajny, odg艂os wody szerszy jeszcze i bardziej wyra藕ny, latarnia powi臋kszy艂a si臋. Teraz wida膰 by艂o dok艂adnie 偶贸艂tawy kr膮g 艣wiat艂a, kt贸ry j膮 otacza艂. Kr膮g ten rozszerza艂 si臋 z wolna i znowu si臋 kurczy艂, latarnia za艣 po艂yskiwa艂a poprzez mg艂臋 i o艣wietla艂a teraz rodzaj kwadratowego dachu z suchych palm, znajduj膮cego si臋 nad ni膮 i wok贸艂 niej, wspartego w czterech rogach na czterech wielkich bambusach. Ten prymitywny okap, wok贸艂 kt贸rego porusza艂y si臋 niewyra藕ne cienie, powoli posuwa艂 si臋 w stron臋 brzegu. Kiedy by艂 mniej wi臋cej po艣rodku rzeki, mo偶na by艂o odr贸偶ni膰 dok艂adnie trzech ma艂ych m臋偶czyzn obrysowanych 偶贸艂tym 艣wiat艂em, o nagich i czarnych niemal torsach, w sto偶kowatych kapeluszach na g艂owie. Stali nieruchomo na lekko rozstawionych nogach, z cia艂em nieco pochylonym, 偶eby zr贸wnowa偶y膰 pot臋偶ny pr膮d rzeki; wszystka jej niewidoczna woda uderza艂a w bok wielkiej prymitywnej tratwy, kt贸ra ostatnia wynurzy艂a si臋 z nocy i w贸d. Gdy prom zbli偶y艂 si臋 jeszcze bardziej, m臋偶czyzna rozr贸偶ni艂 za dachem, od strony biegu rzeki, dw贸ch wielkich Murzyn贸w, r贸wnie偶 w szerokich kapeluszach s艂omkowych i w spodniach z brunatnego p艂贸tna. Stoj膮c rami臋 przy ramieniu, ze wszystkich si艂 napierali na 偶erdzie, kt贸re zanurza艂y si臋 powoli w rzece, z ty艂u tratwy, za艣 Murzyni tym samym zwolnionym ruchem pochylali si臋 nad wod膮, zatrzymuj膮c si臋 dopiero na granicy r贸wnowagi. Trzej Mulaci na przodzie, nieruchomi, milcz膮cy, patrzyli na zbli偶aj膮cy si臋 brzeg, nie podnosz膮c oczu na m臋偶czyzn臋, kt贸ry na nich czeka艂.

Prom uderzy艂 nagle o skraj schodz膮cej do wody przystani, kt贸r膮 ods艂oni艂a przed chwil膮 rozko艂ysana wstrz膮sem latarnia. Wielcy Murzyni znieruchomieli z r臋kami nad g艂ow膮, uczepieni ko艅c贸w ledwo zanurzonych 偶erdzi, ale ich napi臋te mi臋艣nie przebiega艂o nieustanne dr偶enie, kt贸re jak gdyby sz艂o od wody i jej ci臋偶aru. Inni przewo藕nicy zarzucili 艂a艅cuchy na s艂upki przystani, wskoczyli na deski i spu艣cili prymitywny zwodzony most, kt贸ry pokry艂 prz贸d tratwy na kszta艂t r贸wni pochy艂ej.

M臋偶czyzna wr贸ci艂 i wsiad艂 do samochodu, szofer zapuszcza艂 motor. Samoch贸d zbli偶a艂 si臋 wolno ku skarpie, zadar艂 mask臋 do nieba, potem opu艣ci艂 j膮 ku rzece i zaatakowa艂 stok. W贸z hamowa艂, 艣lizga艂 si臋 troch臋 po b艂ocie, stawa艂, rusza艂 znowu. W艣r贸d ha艂asu podskakuj膮cych desek wjecha艂 na przysta艅 a偶 do jej ko艅ca, gdzie milcz膮cy Mulaci ustawili si臋 z obu stron, i skoczy艂 lekko ku tratwie. Tratwa zanurzy艂a si臋 w wodzie i wychyli艂a natychmiast, ledwo dotkn臋艂y jej przednie ko艂a, aby przyj膮膰 na siebie ca艂y ci臋偶ar samochodu. Szofer podjecha艂 na ty艂 tratwy i stan膮艂 przed kwadratowym dachem, gdzie wisia艂a latarnia. W tej samej chwili Mulaci zdj臋li r贸wni臋 pochy艂膮 z przystani i jednym skokiem znale藕li si臋 na promie, odczepiaj膮c go jednocze艣nie od b艂otnistego brzegu. Rzeka wygi臋艂a si臋 pod tratw膮 i wynios艂a j膮 na powierzchni臋 w贸d; tratwa powoli odbi艂a od brzegu, przytwierdzony do niej d艂ugi drut bieg艂 teraz w g贸rze, wzd艂u偶 liny. Wielcy Murzyni, swobodni teraz, przyci膮gn臋li do siebie 偶erdzie. M臋偶czyzna i szofer wysiedli z samochodu i stan臋li na skraju tratwy. Nikt nie odezwa艂 si臋 podczas manewru i wszyscy byli jeszcze na swoich miejscach, nieruchomi i milcz膮cy, pr贸cz jednego z Murzyn贸w, kt贸ry skr臋ca艂 papierosa w grubym papierze.

M臋偶czyzna patrzy艂 na wy艂om, gdzie rzeka wynurza艂a si臋 z wielkiego brazylijskiego lasu i p艂yn臋艂a w ich stron臋. W tym miejscu mia艂a kilkaset metr贸w szeroko艣ci: jej m臋tne i jedwabiste wody uderza艂y w bok promu, potem, wolne u obu kra艅c贸w, wdziera艂y si臋 na prom i zn贸w uk艂ada艂y si臋 w jedn膮 pot臋偶n膮 fal臋, tocz膮c膮 si臋 powoli przez ciemny las ku morzu i nocy. Unosi艂 si臋 md艂y zapach id膮cy od wody i g膮bczastego nieba. S艂ycha膰 by艂o teraz plusk ci臋偶kich w贸d pod promem i, od czasu do czasu, dochodz膮ce z obu brzeg贸w nawo艂ywanie ropuch albo dziwne g艂osy ptak贸w. Olbrzym podszed艂 do szofera. Niski i szczup艂y szofer sta艂 oparty o bambus, z r臋kami w kieszeniach granatowego ongi kombinezonu, pokrytego teraz czerwonym py艂em, kt贸ry 偶uli przez ca艂y dzie艅. Z u艣miechem na m艂odej, ale ju偶 pomarszczonej twarzy patrzy艂, nie widz膮c ich, na nik艂e gwiazdy, kt贸re p艂ywa艂y jeszcze po wilgotnym niebie.

Ale g艂osy ptak贸w sta艂y si臋 bardziej wyra藕ne, przy艂膮czy艂o si臋 do nich jakie艣 znane skrzeczenie i niemal natychmiast lina zacz臋艂a skrzypie膰. Wielcy Murzyni zanurzyli 偶erdzie i ruchami 艣lepc贸w szukali dna. M臋偶czyzna odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 brzegu, kt贸ry dopiero co opu艣cili. Teraz ten brzeg nakrywa艂a noc i woda, by艂 ogromny i dziki jak kontynent drzew, kt贸ry ci膮gn膮艂 si臋 dalej na przestrzeni tysi臋cy kilometr贸w. Zdawa艂o si臋, 偶e gar艣膰 ludzi p艂yn膮ca o tej porze po rzece, pomi臋dzy bliskim oceanem a tym ro艣linnym morzem, jest zgubiona. I kiedy tratwa uderzy艂a o drug膮 przysta艅, by艂o to tak, jak gdyby po dniach strasznego b艂膮kania si臋 bez 偶adnej ju偶 liny kotwicznej natkn臋li si臋 w ciemno艣ciach na wysp臋.

Na l膮dzie zabrzmia艂y wreszcie g艂osy ludzi. Szofer zap艂aci艂 im; g艂osami dziwnie weso艂ymi w tej ci臋偶kiej nocy pozdrowili po portu-galsku odje偶d偶aj膮cy samoch贸d.

-    Powiedzieli, 偶e do Iguape jest sze艣膰dziesi膮t kilometr贸w. Trzy godziny jazdy i koniec. Sokrates jest zadowolony - o艣wiadczy艂 szofer.

M臋偶czyzna roze艣mia艂 si臋 serdecznie; ten ci臋偶ki i ciep艂y 艣miech by艂 do niego podobny.

-    Ja tak偶e jestem zadowolony, Sokratesie. To trudna droga.

-    Za ci臋偶ki jeste艣, panie d鈥橝rrast, za ci臋偶ki - szofer te偶 艣mia艂 si臋 niepowstrzymanie.

Samoch贸d nabra艂 teraz troch臋 szybko艣ci. Jecha艂 pomi臋dzy wysokimi 艣cianami drzew i spl膮tanej ro艣linno艣ci, w艣r贸d wilgotnego i s艂odkiego zapachu. 艢wiec膮ce muchy przecina艂y nieustannie ciemno艣ci lasu, krzy偶uj膮c si臋 w locie; niekiedy ptaki o czerwonych oczach uderza艂y przez sekund臋 o szyby ochronne. Od czasu do czasu dziwny ryk dochodzi艂 do nich z g艂臋bi nocy i szofer patrzy艂 na swego s膮siada, przewracaj膮c komicznie oczami.

Droga bieg艂a zygzakami, prowadzi艂a przez mosty z chwiej膮cych si臋 desek na ma艂ych rzeczkach. Po godzinie mg艂a zacz臋艂a g臋stnie膰. Pada艂 teraz drobny deszcz, rozpraszaj膮c 艣wiat艂o reflektor贸w. D鈥橝rrast, mimo wstrz膮s贸w, na wp贸艂 spa艂. Nie jecha艂 ju偶 wilgotnym lasem, ale zn贸w drogami Serra, na kt贸rych znale藕li si臋 rano, opu艣ciwszy Sao Paulo. Z tych gliniastych dr贸g unosi艂 si臋 nieustannie czerwony kurz, kt贸rego smak mieli jeszcze w ustach; kurz, jak okiem si臋gn膮膰, pokrywa艂 sk膮p膮 ro艣linno艣膰 stepu po obu stronach drogi. Ci臋偶kie s艂o艅ce, blade g贸ry pe艂ne parow贸w, zg艂odnia艂e wo艂y, kt贸rych jedynym towarzystwem by艂y lec膮ce wyn臋dznia艂e urubu, d艂ugie, d艂ugie 偶eglowanie przez czerwon膮 pustyni臋... Podskoczy艂. Samoch贸d stan膮艂. Byli teraz w Japonii: domy o kruchych ozdobach z obu stron drogi, w domach migaj膮ce ukradkiem kimona. Szofer rozmawia艂 z Japo艅czykiem w brudnym kombinezonie i brazylijskim s艂omkowym kapeluszu. Potem samoch贸d ruszy艂.

-    Powiedzia艂, 偶e tylko czterdzie艣ci kilometr贸w.

-    Gdzie byli艣my? W Tokio?

-    Nie, to Registro. U nas wszyscy Japo艅czycy tu mieszkaj膮.

-    Dlaczego?

-Nie wiadomo. Wiesz, panie d鈥橝rrast, oni s膮 偶贸艂ci.

Ale las przerzedzi艂 si臋 troch臋, jecha膰 by艂o 艂atwiej, cho膰 艣lisko. Samoch贸d toczy艂 si臋 po piasku. Przez drzwiczki dochodzi艂 wilgotny, ciep艂awy i nieco cierpki powiew.

-    Czujesz - powiedzia艂 szofer 艂akomie - to morze, dobre morze. Wkr贸tce Iguape.

-    Je艣li wystarczy nam benzyny - odpar艂 d鈥橝rrast.

I zasn膮艂 spokojnie.

Rano d鈥橝rrast, siedz膮c na 艂贸偶ku, patrzy艂 ze zdumieniem na sal臋, w kt贸rej si臋 obudzi艂. Wysokie 艣ciany by艂y 艣wie偶o pomalowane do po艂owy brunatnym wapnem. Wy偶ej by艂y niegdy艣 bia艂e; teraz 偶贸艂tawe plamy pokrywa艂y je a偶 do sufitu. Dwa rz臋dy 艂贸偶ek, po sze艣膰 w ka偶dym, sta艂y naprzeciw siebie. U ko艅ca swego rz臋du d鈥橝rrast widzia艂 tylko jedno rozes艂ane 艂贸偶ko i to 艂贸偶ko by艂o puste. Ale us艂ysza艂 ha艂as z lewej strony; odwr贸ci艂 si臋 ku drzwiom, w kt贸rych sta艂 Sokrates z butelk膮 wody mineralnej w ka偶dej r臋ce.

-    Radosne wspomnienie! - powiedzia艂.

D鈥橝rrast otrz膮sn膮艂 si臋. Tak, szpital, w kt贸rym umie艣ci艂 ich wczoraj burmistrz, nazywa艂 si臋 鈥濺adosne wspomnienie鈥.

-    Wspomnienie, o tak - ci膮gn膮艂 Sokrates. - Powiedzieli mi, 偶e naprz贸d zbudowali szpital, a potem przeprowadz膮 wod臋. Na razie masz tu szczypi膮c膮 wod臋 do mycia.

Znik艂, 艣miej膮c si臋 i 艣piewaj膮c, jakby straszliwe kichanie, kt贸re m臋czy艂o go przez ca艂膮 noc i nie pozwoli艂o spa膰 d鈥橝rrastowi, nie pozostawi艂o na nim 艣ladu.

Teraz d鈥橝rrast ca艂kiem si臋 obudzi艂. Poprzez okratowane okna po przeciwnej stronie widzia艂 ma艂e podw贸rko z czerwonej gliny, rozmi臋k艂ej od deszczu, kt贸ry pada艂 bezg艂o艣nie na k臋p臋 wielkich aloes贸w. Sz艂a przez nie kobieta, przytrzymuj膮c r臋kami 偶贸艂t膮 chustk臋 rozpostart膮 nad g艂ow膮. D鈥橝rrast po艂o偶y艂 si臋 znowu, potem wyprostowa艂 si臋 natychmiast i wsta艂 z 艂贸偶ka, kt贸re zgi臋艂o si臋 i j臋kn臋艂o pod jego ci臋偶arem. W tej samej chwili wszed艂 Sokrates:

-    Do ciebie, panie d鈥橝rrast. Burmistrz czeka przed domem. -Ale widz膮c min臋 d鈥橝rrasta, doda艂: - Nie przejmuj si臋, on si臋 nigdy nie 艣pieszy.

Ogoliwszy si臋 wod膮 mineraln膮, d鈥橝rrast wyszed艂 przed dom. Niewielki burmistrz, kt贸ry w swych okularach w z艂otej oprawie wygl膮da艂 jak sympatyczna 艂asiczka, by艂 pogr膮偶ony w ponurej kontemplacji deszczu. Ale ledwo ujrza艂 d鈥橝rrasta, zachwycony u艣miech pojawi艂 si臋 na jego twarzy. Wyprostowa艂 ma艂膮 figurk臋 i rzuci艂 si臋 naprz贸d, pr贸buj膮c obj膮膰 r臋kami tors 鈥瀙ana in偶yniera鈥. W tej samej chwili po drugiej stronie niskiego muru otaczaj膮cego podw贸rze zahamowa艂 samoch贸d, ze艣lizn膮艂 si臋 po wilgotnej glinie i stan膮艂 na ukos.

-    S臋dzia! - powiedzia艂 burmistrz.

S臋dzia, podobnie jak burmistrz, mia艂 na sobie granatowe ubranie. Ale by艂 znacznie m艂odszy, albo przynajmniej takim si臋 zdawa艂 dzi臋ki elegancji postawy i 艣wie偶ej twarzy pe艂nej m艂odzie艅czego zdumienia. Szed艂 teraz przez podw贸rze w ich stron臋, z wielk膮 gracj膮 omijaj膮c ka艂u偶e. W odleg艂o艣ci kilku krok贸w od d鈥橝rrasta wyci膮gn膮艂 do niego r臋ce na przywitanie. Jest dumny, 偶e go艣ci pana in偶yniera, pan in偶ynier czyni zaszczyt ich biednemu miastu, cieszy si臋 na my艣l o nieocenionej us艂udze, jak膮 pan in偶ynier odda Iguape, buduj膮c t臋 ma艂膮 tam臋, dzi臋ki czemu po艂o偶one nisko dzielnice unikn膮 sta艂ych powodzi. Rozkazywa膰 wodom, poskramia膰 rzeki, ach, jaki偶 to wspania艂y zaw贸d! Biedni ludzie z Iguape na pewno zachowaj膮 w pami臋ci nazwisko pana in偶yniera i po wielu jeszcze latach b臋dzie ono powraca膰 w ich modlitwach. D鈥橝rrast podbity tak wielkim wdzi臋kiem i wymow膮, podzi臋kowa艂 i nie odwa偶y艂 si臋 nawet zapyta膰, co s臋dzia mo偶e mie膰 wsp贸lnego z tam膮. Zreszt膮, jak o艣wiad-

czy艂 burmistrz, nale偶a艂o uda膰 si臋 do klubu, gdzie miejscowi notable pragn膮 godnie podj膮膰 pana in偶yniera, zanim zwiedzi po艂o偶one w dole dzielnice. Kt贸偶 s膮 ci notable?

-    Hm - powiedzia艂 burmistrz - ja sam jako burmistrz, obecny tu pan Carvalho, kapitan portu i kilku innych, mniej wa偶nych. Zreszt膮 nie b臋dzie pan musia艂 si臋 nimi zajmowa膰, nie m贸wi膮 po francusku.

D鈥橝rrast zawo艂a艂 Sokratesa i powiedzia艂 mu, 偶e spotkaj膮 si臋 ko艂o po艂udnia.

-    Dobrze - odpar艂 Sokrates. - P贸jd臋 do Ogrodu pod Fontann膮.

-    Do Ogrodu?

-    Tak, wszyscy go znaj膮. Nic si臋 nie b贸j, panie d鈥橝rrast.

D鈥橝rrast zauwa偶y艂 wychodz膮c, 偶e szpital jest zbudowany na

skraju lasu; ci臋偶kie listowie zwiesza艂o si臋 nad dachami. Drzewa okrywa艂a teraz zas艂ona drobnego deszczu, kt贸ry g臋sty las wch艂ania艂 bezd藕wi臋cznie, niby ogromna g膮bka. Miasto - mniej wi臋cej sto dom贸w pokrytych dach贸wk膮 o wyblak艂ych barwach - le偶a艂o mi臋dzy lasem a rzek膮, kt贸rej daleki oddech dochodzi艂 a偶 do szpitala. Samoch贸d przejecha艂 przez rozmi臋k艂e ulice i niemal od razu znalaz艂 si臋 na prostok膮tnym, do艣膰 du偶ym placu; czerwona glinka, pomi臋dzy licznymi ka艂u偶ami, zachowa艂a 艣lady opon, okutych 偶elazem k贸艂 i kopyt ko艅skich. Niskie domy doko艂a, pokryte r贸偶nokolorowym tynkiem, zamyka艂y plac, za kt贸rym wida膰 by艂o dwie okr膮g艂e wie偶e bia艂oniebieskiego ko艣cio艂a w stylu kolonialnym. Nad t膮 nag膮 dekoracj膮 unosi艂 si臋 id膮cy od zatoki zapach soli. Po艣rodku placu b艂膮ka艂o si臋 kilka przemoczonych postaci. Pstry t艂um sk艂adaj膮cy si臋 z gau-chos, Japo艅czyk贸w, Indian-metys贸w i eleganckich obywateli miasta, kt贸rych ciemne garnitury wydawa艂y si臋 tu egzotyczne, wolnym krokiem przechadza艂 si臋 wzd艂u偶 dom贸w, gestykuluj膮c leniwie. Odsuwali si臋 bez po艣piechu, 偶eby zrobi膰 miejsce dla samochodu, potem stawali i patrzyli w 艣lad za nim. Kiedy samoch贸d zatrzyma艂 si臋 przed jednym z dom贸w na placu, przemokli gauchos w milczeniu otoczyli go ko艂em.

Na pierwszym pi臋trze w przypominaj膮cym ma艂y bar klubie, kt贸rego umeblowanie sk艂ada艂o si臋 z bambusowego kontuaru i okr膮g艂ych blaszanych stolik贸w, notable zebrali si臋 licznie. Burmistrz z kieliszkiem w r臋ce powita艂 d鈥橝rrasta, 偶ycz膮c mu wszelkiej pomy艣lno艣ci i wszyscy spe艂nili jego zdrowie w贸dk膮 z trzciny cukrowej. Ale gdy d鈥橝rrast pi艂 przy oknie, podszed艂 do niego wielki drab w spodniach do konnej jazdy i getrach i chwiej膮c si臋 nieco na nogach, wyg艂osi艂 kr贸tk膮 i niezrozumia艂膮 mow臋, z kt贸rej in偶ynier poj膮艂 tylko s艂owo 鈥瀙aszport鈥. Zawaha艂 si臋, potem wyj膮艂 dokument, na kt贸ry tamten rzuci艂 si臋 偶ar艂ocznie. Przejrzawszy paszport, drab nie skrywa艂 swego niezadowolenia. Zacz膮艂 zn贸w m贸wi膰, wywijaj膮c paszportem pod nosem in偶yniera, kt贸ry ch艂odno patrzy艂 na te objawy w艣ciek艂o艣ci. W tej chwili s臋dzia zapyta艂 z u艣miechem, o co chodzi. Pijak przygl膮da艂 si臋 przez moment w膮t艂ej istocie, kt贸ra o艣mieli艂a si臋 mu przerwa膰, potem, chwiej膮c si臋 bardziej niebezpiecznie, potrz膮sn膮艂 paszportem przed oczami nowego rozm贸wcy. D鈥橝rrast usiad艂 spokojnie przy stoliku i czeka艂. Dialog bardzo si臋 o偶ywi艂 i nagle s臋dzia zagrzmia艂, dobywaj膮c z siebie g艂os, o kt贸ry nie mo偶na go by艂o podejrzewa膰. Drab cofn膮艂 si臋 nieoczekiwanie do ty艂u, z min膮 dziecka, kt贸re z艂apano na gor膮cym uczynku. Gdy s臋dzia wyda艂 ostatnie polecenie, skierowa艂 si臋 ku drzwiom niepewnym krokiem skarconego ucznia i znik艂.

G艂osem zn贸w harmonijnym s臋dzia wyja艣ni艂 d鈥橝rrastowi, 偶e ta ordynarna osobisto艣膰 jest szefem policji; 艣mia艂 utrzymywa膰, 偶e paszport nie jest w porz膮dku, i b臋dzie za sw贸j wybryk ukarany. Pan Carvalho zwr贸ci艂 si臋 nast臋pnie do notabl贸w, kt贸rzy otoczyli ich ko艂em, jakby zasi臋ga艂 ich opinii. Po kr贸tkiej dyskusji s臋dzia przeprosi艂 uroczy艣cie d鈥橝rrasta, wyrazi艂 nadziej臋, i偶 go艣膰 zechce zrozumie膰, 偶e takie zapomnienie o uczuciach szacunku i wdzi臋czno艣ci, jakie mu winno jest ca艂e miasto Iguape, t艂umaczy si臋 jedynie pija艅stwem i na koniec poprosi艂 go, 偶eby sam wybra艂 kar臋 dla tego nieszcz臋snego osobnika. D鈥橝rrast powiedzia艂, 偶e nie chce kary, 偶e to incydent bez znaczenia i 偶e 艣pieszy mu si臋 przede wszystkim nad rzek臋. W贸wczas zabra艂 g艂os burmistrz i zapewni艂 z serdeczn膮 poczciwo艣ci膮, 偶e kara naprawd臋 jest konieczna, 偶e winowajca zostanie w areszcie, oni za艣 poczekaj膮, a偶 znakomity go艣膰 zechce zadecydowa膰 o jego losie. Wszelki protest by艂 bezsilny wobec tej u艣miechni臋tej surowo艣ci i d鈥橝rrast musia艂 przyrzec, 偶e pomy艣li

0    tym. Nast臋pnie postanowiono uda膰 si臋 do po艂o偶onych w dole dzielnic.

Rzeka rozla艂a ju偶 szeroko, jej 偶贸艂tawe wody zagarn臋艂y niski

1    艣liski brzeg. Zostawili za sob膮 ostatnie domy Iguape i znajdowali

si臋 pomi臋dzy rzek膮 i wysokim urwistym stokiem, do kt贸rego przyczepione by艂y murzy艅skie chaty z polepy i ga艂臋zi. Przed nimi u ko艅ca nasypu zaczyna艂 si臋 znowu las, od razu, jak na tamtym brzegu. Ale wy艂om w贸d rozszerza艂 si臋 nagle mi臋dzy drzewami a偶 do nieokre艣lonej linii, nieco bardziej szarej lub 偶贸艂tej, kt贸ra by艂a morzem. D鈥橝rrast bez s艂owa poszed艂 w stron臋 stoku; na jego zboczu r贸偶ne poziomy wylewu pozostawi艂y 艣wie偶e jeszcze 艣lady. B艂otnista 艣cie偶ka prowadzi艂a do chat. Przed chatami stali Murzyni, w milczeniu patrz膮c na przyby艂ych. Kilka par trzyma艂o si臋 za r臋ce, a na samym skraju nasypu, przed doros艂ymi, sta艂y rz臋dem ma艂e Murzyni膮tka

0    wyd臋tych brzuchach i w膮t艂ych nogach, i wytrzeszcza艂y okr膮g艂e oczy.

Doszed艂szy do chat d鈥橝rrast przywo艂a艂 gestem komendanta portu. By艂 to gruby, skory do 艣miechu Murzyn, ubrany w bia艂y mundur. D鈥橝rrast zapyta艂 go po hiszpa艅sku, czy m贸g艂by wej艣膰 do kt贸rej艣 z chat. Komendant by艂 pewien, 偶e tak, uwa偶a艂 nawet, 偶e to dobry pomys艂, pan in偶ynier zobaczy bardzo ciekawe rzeczy. Zwr贸ci艂 si臋 do czarnych i m贸wi艂 do nich, d艂ugo wskazuj膮c na d鈥橝rrasta

1    rzek臋. Tamci s艂uchali bez s艂owa. Kiedy komendant sko艅czy艂, nikt si臋 nie ruszy艂. Zacz膮艂 zn贸w m贸wi膰, tym razem z niecierpliwo艣ci膮 w g艂osie. Potem zawo艂a艂 jednego z m臋偶czyzn; ten potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Komendant przem贸wi艂 w贸wczas kr贸tko i rozkazuj膮co. M臋偶czyzna od艂膮czy艂 si臋 od grupy, odwr贸ci艂 si臋 twarz膮 do d鈥橝rrasta i gestem wskaza艂 mu drog臋. Ale patrzy艂 na niego nieprzyja藕nie. By艂 to cz艂owiek starszy, z g艂ow膮 pokryt膮 kr贸tk膮, siwiej膮c膮 we艂n膮, o twarzy szczup艂ej i zniszczonej; ale cia艂o mia艂 jeszcze m艂ode, mi臋艣nie widoczne pod p艂贸ciennymi spodniami i podart膮 koszul膮, i twarde, suche ramiona. Ruszyli, a za nimi komendant i t艂um Murzyn贸w, i wspi臋li si臋 na inny, bardziej pochy艂y stok, gdzie chaty z gliny, trzciny i blachy z takim trudem trzyma艂y si臋 ziemi, 偶e ich podwaliny trzeba by艂o umocni膰 wielkimi kamieniami. Spotkali kobiet臋 schodz膮c膮 艣cie偶k膮; wysoko na g艂owie nios艂a blaszank臋 pe艂n膮 wody, jej bose stopy 艣lizga艂y si臋 czasem. Potem znale藕li si臋 na placyku zamkni臋tym trzema chatami. M臋偶czyzna skierowa艂 si臋 do jednej z nich i pchn膮艂 bambusowe drzwi na zawiasach z lian. Odsun膮艂 si臋, nie m贸wi膮c s艂owa i patrz膮c na in偶yniera tym samym niewzruszonym spojrzeniem. W chacie d鈥橝rrast zobaczy艂 zrazu tylko dogasaj膮ce ognisko, wprost na ziemi, dok艂adnie po艣rodku izby. Potem dojrza艂 w k膮cie, w g艂臋bi, mosi臋偶ne 艂贸偶ko z go艂ym i dziurawym materacem, w innym k膮cie st贸艂 zastawiony naczyniami z glinki, a pomi臋dzy 艂贸偶kiem i sto艂em rodzaj podstawki, na kt贸rej kr贸lowa艂a barwna litografia wyobra偶aj膮ca 艣w. Jerzego. Poza tym kupa 艂achman贸w na prawo od wej艣cia i u sufitu kilka kolorowych przepasek schn膮cych nad ogniem. D鈥橝rrast sta艂 nieruchomo i wdycha艂 id膮cy od ziemi zapach dymu i n臋dzy, kt贸ry chwyta艂 za gard艂o. Z ty艂u komendant klasn膮艂 w r臋ce. In偶ynier odwr贸ci艂 si臋 i w niewyra藕nym 艣wietle ujrza艂 na progu sylwetk臋 czarnej dziewczyny, kt贸ra mu co艣 podawa艂a: wzi膮艂 kieliszek i wypi艂 g臋sty alkohol z trzciny cukrowej. Dziewczyna wyci膮gn臋艂a tack臋 po pusty kieliszek i wysz艂a krokiem tak wdzi臋cznym i 偶ywym, 偶e d鈥橝rrast zapragn膮艂 j膮 nagle zatrzyma膰.

Ale gdy zaraz potem wyszed艂, nie rozpozna艂 jej w t艂umie Murzyn贸w i notabl贸w, kt贸rzy zgromadzili si臋 wok贸艂 chaty. Podzi臋kowa艂 staremu m臋偶czy藕nie, kt贸ry sk艂oni艂 si臋 bez s艂owa. Potem odszed艂. Id膮cy za d鈥橝rrastem komendant powr贸ci艂 do zacz臋tej rozmowy i zapyta艂, kiedy Francuskie Towarzystwo z Rio b臋dzie mog艂o przyst膮pi膰 do prac i czy tama mog艂aby by膰 gotowa przed wielkimi deszczami. D鈥橝rrast nie wiedzia艂; prawd臋 m贸wi膮c, nie my艣la艂 o tym. Schodzi艂 ku ch艂odnej rzece pod niedostrzegalnym deszczem. Wci膮偶 s艂ucha艂 wielkiego, szeroko id膮cego szumu, kt贸ry s艂ysza艂 od chwili swego przyjazdu i o kt贸rym nie potrafi艂by powiedzie膰, czy jest to szum wody, czy drzew. Znalaz艂szy si臋 na brzegu, patrzy艂 na dalek膮 i niewyra藕n膮 lini臋 morza; za ni膮 by艂y tysi膮ce kilometr贸w samotnych w贸d, Afryka, a jeszcze dalej Europa, z kt贸rej przyjecha艂.

-    Komendancie - powiedzia艂 - z czego 偶yj膮 ci ludzie, u kt贸rych byli艣my?

-    Pracuj膮, kiedy s膮 potrzebni - odpar艂 komendant. - Jeste艣my biedni.

-    Oni s膮 najbiedniejsi?

-    Najbiedniejsi.

S臋dzia, kt贸ry pojawi艂 si臋 w tej samej chwili, lekko 艣lizgaj膮c si臋 na podeszwach eleganckich pantofli, powiedzia艂, 偶e oni kochaj膮ju偶 pana in偶yniera, kt贸ry da im prac臋.

-    I wie pan - doda艂 - oni ta艅cz膮 i 艣piewaj膮 co dzie艅. Potem zapyta艂 nagle d鈥橝rrasta, czy pomy艣la艂 ju偶 o karze.

-    O jakiej karze?

-    Dla naszego szefa policji.

-    Trzeba go wypu艣ci膰.

S臋dzia powiedzia艂, 偶e to niemo偶liwe i 偶e trzeba go ukara膰. D鈥橝r-rast szed艂 ju偶 w stron臋 Iguape.

W ma艂ym Ogrodzie pod Fontann膮, tajemniczym i cichym w nik艂ym deszczu, ki艣cie dziwacznych kwiat贸w zwisa艂y w艣r贸d lian pomi臋dzy drzewami bananowymi i pochutnikami. G贸rki wilgotnych kamieni znaczy艂y skrzy偶owania 艣cie偶ek, kt贸rymi przechadza艂 si臋

0    tej godzinie pstry t艂um. Metysi, Mulaci i kilku gauchos rozmawiali cicho albo jednako powolnym krokiem zag艂臋biali si臋 w bambusowe aleje a偶 do miejsc, gdzie zagajniki i zaro艣la stawa艂y si臋 g臋stsze i bardziej nieprzeniknione. Tu od razu zaczyna艂 si臋 las.

D鈥橝rrast szuka艂 Sokratesa w艣r贸d t艂umu, gdy ten znalaz艂 si臋 nagle za jego plecami.

-    Dzi艣 jest 艣wi臋to - powiedzia艂 Sokrates ze 艣miechem i opar艂 si臋 na ramionach wysokiego d鈥橝rrasta, 偶eby podskakiwa膰 na miejscu.

-    Jakie 艣wi臋to?

-    Ach! - zdumia艂 si臋 Sokrates, stoj膮c teraz twarz膮 do d鈥橝rrasta. - Nie wiesz? 艢wi臋to dobrego Jezusa. Co rok wszyscy przychodz膮 z m艂otkami do groty.

Sokrates wskaza艂 nie grot臋, ale grup臋 ludzi czekaj膮cych w k膮cie ogrodu.

-    S艂uchaj! Pewnego dnia figura dobrego Jezusa przyp艂yn臋艂a z morza rzek膮. Rybacy j膮 znale藕li. Jaka pi臋kna! Jaka pi臋kna! I umyli j膮 tu w grocie. A teraz kamie艅 wyr贸s艂 w grocie. Co roku jest 艣wi臋to. M艂otkiem odbijasz, odbijasz kawa艂ki na szcz臋艣cie b艂ogos艂awione.

1    potem kamie艅 zn贸w ro艣nie i ty zn贸w odbijasz. To cud.

Doszli do groty; jej niskie wej艣cie wida膰 by艂o ponad g艂owami czekaj膮cych ludzi. Wewn膮trz, w ciemno艣ci znaczonej dr偶膮cym p艂omieniem 艣wiec, jaki艣 schylony kszta艂t uderza艂 w tej chwili m艂otkiem. Szczup艂y gaucho o d艂ugich w膮sach podni贸s艂 si臋 i wyszed艂, trzymaj膮c w wyci膮gni臋tej do wszystkich d艂oni ma艂y kawa艂ek wilgotnego 艂upka; po kilku sekundach, zanim si臋 oddali艂, ostro偶nie zamkn膮艂 d艂o艅. W贸wczas inny cz艂owiek wszed艂, schylaj膮c si臋, do groty.

D鈥橝rrast odwr贸ci艂 si臋. Pielgrzymi, nie patrz膮c na niego, czekali spokojnie pod wod膮 spadaj膮c膮 z drzew cienkimi pasmami. On tak偶e czeka艂 przed t膮 grot膮, w tej deszczowej mgle, ale nie wiedzia艂 na co. Od miesi膮ca, kiedy znalaz艂 si臋 w tym kraju, wci膮偶 czeka艂. Czeka艂 w czerwonym upale wilgotnych dni, pod nik艂ymi gwiazdami nocy, cho膰 mia艂 swoje zadania, cho膰 mia艂 zbudowa膰 tamy i prze艂o偶y膰 drogi, jak gdyby praca, jak膮 tu przyjecha艂 wykona膰, by艂a tylko pretekstem, okazj膮 dla niespodzianki czy spotkania, kt贸rego sobie nawet nie wyobra偶a艂, ale na kt贸re czeka艂by cierpliwie na ko艅cu 艣wiata. Otrz膮sn膮艂 si臋 i odszed艂 - nikt z ma艂ej grupy nie zwr贸ci艂 na niego uwagi - i skierowa艂 si臋 ku wyj艣ciu. Trzeba by艂o wr贸ci膰 nad rzek臋 i pracowa膰.

Ale Sokrates czeka艂 na niego przy bramie, rozmawiaj膮c 偶ywo z niskim, grubym i szerokim w krzy偶u m臋偶czyzn膮, o sk贸rze 偶贸艂tej raczej ni偶 czarnej. Czaszk臋 mia艂 ca艂kiem ogolon膮, co przydawa艂o jeszcze szeroko艣ci pi臋knie sklepionemu czo艂u; natomiast szerok膮 i g艂adk膮 twarz zdobi艂a bardzo czarna, przyci臋ta w kwadrat broda.

-    Oto zawodnik - powiedzia艂 Sokrates zamiast prezentacji. -Idzie jutro w procesji.

M臋偶czyzna, w marynarskim ubraniu z grubej ser偶y, trykotowej koszulce w niebieskie i bia艂e paski pod marynarsk膮 bluz膮, przyjrza艂 si臋 d鈥橝rrastowi uwa偶nie spokojnymi czarnymi oczami. Jednocze艣nie u艣miechn膮艂 si臋, ods艂aniaj膮c bardzo bia艂e z臋by mi臋dzy pe艂nymi i b艂yszcz膮cymi wargami.

-    M贸wi po hiszpa艅sku - rzek艂 Sokrates i zwr贸ci艂 si臋 do nieznajomego: - Opowiedz panu d鈥橝rrast.

Potem tanecznym krokiem odszed艂 do innej grupy. M臋偶czyzna przesta艂 si臋 u艣miecha膰 i spojrza艂 na d鈥橝rrasta ze szczer膮 ciekawo艣ci膮.

-    To ci臋 interesuje, kapitanie?

-    Nie jestem kapitanem - powiedzia艂 d鈥橝rrast.

-    Nic nie szkodzi. Ale jeste艣 wielkim panem. Sokrates mi powiedzia艂.

-    Ja, nie. Ale m贸j dziadek by艂 wielkim panem. Jego ojciec tak偶e i wszyscy przed jego ojcem. Teraz nie ma ju偶 wielkich pan贸w w naszych krajach.

-    Ach - rzek艂 Mulat ze 艣miechem - rozumiem, wszyscy s膮 panami.

-    Nie, to nie jest tak. Nie ma ani pan贸w, ani ludu.

Tamten zastanawia艂 si臋, potem zapyta艂:

-    Nikt nie pracuje, nikt nie cierpi?

-    Miliony ludzi.

-    Wi臋c jest lud.

-    Owszem, jest. Ale jego panami s膮 policjanci i kupcy.

呕yczliwa twarz Mulata 艣ci臋艂a si臋. Potem mrukn膮艂:

-    Prosz臋, kupuj膮 i sprzedaj膮, co za 艣wi艅stwo! A je艣li jest policja, rozkazuj膮 艂ajdaki. -1 zaraz wybuchn膮艂 艣miechem. - A ty, ty nie sprzedajesz?

-    Niemal. Buduj臋 mosty i drogi.

-    To dobrze. Ja jestem kucharzem okr臋towym. Je艣li chcesz, ugotuj臋 ci nasz膮 potraw臋 z czarnej fasoli.

-    Bardzo bym chcia艂.

Kucharz zbli偶y艂 si臋 do d鈥橝rrasta i wzi膮艂 go za r臋k臋.

-    Pos艂uchaj, podoba mi si臋 to, co m贸wisz. Opowiem ci tak偶e. Mo偶e ci si臋 spodoba.

Zaci膮gn膮艂 go na 艂awk臋 z wilgotnego drewna, znajduj膮c膮 si臋 obok wej艣cia, u st贸p k臋py bambus贸w.

-    By艂em na morzu, na szeroko艣ci Iguape, na ma艂ym tankowcu 偶eglugi przybrze偶nej, kt贸ry zaopatruje porty wybrze偶a. Wybuchn膮艂 po偶ar. Z mojej winy, ech! znam si臋 na swojej robocie! Nie, to nieszcz臋艣cie! Uda艂o nam si臋 spu艣ci膰 艂odzie na wod臋. W nocy morze si臋 wzburzy艂o, zacz臋艂o ko艂ysa膰 艂贸d藕, wpad艂em do wody. Kiedy wyp艂yn膮艂em, potr膮ci艂em o 艂贸d藕 g艂ow膮. Zboczy艂em z drogi. Noc by艂a czarna, woda wielka, a ja p艂ywam 藕le, ba艂em si臋. Nagle ujrza艂em z daleka 艣wiat艂o, rozpozna艂em ko艣ci贸艂 dobrego Jezusa w Iguape. Powiedzia艂em wtedy dobremu Jezusowi, 偶e b臋d臋 ni贸s艂 w procesji pi臋膰-dziesi臋ciokilowy kamie艅 na g艂owie, je艣li mnie uratuje. Nie uwierzysz mi, ale morze si臋 uspokoi艂o i moje serce tak偶e. P艂yn膮艂em powoli, szcz臋艣liwy, i dobi艂em do brzegu. Jutro dotrzymam obietnicy.

Spojrza艂 na d鈥橝rrasta z min膮 nagle podejrzliw膮.

-    Nie 艣miejesz si臋, co?

-    Nie 艣miej臋 si臋. Trzeba zrobi膰 to, co si臋 przyrzek艂o.

Kucharz uderzy艂 go po ramieniu.

-    Teraz chod藕 do mojego brata, nad rzek臋. Ugotuj臋 ci fasoli.

-    Nie - odpar艂 d鈥橝rrast - mam robot臋. Je艣li chcesz, spotkamy si臋 wieczorem.

-    Dobrze. Ale dzi艣 w nocy ludzie ta艅cz膮 i modl膮 si臋 w wielkiej chacie. To 艣wi臋to ku czci 艣w. Jerzego.

D鈥橝rrast zapyta艂 go, czy b臋dzie tak偶e ta艅czy艂. Twarz kucharza st臋偶a艂a nagle; jego oczy patrzy艂y w bok po raz pierwszy.

-    Nie, nie, nie b臋d臋 ta艅czy艂. Jutro musz臋 nie艣膰 kamie艅. Kamie艅 jest ci臋偶ki. P贸jd臋 wieczorem, 偶eby uczci膰 艣wi臋tego. Ale wyjd臋 wcze艣nie.

-    To trwa d艂ugo?

-    Ca艂膮 noc i troch臋 z rana.

Spojrza艂 na d鈥橝rrasta z min膮jakby zawstydzon膮.

-    Przyjd藕 na ta艅ce. I zabierz mnie potem. Inaczej zostan臋, b臋d臋 ta艅czy艂, nie potrafi臋 si臋 mo偶e powstrzyma膰.

-    Lubisz ta艅czy膰?

Oczy kucharza zab艂ys艂y 艂akomie.

-    O, tak, lubi臋. A poza tym s膮 cygara, 艣wi臋ci, kobiety. Zapominasz o wszystkim, przestajesz by膰 pos艂uszny.

-    S膮 kobiety? Wszystkie kobiety z miasta?

-    Z miasta nie, ale z chat.

Kucharz zn贸w si臋 u艣miechn膮艂.

-    Przyjd藕. Kapitanowi b臋d臋 pos艂uszny. Pomo偶esz mi dotrzyma膰 obietnicy.

D鈥橝rrast by艂 troch臋 rozdra偶niony. C贸偶 go obchodzi ta bezsensowna obietnica? Ale spojrza艂 na pi臋kn膮, otwart膮 twarz o czarnej sk贸rze l艣ni膮cej zdrowiem i 偶yciem; ta twarz u艣miecha艂a si臋 do niego z zaufaniem.

-    Przyjd臋 - powiedzia艂. - A teraz odprowadz臋 ci臋 kawa艂ek.

Nie wiadomo dlaczego przypomnia艂 sobie czarn膮 dziewczyn臋

i jej powitalny pocz臋stunek.

Opu艣cili ogr贸d, przeszli przez kilka b艂otnistych ulic i znale藕li si臋 na wyboistym placu, kt贸ry w otoczeniu niskich dom贸w wydawa艂 si臋 jeszcze wi臋kszy. Po tynku 艣cian 艣cieka艂a teraz wilgo膰, cho膰 deszcz wci膮偶 tylko m偶y艂. Poprzez g膮bczasty przestw贸r nieba dociera艂 do nich przyg艂uszony szum rzeki i drzew. Szli r贸wnym krokiem, d鈥橝rrast ci臋偶ko, kucharz spr臋偶y艣cie. Od czasu do czasu kucharz podnosi艂 g艂ow臋 i u艣miecha艂 si臋 do swego towarzysza. Skierowali si臋 w stron臋 ko艣cio艂a, kt贸ry wida膰 by艂o nad domami, doszli do ko艅ca placu i znale藕li si臋 na b艂otnistych ulicach, gdzie unosi艂y si臋 teraz ostre zapachy kuchenne. Od czasu do czasu pojawia艂a si臋 w drzwiach zaciekawiona twarz kobiety trzymaj膮cej w r臋ce talerz czy jakie艣 naczynie i znika艂a natychmiast. Min臋li ko艣ci贸艂, zapu艣cili si臋 w star膮 dzielnic臋, wci膮偶 id膮c mi臋dzy niskimi domami, i nagle zza chat, kt贸re d鈥橝rrast rozpozna艂, dobieg艂 ich szum niewidocznej rzeki.

-    Tak. Tu ci臋 zostawi臋. Do wieczora - powiedzia艂.

-    Dobrze, przed ko艣cio艂em.

Ale kucharz nie wypuszcza艂 r臋ki d鈥橝rrasta. Waha艂 si臋. Wreszcie rzek艂:

-    A czy ty nigdy nie wzywa艂e艣, nie przyrzeka艂e艣?

-    Owszem, jeden raz.

-    Podczas burzy?

-    Mo偶na i tak powiedzie膰.

I d鈥橝rrast gwa艂townie cofn膮艂 r臋k臋. Ale w chwili, kiedy mia艂 odej艣膰, napotka艂 spojrzenie kucharza. Zawaha艂 si臋, potem u艣miechn膮艂.

-    Powiem ci, cho膰 to nie ma znaczenia. Kto艣 mia艂 umrze膰 z mojej winy. Zdaje mi si臋, 偶e wzywa艂em.

-    Przyrzek艂e艣?

-    Nie, chcia艂em przyrzec.

-    Dawno to by艂o?

-    Nied艂ugo przed przyjazdem tutaj.

Kucharz uj膮艂 brod臋 w obie r臋ce. Jego oczy b艂yszcza艂y.

-    Ty j este艣 kapitan - powiedzia艂. - M贸j dom j est twoim domem. I pomo偶esz mi dotrzyma膰 obietnicy, a to jest tak, jakby艣 sam jej dotrzyma艂. To ci tak偶e pomo偶e. D鈥橝rrast u艣miechn膮艂 si臋:

-    Nie s膮dz臋.

-    Jeste艣 dumny, kapitanie.

-    By艂em dumny, teraz jestem sam. Ale powiedz mi, czy tw贸j dobry Jezus zawsze odpowiada艂, gdy wo艂a艂e艣?

-    Zawsze, o nie, kapitanie!

-    A wi臋c?

Kucharz wybuchn膮艂 rze艣kim i dziecinnym 艣miechem.

-    On jest chyba wolny, nic nie musi - rzek艂 - jak my艣lisz, co?

W klubie, gdzie d鈥橝rrast jad艂 obiad z notablami, burmistrz powiedzia艂 mu, 偶e powinien wpisa膰 si臋 do z艂otej ksi臋gi miasta, 偶eby pozosta艂o 艣wiadectwo wielkiego wydarzenia, jakim jest jego przyjazd do Iguape. S臋dzia ze swej strony znalaz艂 kilka nowych formu艂, 偶eby pr贸cz cn贸t i talent贸w go艣cia pochwali膰 prostot臋, z jak膮 reprezentuje wielki kraj, do kt贸rego ma zaszczyt nale偶e膰. D鈥橝rrast powiedzia艂 tylko, 偶e w istocie uwa偶a to za zaszczyt, i to nie byle jaki, ale tak samo nale偶y poczyta膰 za sukces, i偶 Francuskie Towarzystwo mo偶e wykona膰 prace o takim zasi臋gu. S臋dzia zaprotestowa艂 przeciwko tak wielkiej skromno艣ci.

-    Ale - wtr膮ci艂 - czy pomy艣la艂 pan, co mamy zrobi膰 z szefem policji?

D鈥橝rrast patrzy艂 na niego z u艣miechem.

-    Wiem.

Uwa偶a艂by za szczeg贸lny przywilej i wyj膮tkow膮 艂ask臋, gdyby w jego imieniu zechciano wybaczy膰 temu narwa艅cowi; pobyt d鈥橝r-rasta w pi臋knym mie艣cie Iguape, kt贸re tak bardzo rad by艂 pozna膰, podobnie jak jego wielkodusznych mieszka艅c贸w, up艂ywa艂by dzi臋ki temu od samego pocz膮tku w atmosferze zgody i przyja藕ni. S臋dzia, s艂uchaj膮cy uwa偶nie i z u艣miechem, skin膮艂 g艂ow膮. Przez chwil臋 zastanawia艂 si臋 z min膮 znawcy nad now膮 formu艂k膮, po czym zwr贸ci艂 si臋 do obecnych, 偶eby wyrazili uznanie dla wspania艂ych tradycji wielkiego narodu francuskiego, i o艣wiadczy艂 d鈥橝rrastowi, 偶e wszystko jest w porz膮dku.

-    W takim razie - zako艅czy艂 - zjemy kolacj臋 z szefem policji.

Ale d鈥橝rrast powiedzia艂, 偶e zosta艂 zaproszony przez przyjaci贸艂

do chat na obrz臋d ta艅c贸w.

-    Ach, tak! - rzek艂 s臋dzia. - Ciesz臋 si臋, 偶e pan tam idzie. Zobaczy pan, nie spos贸b nie kocha膰 naszego ludu.

Wieczorem d鈥橝rrast, kucharz i jego brat siedzieli przy wygas艂ym ognisku po艣rodku chaty, w kt贸rej in偶ynier by艂 ju偶 rano. Brat nie okaza艂 zdziwienia na jego widok. M贸wi艂 z trudem po hiszpa艅sku i najcz臋艣ciej poprzestawa艂 na kiwni臋ciu g艂ow膮. Natomiast kucharz zainteresowa艂 si臋 katedrami, po czym d艂ugo rozprawia艂 o zupie z czarnej fasoli. Dzie艅 si臋 ko艅czy艂 i chocia偶 d鈥橝rrast widzia艂 jeszcze kucharza i jego brata, to ledwie odr贸偶nia艂 w g艂臋bi chaty przykucni臋te postacie starszej kobiety i dziewczyny, kt贸ra i tym razem mu podawa艂a. Z do艂u dobiega艂 monotonny odg艂os rzeki.

Kucharz wsta艂 i powiedzia艂:

-    Ju偶 czas.

Wstali tak偶e, ale kobiety nie ruszy艂y si臋 z miejsca. M臋偶czy藕ni wyszli sami. D鈥橝rrast zawaha艂 si臋, potem si臋 do nich przy艂膮czy艂. By艂a ju偶 noc, deszcz usta艂. Niebo o bladej czerni zdawa艂o si臋 wci膮偶 p艂ynne. W jego przezroczystej i ciemnej wodzie, nisko na horyzoncie, zacz臋艂y si臋 zapala膰 gwiazdy. Gas艂y niemal natychmiast i spada艂y jedna po drugiej do rzeki, jak gdyby niebo ocieka艂o ostatnimi 艣wiat艂ami. G臋ste powietrze pachnia艂o wod膮 i dymem. S艂ycha膰 by艂o tak偶e bliski szum ogromnego lasu, cho膰 las by艂 nieruchomy. Nagle b臋bny i 艣piewy zabrzmia艂y w dali, wpierw g艂ucho, potem wyra藕nie, zbli偶a艂y si臋 coraz bardziej, wreszcie zamilk艂y. Po chwili zjawi艂 si臋 orszak czarnych dziewczyn w bia艂ych sukniach z lichego jedwabiu o nisko skrojonej talii. Za nimi szed艂 wysoki Murzyn w obcis艂ej czerwonej kurcie, na kt贸r膮 spada艂 naszyjnik z r贸偶nokolorowych z臋b贸w, z ty艂u za艣 bez艂adna grupa m臋偶czyzn w bia艂ych pi偶amach i muzykanci nios膮cy szerokie, ma艂e b臋benki. Kucharz powiedzia艂, 偶e trzeba i艣膰 za nimi.

Chata, w kt贸rej si臋 znale藕li, id膮c wzd艂u偶 brzegu, w odleg艂o艣ci kilkuset metr贸w od ostatnich chat, by艂a wielka, pusta i do艣膰 przyzwoita, wewn膮trz bowiem otynkowana. Pod艂oga by艂a z ubitej ziemi, 艣ciany nagie; dach ze s艂omy i trzciny podpiera艂 w 艣rodku wysoki s艂up. Na ma艂ym o艂tarzu w g艂臋bi, ozdobionym palmami i pe艂nym 艣wiec, zaledwie o艣wietlaj膮cych po艂ow臋 izby, wida膰 by艂o wspania艂膮 barwn膮 litografi臋, wizerunek 艣w. Jerzego, kt贸ry z uwodzicielsk膮 min膮 zabija艂 w膮satego smoka. Pod o艂tarzem, w niszy ubranej papierami wyci臋tymi w girlandy, pomi臋dzy 艣wiec膮 i czark膮 z wod膮, znajdowa艂a si臋 gliniana, na czarno pomalowana figurka, wyobra偶aj膮ca rogatego boga, kt贸ry z dzik膮 min膮 wywija艂 ogromnym no偶em z posrebrzanego papieru.

Kucharz zaprowadzi艂 d鈥橝rrasta do k膮ta, gdzie stan臋li tu偶 przy 艣cianie, niedaleko od drzwi.

-    B臋dziemy mogli odej艣膰, nie przeszkadzaj膮c - szepn膮艂 kucharz.

W chacie by艂o t艂oczno; m臋偶czy藕ni i kobiety stali ciasno przy

sobie. By艂o ju偶 gor膮co. Muzykanci ustawili si臋 z obu stron ma艂ego o艂tarza. Tancerze i tancerki utworzyli dwa koncentryczne ko艂a, m臋偶czy藕ni stanowili ko艂o wewn臋trzne. Po艣rodku stan膮艂 czarny

wodzirej w czerwonej kurtce. D鈥橝rrast opar艂 si臋 o 艣cian臋, skrzy偶owawszy r臋ce.

Ale wodzirej przebi艂 si臋 przez kr膮g tancerzy, podszed艂 do nich z powa偶n膮 min膮 i powiedzia艂 kilka s艂贸w do kucharza.

-    Opu艣膰 r臋ce, kapitanie - rzek艂 kucharz. - 艢ciskasz si臋 i nie pozwalasz zej艣膰 duchowi 艣wi臋tego.

D鈥橝rrast pos艂usznie opu艣ci艂 r臋ce. Gdy tak sta艂 z plecami przyklejonymi do 艣ciany, du偶y i ci臋偶ki, z twarz膮 艣wiec膮c膮 ju偶 od potu, wygl膮da艂 jak jakie艣 b贸stwo, bestialskie i krzepi膮ce zarazem. Wysoki Murzyn spojrza艂 na niego, potem zadowolony powr贸ci艂 na swoje miejsce. Natychmiast g艂osem brzmi膮cym jak fanfara zaintonowa艂 pie艣艅, kt贸r膮 przy akompaniamencie b臋bn贸w wszyscy podj臋li ch贸rem. Ko艂a zacz臋艂y si臋 teraz obraca膰, ka偶de w inn膮 stron臋; ci臋偶ki i wybijany taniec przypomina艂 raczej przytupywanie, kt贸remu towarzyszy艂o podw贸jne falowanie bioder.

Upa艂 r贸s艂. Mimo to przerwy zmniejsza艂y si臋 stopniowo, przystanki nast臋powa艂y rzadziej i taniec sta艂 si臋 szybszy. Wysoki Murzyn znowu przedosta艂 si臋 przez ko艂a i zbli偶y艂 si臋 do o艂tarza, ale inni nie zwalniali tempa, a i on sam nie przestawa艂 ta艅czy膰. Powr贸ci艂 ze szklank膮 wody i zapalon膮 艣wiec膮, kt贸r膮 wbi艂 w ziemi臋 po艣rodku chaty. Rozla艂 wod臋 wok贸艂 艣wiecy w dw贸ch koncentrycznych ko艂ach, potem, zn贸w wyprostowany, podni贸s艂 w g贸r臋 oszala艂e oczy. Czeka艂 nieruchomo, z napi臋tym cia艂em.

-    艢wi臋ty Jerzy nadchodzi. Patrz, patrz - szepn膮艂 kucharz, kt贸remu oczy wychodzi艂y na wierzch.

Kilku tancerzy wygl膮da艂o teraz rzeczywi艣cie jak w transie, ale w transie zastyg艂ym: r臋ce trzymali na biodrach, ich krok by艂 sztywny, oczy nieruchome i martwe. Inni przy艣pieszyli rytm, skr臋caj膮c si臋 konwulsyjnie i wydaj膮c nieartyku艂owane d藕wi臋ki. Krzyki z wolna przybiera艂y na sile i kiedy zla艂y si臋 w jedno wycie, wodzirej z oczami wci膮偶 wzniesionymi, na ostatniej granicy oddechu, wyda艂 d艂ugi okrzyk, w kt贸rym powraca艂y te same, ledwo zrozumia艂e s艂owa.

-    Widzisz - szepn膮艂 kucharz - on m贸wi, 偶e jest polem, na kt贸rym b贸g toczy walk臋.

D鈥橝rrast, zaskoczony zmian膮 w g艂osie kucharza, spojrza艂 na niego: pochylony do przodu, z zaci艣ni臋tymi pi臋艣ciami i nieruchomym spojrzeniem, przytupywa艂 w miejscu, w tym samym rytmie co inni. Spostrzeg艂 w贸wczas, 偶e od chwili on sam ta艅czy ca艂ym swoim ci臋偶arem, cho膰 nie ruszy艂 si臋 z miejsca.

Ale b臋bny oszala艂y i czerwony dr膮gal poderwa艂 si臋 nagle. Z p艂omieniem w oku, zataczaj膮c ko艂a r臋kami i nogami, utrzymywa艂 si臋, zgi膮wszy kolano, to na jednej, to na drugiej nodze i zdawa艂o si臋, 偶e za chwil臋 rozleci si臋 w kawa艂ki. Lecz nagle zatrzyma艂 si臋 w rozp臋dzie, 偶eby w艣r贸d grzmotu b臋bn贸w rzuci膰 na obecnych dumne i straszne spojrzenie. Natychmiast z ciemnego k膮ta wynurzy艂 si臋 tancerz, kl臋kn膮艂 i poda艂 op臋tanemu kr贸tk膮 szabl臋. Wysoki Murzyn wzi膮艂 szabl臋 i nie przestaj膮c toczy膰 wok贸艂 oczami, zacz膮艂 ni膮 wywija膰 nad g艂ow膮. W tej samej chwili d鈥橝rrast ujrza艂 kucharza ta艅cz膮cego w艣r贸d innych. Nie zauwa偶y艂, kiedy kucharz odszed艂.

Dusz膮cy kurz unosi艂 si臋 z ziemi w czerwonawym, niepewnym 艣wietle i powietrze, klej膮ce si臋 do sk贸ry, stawa艂o si臋 jeszcze ci臋偶sze. D鈥橝rrast czu艂, jak zm臋czenie ogarnia go z wolna; oddycha艂 z coraz wi臋kszym trudem. Nie zauwa偶y艂 nawet, jak tancerze wzi臋li ogromne cygara, kt贸re palili teraz nie przestaj膮c ta艅czy膰; ich dziwny, zapach wype艂nia艂 chat臋 i odurza艂 go troch臋. Zobaczy艂 mijaj膮cego go w ta艅cu kucharza, kt贸ry tak偶e pali艂 cygaro:

- Nie pal - powiedzia艂.

Kucharz co艣 mrukn膮艂, posuwaj膮c si臋 wci膮偶 w rytmie i patrz膮c na s艂up po艣rodku chaty z wyrazem wypunktowanego boksera; przez jego kark przebiega艂 d艂ugi i ci膮g艂y dreszcz. U boku kucharza gruba Murzynka szczeka艂a bez przerwy, poruszaj膮c z lewa na prawo g艂ow膮 o zwierz臋cej twarzy. Najokropniejszy by艂 jednak taniec m艂odych Murzynek: nie odrywa艂y n贸g od ziemi, ale od st贸p do g艂贸w przebiega艂y je drgawki, coraz gwa艂towniejsze, w miar臋 jak dochodzi艂y do ramion. W贸wczas ich g艂owy kiwa艂y si臋 w prz贸d i do ty艂u jak odci臋te od tu艂owia. Jednocze艣nie wszyscy zacz臋li wy膰, d艂ugi i bezbarwny krzyk na jednym oddechu i bez modulacji nie ustawa艂, jak gdyby cia艂a z艂膮czy艂y si臋 ze sob膮 bez reszty mi臋艣niami i nerwami w jednym wyczerpuj膮cym wo艂aniu, pozwalaj膮cym wreszcie w ka偶dym z nich doj艣膰 do g艂osu istocie milcz膮cej dotychczas. W艣r贸d nieustaj膮cego krzyku kobiety zacz臋艂y, jedna po drugiej, pada膰 na ziemi臋. Czarny wodzirej kl臋ka艂 i wielk膮, mocn膮 r臋k膮 艣ciska艂 ka偶dej skronie ruchem szybkim i konwulsyjnym. W贸wczas wstawa艂y, chwiej膮c si臋 na nogach, w艂膮cza艂y si臋 w taniec i zn贸w krzycza艂y, naprz贸d s艂abo, potem coraz g艂o艣niej i szybciej, by upa艣膰 znowu i znowu wsta膰, i zacz膮膰 na nowo, i tak wiele razy, a偶 og贸lny krzyk usta艂, przerodzi艂 si臋 w jakie艣 ochryp艂e szczekanie, kt贸re wstrz膮sa艂o nimi jak czkawka. D鈥橝rrast wyczerpany, sp臋tany d艂ugim, nieruchomym ta艅cem, dusz膮c si臋 od w艂asnego milczenia, poczu艂, 偶e si臋 chwieje. W tym upale, kurzu, dymie z cygar, zapachu ludzi nie by艂o czym oddycha膰. Poszuka艂 kucharza spojrzeniem: kucharz znik艂. D鈥橝rrast osun膮艂 si臋 na ziemi臋 i przykucn膮艂, powstrzymuj膮c md艂o艣ci.

Kiedy otworzy艂 oczy, by艂o tak samo duszno, ale ha艂as usta艂. Tylko b臋bny wybija艂y niski i ci膮g艂y rytm, w takt kt贸rego we wszystkich k膮tach chaty przytupywali bia艂o ubrani ludzie. Ale po艣rodku izby, gdzie nie by艂o ju偶 teraz szklanki i 艣wiecy, grupa czarnych dziewcz膮t, w stanie na wp贸艂 hipnotycznym, ta艅czy艂a wolno, nie nad膮偶aj膮c niemal za rytmem. Z zamkni臋tymi oczami, ale wyprostowane, ko艂ysa艂y si臋 lekko w prz贸d i w ty艂, na czubkach palc贸w, w miejscu prawie. Dwie z nich, bardzo t臋gie, mia艂y twarze okryte zas艂onami z rafii. Sta艂y po obu stronach wysokiej, szczup艂ej, przebranej dziewczyny, w kt贸rej d鈥橝rrast rozpozna艂 c贸rk臋 swego gospodarza. By艂a w zielonej sukni i w my艣liwskim kapeluszu z b艂臋kitnej gazy, pod-gi臋tym z przodu i ozdobionym pi贸rami jak kapelusze muszkieter贸w; w r臋ce trzyma艂a zielono偶贸艂ty 艂uk ze strza艂膮, na kt贸r膮 by艂 nadziany kolorowy ptaszek. Jej 艂adna g艂owa, nieco przechylona do ty艂u, ko艂ysa艂a si臋 wolno na wdzi臋cznym ciele, a u艣piona twarz tchn臋艂a spokojn膮 i niewinn膮 melancholi膮. Gdy muzyka ustawa艂a, chwia艂a si臋 sennie. Dopiero wzmocniony rytm b臋bn贸w stawa艂 si臋 dla niej widoczn膮 podpor膮, wok贸艂 kt贸rej uk艂ada艂a mi臋kkie arabeski a偶 do chwili, gdy zn贸w urywa艂a si臋 muzyka; w贸wczas, chwiej膮c si臋 na skraju r贸wnowagi, wydawa艂a dziwny krzyk ptaka, przenikliwy, lecz melodyjny.

D鈥橝rrast zafascynowany tym powolnym ta艅cem przygl膮da艂 si臋 czarnej Dianie, kiedy pojawi艂 si臋 przed nim kucharz; jego g艂adka twarz by艂a teraz zmieniona do niepoznania. Dobro膰 znik艂a z oczu, w kt贸rych b艂yszcza艂a nieznana po偶膮dliwo艣膰. Powiedzia艂 niech臋tnie, jak do obcego:

- P贸藕no ju偶, kapitanie. Oni b臋d膮 ta艅czy膰 przez ca艂膮 noc, ale nie chc膮, 偶eby艣 zosta艂.

D鈥橝rrast podni贸s艂 si臋 z ci臋偶k膮 g艂ow膮 i ruszy艂 za kucharzem, kt贸ry szed艂 wzd艂u偶 艣ciany ku drzwiom. Na progu kucharz si臋 odsun膮艂, przytrzyma艂 bambusowe drzwi i d鈥橝rrast wyszed艂. Odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na kucharza, kt贸ry nie rusza艂 si臋 z miejsca.

-    Chod藕. Wkr贸tce trzeba b臋dzie nie艣膰 kamie艅.

-    Zostaj臋 - powiedzia艂 kucharz stanowczo.

-    A twoja obietnica?

Kucharz, nie odpowiadaj膮c, pcha艂 coraz bardziej drzwi, kt贸re d鈥橝rrast przytrzymywa艂 r臋k膮. Stali tak przez sekund臋, wreszcie d鈥橝r-rast ust膮pi艂, wzruszaj膮c ramionami. Potem odszed艂.

Noc by艂a pe艂na 艣wie偶ych i aromatycznych zapach贸w. Rzadkie gwiazdy po艂udniowego nieba, stonowane niewidoczn膮 mg艂膮, po艂yskiwa艂y s艂abo nad lasem. Wilgotne powietrze by艂o ci臋偶kie. Zdawa艂o si臋 jednak rozkosznie 艣wie偶e po wyj艣ciu z chaty. D鈥橝rrast wspina艂 si臋 po 艣liskim zboczu i doszed艂 do pierwszych chat, potykaj膮c si臋 jak pijany na wyboistej drodze. Bliski las pomrukiwa艂 s艂abo. Szum rzeki r贸s艂; ogromny kontynent wynurza艂 si臋 z nocy i obrzydzenie ogarnia艂o d鈥橝rrasta. Zdawa艂o mu si臋, 偶e chcia艂by zwymiotowa膰 ten ca艂y kraj, smutek jego wielkich przestrzeni, zielononiebieskie 艣wiat艂o las贸w, nocny plusk wielkich, pustych rzek. Ta ziemia by艂a zbyt wielka; miesza艂y si臋 tu rasy i pory roku, czas stawa艂 si臋 p艂ynny. 呕ycie toczy艂o si臋 tu偶 nad ziemi膮 i 偶eby w nie wej艣膰, trzeba by艂o wyci膮gn膮膰 si臋 i spa膰 latami na b艂otnistej i zesch艂ej ziemi. Tam, w Europie, by艂 wstyd i gniew. Tu wygnanie i samotno艣膰 w艣r贸d omdlewaj膮cych i trz臋s膮cych si臋 w drgawkach szale艅c贸w, kt贸rzy ta艅czyli, 偶eby umrze膰. Ale poprzez wilgotn膮 noc dziwny krzyk zranionego ptaka, krzyk u艣pionej pi臋knej dziewczyny, doszed艂 do niego raz jeszcze.

Kiedy d鈥橝rrast z g艂ow膮 ci臋偶k膮 od migreny obudzi艂 si臋 po kiepskiej nocy, wilgotny upa艂 wisia艂 ju偶 nad miastem i nieruchomym lasem. Czeka艂 teraz w przedsionku szpitala i patrzy艂 na zegarek, kt贸ry stan膮艂, niepewien godziny, zdumiony, 偶e dzie艅 jest tak jasny, a miasto ciche. Niebo, ca艂e niemal b艂臋kitne, le偶a艂o ci臋偶ko na wyblak艂ych dachach. Znieruchomia艂e od upa艂u, 偶贸艂tawe urubu spa艂y na domu naprzeciw szpitala. Jeden z nich pisn膮艂 nagle, otworzy艂 dzi贸b i zdawa艂o si臋, 偶e zaraz odleci. Ale uderzy艂 dwa razy zakurzonymi skrzyd艂ami, wzni贸s艂 si臋 kilka centymetr贸w nad dach i spad艂, by zasn膮膰 niemal natychmiast.

In偶ynier skierowa艂 si臋 w stron臋 miasta. G艂贸wny plac by艂 pusty, podobnie jak ulice, kt贸rymi przyszed艂. Daleko, po obu stronach rzeki, niska mg艂a unosi艂a si臋 nad lasem. Upa艂 spada艂 prostopadle i d鈥橝r-rast szuka艂 cienistego k膮ta, 偶eby si臋 schroni膰. W tej samej chwili ujrza艂 pod daszkiem jednego z dom贸w niskiego m臋偶czyzn臋, kt贸ry dawa艂 mu znaki. Z bardziej bliska rozpozna艂 Sokratesa.

-    I c贸偶, panie d鈥橝rrast, obrz臋d ci si臋 podoba? D鈥橝rrast powiedzia艂, 偶e w chacie by艂o zbyt gor膮co i 偶e wola艂 niebo i noc.

-    Tak - rzek艂 Sokrates - u was jest tylko msza. Nikt nie ta艅czy.

Zaciera艂 r臋ce, skaka艂 na jednej nodze, kr臋ci艂 si臋 w k贸艂ko i 艣mia艂

si臋 do utraty tchu.

-    Oni s膮 niemo偶liwi, niemo偶liwi.

Potem spojrza艂 na d鈥橝rrasta z ciekawo艣ci膮:

-    Chodzisz na msz臋?

-    Nie.

-    Wi臋c gdzie chodzisz?

-    Nigdzie. Nie wiem.

Sokrates roze艣mia艂 si臋 znowu:

-    Niemo偶liwe! Wielki pan bez ko艣cio艂a, bez niczego!

D鈥橝rrast 艣mia艂 si臋 tak偶e:

-    Widzisz, nie znalaz艂em swego miejsca. Wi臋c wyjecha艂em.

-    Zosta艅 z nami, kocham ci臋, panie d鈥橝rrast.

-    Chcia艂bym, Sokratesie, ale nie umiem ta艅czy膰.

Ich 艣miech rozbrzmiewa艂 w ciszy pustego miasta.

-    Ach, zapomnia艂em - rzek艂 Sokrates. - Burmistrz chce si臋 z tob膮 widzie膰. Jest na obiedzie w klubie.

I bez uprzedzenia ruszy艂 w stron臋 szpitala.

-    Dok膮d idziesz? - zawo艂a艂 d鈥橝rrast.

Sokrates uda艂, 偶e chrapie.

-    Spa膰. Wkr贸tce b臋dzie procesja.

I pobieg艂, pochrapuj膮c.

Burmistrz chcia艂 tylko zaproponowa膰 d鈥橝rrastowi honorowe miejsce, z kt贸rego m贸g艂by ogl膮da膰 procesj臋. Wyja艣ni艂 rzecz in偶ynierowi, cz臋stuj膮c go potraw膮 z mi臋sa i ry偶u, kt贸ra postawi艂aby na nogi paralityka. Naprz贸d d鈥橝rrast zasi膮dzie na balkonie w domu s臋dziego, naprzeciw ko艣cio艂a, 偶eby widzie膰 wychodz膮cy orszak. Potem uda si臋 do zarz膮du miejskiego przy wielkiej ulicy prowadz膮cej na plac ko艣cielny, kt贸r膮 wraca膰 b臋d膮 pokutnicy. S臋dzia i szef policji dotrzymaj膮d鈥橝rrastowi towarzystwa, poniewa偶 burmistrz musi wzi膮膰 udzia艂 w ceremonii. Szef policji by艂 w艂a艣nie w klubie; wci膮偶 kr臋ci艂 si臋 ko艂o d鈥橝rrasta, u艣miecha艂 si臋 bez wytchnienia i zasypywa艂 go niezrozumia艂ymi, ale bez w膮tpienia serdecznymi s艂owami. Kiedy d鈥橝rrast wychodzi艂, szef policji rzuci艂 si臋, aby otworzy膰 przed nim wszystkie drzwi.

Skierowali si臋 ku domowi s臋dziego, id膮c przez puste wci膮偶 miasto o艣wietlone ci臋偶kim s艂o艅cem. Tylko ich kroki dzwoni艂y w ciszy. Ale nagle na pobliskiej ulicy wybuchn臋艂a petarda, wyp艂aszaj膮c z dach贸w urubu, kt贸re wznios艂y si臋 w powietrze niby ci臋偶kie i popl膮tane snopy. Niemal natychmiast ze wszystkich stron rozleg艂y si臋 wybuchy dziesi膮tk贸w petard; drzwi dom贸w otworzy艂y si臋 i ludzie zacz臋li wychodzi膰 na w膮skie ulice.

S臋dzia nie omieszka艂 o艣wiadczy膰 d鈥橝rrastowi, 偶e jest dumny, mog膮c go go艣ci膰 w swym niegodnym domu, i pi臋knymi barokowymi schodami, pomalowanymi na niebiesko wapnem, zaprowadzi艂 go na pi臋tro. Gdy d鈥橝rrast przechodzi艂 przez podest, drzwi si臋 otworzy艂y, ukaza艂y si臋 br膮zowe g艂owy dzieci i w艣r贸d st艂umionych 艣miech贸w znik艂y natychmiast. W reprezentacyjnym pokoju o pi臋knej architekturze znajdowa艂y si臋 tylko meble trzcinowe i wielkie klatki z ptakami, kt贸re 艣wiergota艂y og艂uszaj膮co. Balkon wychodzi艂 na plac przed ko艣cio艂em. Zacz膮艂 go teraz zape艂nia膰 t艂um, dziwnie milcz膮cy i nieruchomy w upa艂e, kt贸ry spada艂 z nieba widocznymi niemal falami. Tylko dzieci biega艂y po placu, zatrzymuj膮c si臋 nagle, 偶eby zapali膰 petardy, kt贸re wybucha艂y jedna po drugiej. Otynkowany ko艣ci贸艂 z dziesi臋cioma stopniami pomalowanymi na niebiesko wapnem i dwiema niebiesko-z艂otymi wie偶ami wydawa艂 si臋 z balkonu mniejszy.

Nagle w ko艣ciele zagrzmia艂y organy. T艂um zwr贸cony ku kruch-cie ustawi艂 si臋 wok贸艂 placu. M臋偶czy藕ni ods艂onili g艂owy, kobiety przykl臋k艂y. Odleg艂e organy gra艂y d艂ugo jakie艣 marsze. Potem dziwny odg艂os dobieg艂 z lasu. Ma艂y samolot o przezroczystych skrzyd艂ach i w膮t艂ym tu艂owiu, niezwyk艂y w tym 艣wiecie bez wieku, wynurzy艂 si臋 znad drzew, zni偶y艂 si臋 troch臋 i przelecia艂 nad wzniesionymi w g贸r臋 g艂owami, ha艂asuj膮c niby wielka grzechotka. Potem zawr贸ci艂 i skierowa艂 si臋 w stron臋 zatoki.

Tymczasem nieokre艣lony zgie艂k, dochodz膮cy z mrocznego ko艣cio艂a, przyci膮gn膮艂 znowu uwag臋. Organy zamilk艂y, zast膮pi艂y je teraz niewidoczne tr膮by i b臋bny. Pokutnicy w czarnych kom偶ach wyszli jeden za drugim z ko艣cio艂a, ustawili si臋 na dziedzi艅cu i zacz臋li schodzi膰 na d贸艂 po stopniach. Za nimi post臋powali biali pokutnicy nios膮cy niebiesko-czerwone chor膮gwie, potem grupa ch艂opc贸w przebranych za anio艂y, 鈥瀌zieci Marii鈥 o czarnych i powa偶nych twarzyczkach i, wreszcie, na r贸偶nobarwnym relikwiarzu, kt贸ry nie艣li poc膮cy si臋 w swych czarnych ubraniach notable, figura dobrego Jezusa; z trzcin膮 w r臋ce, z g艂ow膮 okryt膮 cierniami, krwawi艂 i ko艂ysa艂 si臋 nad t艂umem zgromadzonym na schodach.

Kiedy relikwiarz znalaz艂 si臋 u st贸p schod贸w, nast膮pi艂a chwila przerwy, podczas kt贸rej pokutnicy pr贸bowali ustawi膰 si臋 w jakim艣 porz膮dku. W贸wczas d鈥橝rrast zobaczy艂 kucharza. Wyszed艂 w艂a艣nie na dziedziniec; tors mia艂 nagi, na g艂owie ni贸s艂 ogromny, prostok膮tny blok, kt贸ry od czaszki dzieli艂a tylko pod艣ci贸艂ka z korka. Zeszed艂 pewnym krokiem ze stopni, doskonale wywa偶ony kamie艅 spoczywa艂 w 艂uku jego kr贸tkich i muskularnych r膮k. Ledwo znalaz艂 si臋 za relikwiarzem, gdy procesja ruszy艂a z miejsca. Z kruchty wyszli muzykanci ubrani w jaskrawe kurtki, dm膮c z wszystkich si艂 w przybrane wst膮偶kami tr膮by. Przy przy艣pieszonym rytmie muzyki pokutnicy ruszyli szybciej i doszli do jednej z ulic wiod膮cych na plac. Kiedy relikwiarz znik艂 za nimi, wida膰 by艂o tylko kucharza i ostatnich muzykant贸w. Z ty艂u, w艣r贸d strzelaj膮cych petard, szed艂 t艂um; nad ostatnimi grupami kr膮偶y艂 samolot. D鈥橝rrast patrzy艂 tylko na kucharza, kt贸ry znika艂 teraz w ulicy, i in偶ynierowi wyda艂o si臋 nagle, 偶e ugi臋艂y mu si臋 ramiona. Ale z tej odleg艂o艣ci 藕le widzia艂.

S臋dzia, szef policji i d鈥橝rrast ruszyli do zarz膮du miejskiego wzd艂u偶 pustych ulic, pomi臋dzy zamkni臋tymi sklepami i zatrza艣ni臋tymi bramami dom贸w. W miar臋 jak oddalali si臋 od fanfar i detonacji, cisza zn贸w zagarn臋艂a miasto; kilka urubu powr贸ci艂o ju偶 na dachy, by zaj膮膰 swoje miejsca, kt贸re, zdawa艂o si臋, nale偶a艂y do nich zawsze. Dom zarz膮du miejskiego wychodzi艂 na w膮sk膮, ale d艂ug膮 ulic臋 prowadz膮c膮 z przedmie艣cia na plac ko艣cielny. Teraz ulica by艂a pusta.

Z balkonu, jak okiem si臋gn膮膰, wida膰 by艂o tylko wyboist膮 szos臋, na kt贸rej niedawny deszcz pozostawi艂 kilka ka艂u偶. S艂o艅ce zesz艂o ju偶 ni偶ej, ale wci膮偶 jeszcze dr膮偶y艂o 艣lepe fasady dom贸w po drugiej stronie ulicy.

Czekali d艂ugo, tak d艂ugo, 偶e d鈥橝rrast, kt贸ry nieustannie mia艂 w oczach odblask s艂o艅ca na murze z przeciwka, poczu艂 zn贸w zm臋czenie i zawr贸t g艂owy. Bezludna ulica o opustosza艂ych domach przyci膮ga艂a go i odpycha艂a zarazem. Zn贸w zapragn膮艂 uciec z tego kraju, my艣la艂 jednocze艣nie o ogromnym kamieniu i chcia艂, 偶eby pr贸ba ju偶 si臋 sko艅czy艂a. Mia艂 ju偶 zaproponowa膰, 偶eby wyszli zasi臋gn膮膰 wiadomo艣ci, kiedy zacz臋艂y bi膰 wszystkie dzwony ko艣cielne. W tej samej chwili u drugiego ko艅ca ulicy, z ich lewej strony, buchn膮艂 zgie艂k i ukaza艂 si臋 kipi膮cy t艂um. Wida膰 by艂o z daleka, jak oblepia relikwiarz; pielgrzymi i pokutnicy, w pomieszaniu, w艣r贸d trzaskaj膮cych petard i ryk贸w rado艣ci, posuwali si臋 w膮sk膮 ulic膮. W ci膮gu kilku sekund wype艂nili j膮 a偶 po brzegi, id膮c w nieopisanym nie艂adzie w stron臋 zarz膮du miejskiego; wiek, rasy i stroje stopione w jedn膮 pstr膮 mas臋, nakryt膮 oczami i ustami pe艂nymi wrzasku, z kt贸rej jak w艂贸cznie wystawa艂 zast臋p 艣wiec o p艂omieniach rozpraszaj膮cych si臋 w rozpalonym 艣wietle dnia. Ale kiedy byli ju偶 blisko i kiedy zdawa艂o si臋, 偶e t艂um pod balkonem wchodzi na 艣ciany, tak by艂 g臋sty, d鈥橝rrast zobaczy艂, 偶e nie ma kucharza.

Bez s艂owa przeprosin zerwa艂 si臋 z miejsca, przeszed艂 przez pok贸j, zbieg艂 ze schod贸w i znalaz艂 si臋 na ulicy og艂uszaj膮cej d藕wi臋kiem dzwon贸w i wybuchami petard. Tu musia艂 walczy膰 z radosnym t艂umem, z lud藕mi nios膮cymi 艣wiece i oburzonymi pokutnikami. Ale napieraj膮c ca艂ym swoim ci臋偶arem na fal臋 ludzk膮, otworzy艂 sobie drog臋 ruchem tak gwa艂townym, 偶e zachwia艂 si臋 i omal nie upad艂, kiedy znalaz艂 si臋 ju偶 sam, poza t艂umem, na ko艅cu ulicy. Sta艂 przy rozpalonym murze i czeka艂, a偶 oddech mu wr贸ci. Potem ruszy艂 dalej. W tej samej chwili na ulicy ukaza艂a si臋 grupa ludzi. Pierwsi z nich szli ty艂em i d鈥橝rrast zobaczy艂, 偶e otaczaj膮 kucharza.

Kucharz by艂 wyra藕nie wyczerpany. Stawa艂, potem zgi臋ty pod ogromnym kamieniem bieg艂 przez chwil臋 po艣piesznym krokiem tragarzy i kulis贸w, drobnym i szybkim truchtem n臋dzy, uderzaj膮c ca艂膮 stop膮 o ziemi臋. Otaczaj膮cy go pokutnicy, w kom偶ach brudnych od roztopionego wosku i kurzu, dodawali mu odwagi, gdy stawa艂.

Z lewej strony szed艂 lub bieg艂 w milczeniu jego brat. D鈥橝rrastowi wyda艂o si臋, 偶e czas, kt贸rego im trzeba, aby przeby膰 przestrze艅 dziel膮c膮 ich od niego, ci膮gnie si臋 w niesko艅czono艣膰. Gdy znale藕li si臋 przy nim, kucharz zatrzyma艂 si臋 znowu, rzucaj膮c wok贸艂 zgaszone spojrzenia. Na widok d鈥橝rrasta znieruchomia艂 zwr贸cony w jego stron臋, cho膰 zdawa艂o si臋, 偶e go nie poznaje. T艂usty i brudny pot okrywa艂 jego szar膮 teraz twarz, w brodzie by艂o pe艂no pasemek 艣liny, brunatna i sucha piana zakleja艂a mu usta. Spr贸bowa艂 si臋 u艣miechn膮膰. Przez jego cia艂o, nieruchome pod ci臋偶arem, przebiega艂 dreszcz, pr贸cz ramion, kt贸rych musku艂y najwidoczniej zastyg艂y w jakim艣 kurczu. Brat rozpozna艂 d鈥橝rrasta i powiedzia艂 tylko:

-    On ju偶 upad艂.

A Sokrates, kt贸ry wyskoczy艂 nie wiadomo sk膮d, szepn膮艂 mu do ucha:

-    Za du偶o ta艅czy艂 przez ca艂膮 noc, panie d鈥橝rrast. Jest zm臋czony.

Kucharz ruszy艂 znowu urywanym truchtem, ale nie jak kto艣, kto

chce i艣膰 naprz贸d, lecz jak gdyby ucieka艂 przed gniot膮cym go ci臋偶arem i spodziewa艂 si臋, 偶e ruch przyniesie mu ulg臋. Nie wiadomo jak d鈥橝rrast znalaz艂 si臋 z jego prawej strony. Po艂o偶y艂 na plecach kucharza r臋k臋 lekk膮 nagle i szed艂 obok niego drobnym, szybkim i ci臋偶kim krokiem. Relikwiarz znik艂 u drugiego ko艅ca ulicy i t艂um, kt贸ry zape艂nia艂 teraz plac, nie posuwa艂 si臋 ju偶 dalej. Przez kilka sekund kucharz szed艂 naprz贸d, maj膮c brata i d鈥橝rrasta u boku. Wkr贸tce tylko dwadzie艣cia metr贸w dzieli艂o go od tej grupy, kt贸ra czeka艂a na nich przed zarz膮dem miejskim. Jednak偶e zatrzyma艂 si臋 znowu. R臋ka d鈥橝rrasta sta艂a si臋 ci臋偶sza.

-    No, kucharzu, jeszcze troch臋.

Tamten dr偶a艂, 艣lina zacz臋艂a p艂yn膮膰 mu z ust, z ca艂ego jego cia艂a dos艂ownie tryska艂 pot. Zaczerpn膮艂 oddechu, mia艂 to by膰 oddech g艂臋boki, i stan膮艂. Ruszy艂 znowu, post膮pi艂 trzy kroki, zachwia艂 si臋. I nagle kamie艅 ze艣lizn膮艂 mu si臋 na rami臋, skaleczy艂 je, potem stoczy艂 si臋 na ziemi臋 i kucharz, trac膮c r贸wnowag臋, upad艂 na bok. Ci, kt贸rzy szli przodem, dodaj膮c mu odwagi, uskoczyli z krzykiem do ty艂u, jeden z nich chwyci艂 pod艣ci贸艂k臋 z korka, inni podnosili kamie艅, 偶eby po艂o偶y膰 go zn贸w na g艂owie kucharza.

D鈥橝rrast pochylony nad nim ociera艂 mu rami臋 splamione krwi膮 i kurzem; ma艂y cz艂owieczek dysza艂 z twarz膮 przyklejon膮 do ziemi.

Nic nie s艂ysza艂, nie porusza艂 si臋 wcale. D鈥橝rrast chwyci艂 go wp贸艂, uni贸s艂 tak lekko, jakby to by艂o dziecko, i trzyma艂 przy sobie w u艣cisku. Schylony, m贸wi艂 mu prosto w twarz, jakby chcia艂 tchn膮膰 w niego w艂asn膮 si艂臋. Po chwili krwawi膮cy i brudny kucharz oderwa艂 si臋 od niego z dzikim wyrazem. Chwiej膮c si臋, podszed艂 do kamienia, kt贸ry inni unie艣li nieco. Ale zatrzyma艂 si臋; patrzy艂 na kamie艅 pustym spojrzeniem, potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Potem r臋ce mu opad艂y i zwr贸ci艂 si臋 w stron臋 d鈥橝rrasta. Ogromne 艂zy p艂yn臋艂y cicho po jego zniekszta艂conej twarzy. Chcia艂 m贸wi膰, m贸wi艂, ale usta z trudem uk艂ada艂y sylaby.

-    Przyrzek艂em - powiedzia艂. I potem: - Ach, kapitanie! Ach! Kapitanie! - i 艂zy odebra艂y mu g艂os.

Brat pojawi艂 si臋 za jego plecami, obj膮艂 go i kucharz, p艂acz膮c, przywar艂 do niego, pokonany, przechyliwszy g艂ow臋 do ty艂u.

D鈥橝rrast patrzy艂 na niego i nie znajdowa艂 s艂贸w. Zwr贸ci艂 si臋 ku dalekiemu t艂umowi, kt贸ry zn贸w krzycza艂. Nagle wydar艂 z czyich艣 r膮k pod艣ci贸艂k臋 korkow膮 i zbli偶y艂 si臋 do kamienia. Da艂 znak ludziom, 偶eby go podnie艣li i niemal bez wysi艂ku wzi膮艂 ci臋偶ar na g艂ow臋. Ugi膮w-szy si臋 lekko pod ci臋偶arem kamienia, ze wzniesionymi ramionami, nieco dysz膮c, patrzy艂 na ziemi臋 i s艂ucha艂 艂ka艅 kucharza. Potem ruszy艂 mocnym krokiem, nie s艂abn膮c, przebieg艂 przestrze艅 oddzielaj膮c膮 go od t艂umu na ko艅cu ulicy i zdecydowanie przeci膮艂 pierwsze rozst臋puj膮ce si臋 przed nim szeregi, wszed艂 na plac w zgie艂ku dzwon贸w i detonacji, mi臋dzy dwoma szpalerami widz贸w, kt贸rzy nagle umilkli i patrzyli na niego ze zdumieniem. Szed艂 naprz贸d tym samym porywistym krokiem; t艂um otwiera艂 si臋 przed nim a偶 do ko艣cio艂a. Mimo ci臋偶aru, kt贸ry zaczyna艂 mu mia偶d偶y膰 g艂ow臋 i kark, widzia艂 ko艣ci贸艂 i relikwiarz czekaj膮cy jakby na niego na dziedzi艅cu ko艣cielnym. Szed艂 ku niemu i przeby艂 ju偶 wi臋cej jak po艂ow臋 placu, gdy nie wiadomo dlaczego skr臋ci艂 ostro na ukos, w lewo, odwracaj膮c si臋 ty艂em do ko艣cio艂a, tak 偶e pielgrzymi stan臋li twarz膮 do niego. Us艂ysza艂 za sob膮 szybkie kroki. Przed sob膮 widzia艂 ze wszystkich stron otwarte usta. Nie rozumia艂, co te usta krzycza艂y, cho膰 zdawa艂o mu si臋, 偶e rozpoznaje portugalskie s艂owo, kt贸rym ciskano we艅 bez przerwy. Nagle Sokrates wyr贸s艂 przed nim; tocz膮c przera偶onymi oczami, m贸wi艂 co艣 i wskazywa艂 drog臋 do ko艣cio艂a.

-    Do ko艣cio艂a, do ko艣cio艂a - krzycza艂 Sokrates i t艂um.

D鈥橝rrast ci膮gle jednak szed艂 naprz贸d. Sokrates odsun膮艂 si臋, komicznie wznosz膮c r臋ce ku niebu; t艂um milk艂 z wolna. Kiedy d鈥橝r-rast znalaz艂 si臋 na pierwszej ulicy, kt贸r膮 szed艂 ju偶 z kucharzem -wiedzia艂, 偶e prowadzi do dzielnicy nadrzecznej - z placu dobiega艂 tylko niewyra藕ny zgie艂k.

Kamie艅 ugniata艂 mu teraz bole艣nie czaszk臋 i musia艂 napi膮膰 z ca艂ej si艂y mi臋艣nie wielkich r膮k, 偶eby zmniejszy膰 jego ucisk. Gdy doszed艂 do pierwszych uliczek na 艣liskim stoku, ramiona mu ju偶 dr臋twia艂y. Zatrzyma艂 si臋, wyt臋偶y艂 s艂uch. By艂 sam. Umocni艂 kamie艅 na pod艣ci贸艂-ce z korka i krokiem ostro偶nym, ale wci膮偶 pewnym, szed艂 ku dzielnicy chat. Gdy doszed艂 do niej, zaczyna艂o mu brakn膮膰 oddechu, r臋ce obejmuj膮ce kamie艅 dr偶a艂y. Przy艣pieszy艂 kroku, znalaz艂 si臋 wreszcie na placyku, gdzie sta艂a chata kucharza, podbieg艂 do niej, kopni臋ciem otworzy艂 drzwi, i jednym ruchem rzuci艂 kamie艅 na 艣rodek izby, na ognisko 偶arz膮ce si臋 jeszcze. I tu, wyprostowany, ogromny nagle, wdychaj膮c z rozpaczliwym wysi艂kiem znajomy zapach n臋dzy i popio艂u, s艂ucha艂, jak wznosi si臋 w nim fala niejasnej i pulsuj膮cej rado艣ci, kt贸rej nie potrafi艂 nazwa膰.

Gdy mieszka艅cy chaty wr贸cili, d鈥橝rrast sta艂 oparty o 艣cian臋 w g艂臋bi, z zamkni臋tymi oczami. Po艣rodku izby, tam gdzie znajdowa艂o si臋 ognisko, le偶a艂 na wp贸艂 zagrzebany kamie艅 pokryty popio艂em i ziemi膮. Zatrzymali si臋 na progu i patrzyli na d鈥橝rrasta w milczeniu, jakby go pytali. Ale on milcza艂. W贸wczas brat zaprowadzi艂 do kamienia kucharza i kucharz osun膮艂 si臋 na ziemi臋. Sam usiad艂, daj膮c znak innym. Przysz艂a stara kobieta, potem m艂oda dziewczyna z nocy, ale nikt nie patrzy艂 na d鈥橝rrasta. Przykucn臋li, milcz膮c, wok贸艂 kamienia. Tylko szum rzeki dochodzi艂 do nich poprzez ci臋偶kie powietrze. D鈥橝rrast sta艂 w cieniu i s艂ucha艂, nic nie widz膮c, szum w贸d nape艂nia艂 go niespokojnym szcz臋艣ciem. Z zamkni臋tymi oczami pozdrawia艂 rado艣nie w艂asn膮 si艂臋, pozdrawia艂 raz jeszcze 偶ycie, kt贸re si臋 zaczyna艂o. W tej chwili z bardzo bliska rozleg艂 si臋 wybuch. Brat odsun膮艂 si臋 nieco od kucharza i, na wp贸艂 zwr贸cony w stron臋 d鈥橝rrasta, na kt贸rego nie patrzy艂, wskaza艂 mu puste miejsce:

- Siadaj z nami.

Pos艂owie

Albert Camus w Wygnaniu i kr贸lestwie (L 鈥橢xile et Royaume) -zbiorze opowiada艅 powsta艂ych w 1957 roku, wsp贸艂czesnych ostatniej opublikowanej za 偶ycia pisarza powie艣ci Upadek {La Chute), kt贸ra pierwotnie stanowi艂a cz臋艣膰 cyklu prozatorskiego - podj膮艂 temat wygnania rozumianego jako wykorzenienie, samotno艣膰, wyobcowanie. Sze艣膰 opowiada艅, wykorzystuj膮cych r贸偶ne sposoby narracji od monologu wewn臋trznego pocz膮wszy a偶 po realistyczny opis, dotyka problemu kondycji ludzkiej widzianej z perspektywy samotno艣ci psychicznej, spo艂ecznej i egzystencjalnej. W kilku spo艣r贸d nich autor wyrusza w podr贸偶 wi膮偶膮c膮 si臋 z odkrywaniem egzotyki miejsc, jak i niezwyk艂ych krain ludzkich my艣li i wierze艅. Narrator - odbywaj膮cy te wyprawy wraz ze swymi bohaterami - jest bystrym obserwatorem pejza偶y wewn臋trznych, kt贸re w przedziwny spos贸b koresponduj膮 z nastr贸jowo艣ci膮 przemierzanych przestrzeni. Bohaterowie opowiada艅 - zawsze widziani przez autora indywidualnie, wyabstrahowani z rodzimych spo艂eczno艣ci - obdarzeni s膮 szczeg贸lnym darem budzenia si臋 i klarowania samo艣wiadomo艣ci. Poszczeg贸lne do艣wiadczenia sk艂aniaj膮 ich do medytacji i jednocze艣nie prowokuj膮 do wychodzenia w kierunku dialogu. Wi臋kszo艣膰 spo艣r贸d w膮tk贸w opowiada艅-m. in. szczeg贸lne odczuwanie relacji spo艂eczno艣ci 艣r贸dziemnomorskich, wyczulenie na sytuacj臋 w Algierii oraz problem alienacji - obecnych jest r贸wnie偶 w pozostawionej przez pisarza w r臋kopisie powie艣ci Pierwszy cz艂owiek, nosz膮cej szczeg贸lne pi臋tno autobiografizmu.

Tematem opowiadania Wiaro艂omna 偶ona {La Femme adultere) jest wyprawa dwojga ma艂偶onk贸w w g艂膮b Algieru do po艂o偶onych na Po艂udniu kraju oaz. Egzotyka interioru - klimat nie pozostawiaj膮cy z艂udze艅 na przetrwanie, spo艂eczno艣膰 arabska o ca艂kowicie odmiennej od europejskiej mentalno艣ci - jest t艂em osobistej wyprawy, kt贸r膮 odbywa Janin臋 podr贸偶uj膮ca u boku swego m臋偶a Marcela. Statyczno艣膰 krajobrazu, o偶ywiana ruchem niepokoj膮cego, m臋cz膮cego wiatru pot臋guje uczucie znu偶enia. Kobieta prowadzi banalne, pozbawione kolor贸w 偶ycie, towarzysz膮c w podr贸偶ach handlowych m臋偶czy藕nie, kt贸rego ju偶 nie potrafi kocha膰. Ich ponad dwudziestoletnie bycie razem, oparte na silnej wierze m臋偶czyzny w moc pieni膮dza, na sw贸j spos贸b jest rutynowe, dawno ju偶 wyzwolone z nami臋tno艣ci uczu膰 i ekstazy cia艂a. Wra偶enie izolacji kobiety i jej m臋偶a pot臋guje pustynny 偶ar, kt贸ry zabija艂 wszystko, nawet 艂agodne uczucie nudy. Standardowa wizyta Marcela jako kupca w艣r贸d Arab贸w biegnie utartymi 艣cie偶kami - hotel, kawiarnia, spotkanie z kontrahentami, powr贸t do hotelu. Widok horyzontu, obserwowany ze zwiedzanego w przerwie mi臋dzy transakcjami fortu, odkrywa przed Janin臋 doskona艂膮 i zarazem poci膮gaj膮c膮 pustk臋. Nieogarniona przestrze艅 budzi j膮 z wieloletniego odr臋twienia. Moc krajobrazu jest na tyle poci膮gaj膮ca, i偶 Janin臋 wyrusza noc膮 do fortu, aby dozna膰 ekstazy - obudzi膰 w sobie nami臋tno艣ci, wyzby膰 si臋 p臋taj膮cego j膮 l臋ku i stan膮膰 twarz膮 w twarz z w艂asn膮 samotno艣ci膮. Odbyta wyprawa staje si臋 podr贸偶膮 o wymiarze epifanicznym, bohaterka odnajduje sw膮 utracon膮 to偶samo艣膰, do艣wiadcza swej egzystencji. Janin臋 staje wobec przera偶aj膮cego faktu istnienia - swojego oraz niepoj臋tej natury obecnej w niezliczonych gronach gwiazd widocznych na po艂udniowym niebie. Przera偶enie jest uczuciem egzystencjalnym - dojmuj膮cym oraz 偶yciodajnym jednocze艣nie, na co wskazywa艂yby symboliczne wody nocy, kt贸re nape艂ni艂y cia艂o bohaterki. Samotno艣膰 u boku 艣pi膮cego m臋偶a sprawia, 偶e kobieta zasypia ka偶dego wieczoru w tym samym 艂o偶u, co 艣mier膰.

Wyprawa niemego misjonarza - bohatera opowiadania Renegat a艂bo umys艂 zm膮cony (Le Renegat) - z rodzinnego Masywu Centralnego na Po艂udnie r贸wnie偶 ma egzotyczny entourage. Jego monolog, z przyczyn obiektywnych pozostaj膮cy chropawym monologiem wewn臋trznym, pokazuje, jak narastaj膮ca pod wp艂ywem krzywdy nienawi艣膰 prowadzi do odrzucenia wyznawanych idea艂贸w. Misjonarz jest duchowym bankrutem - oszukanym przez swych seminaryjnych mistrz贸w, ukaranym przez maj膮cych si臋 nawr贸ci膰 wiernych. Z 艂atwo艣ci膮 odchodzi od ewangelicznych idea艂贸w wpojonych mu w seminarium, by podda膰 si臋 fascynacji poga艅skim bo偶kiem, b臋d膮cym wcieleniem mocy. Jego opowie艣膰 ma cechy wypowiedzi szale艅ca. O ile krajobraz obiektywnie narzuca swe ponadludzkie warunki - wyka艅czaj膮cy, nie daj膮cy wytchnienia upa艂 i pe艂ne soli powietrze - o tyle dobrowolnie g艂oszona przez aposto艂a europe jsko艣膰 w sposobach my艣lenia zostaje bole艣nie skonfrontowana z magi膮 i szamanizmem lokalnej afryka艅skiej spo艂eczno艣ci.

Camus poddaje krytyce postaw臋 imperializmu duchowego, opartego na podboju niewierz膮cych narz臋dziami wypracowanymi przez umys艂owo艣膰 kontynentaln膮. My艣lenie kategoriami wy偶szo艣ci kulturowej sprawia, 偶e do g艂osu dochodzi element si艂y. Postaci niemego ksi臋dza towarzyszy pytanie o w艂adz臋 duchow膮- czy w艂adc膮jest autorytet zajmuj膮cy pozycj臋 si艂y, czy autorytet dobroci i mi艂osierdzia. On wybra艂 argument si艂y.

Dialektyka dobra i z艂a, cierpienie absolutu z powodu, 偶e z艂o mo偶e mie膰 r贸wnie偶 formy absolutne sprawiaj膮, 偶e opowiadanie nawi膮zuje do wielkich dylemat贸w rozwa偶anych przez F. Dostojewskiego.

Niemi (Les Muet艣) - opowiadanie o charakterze realistycznym, w kt贸rym na poz贸r nie zdarza si臋 nic nadzwyczajnego - nawi膮zuje do wspomnie艅 Alberta Camus z dzieci艅stwa, gdy jako ch艂opiec odwiedza艂 wuja Sintes w Belcourt w zak艂adzie bednarskim. Posta膰 wuja cz臋sto pojawia艂a si臋 we wczesnych utworach pisarza.

Historia dotykaj膮ca problemu stosunku pracy i zmagania si臋 do艣wiadczonego bednarza Yvarsa z codzienno艣ci膮 ma charakter publicystycznego, miejscami nawet populistycznego reporta偶u

0    pracy bednarzy. Wzrusza natomiast prostota i wra偶liwo艣膰 g艂贸wnego bohatera, kt贸ry wyra偶a ludzkie pragnienia bezpiecze艅stwa

1    szcz臋艣cia pod spokojnym niebem.

Akcja Go艣cia (L鈥檋贸te) rozgrywaj膮ca si臋 w Algierii konfrontuje posta膰 nauczyciela Daru z lokaln膮 spo艂eczno艣ci膮 arabsk膮 pragn膮c膮 ukara膰 jednego ze swych cz艂onk贸w. Arab jest winny zbrodni zab贸jstwa, za co spo艂eczno艣膰 wioski El Ameur skazuje go na wygnanie oraz wysy艂a wraz z eskortuj膮cym go 偶andarmem do miasteczka. W drodze do wi臋zienia w Tinguit 偶andarm Balducci i skazany zatrzymuj膮 si臋 w mieszkaniu Daru. Nauczyciel zaprasza na noc niespodziewanych go艣ci; gdy 偶andarm odchodzi, nauczyciel zostaje sam na sam ze z艂oczy艅c膮. Poprzez proste czynno艣ci i gesty Daru okazuje mu sw贸j ludzki szacunek - dzieli si臋 z nim wieczorn膮 straw膮, oddaje mu swoje 艂贸偶ko, rano odprowadza go w stron臋 wi臋zienia. Po odej艣ciu Araba znajduje na szkolnej tablicy napis o zem艣cie za wydanie wsp贸艂brata.

Go艣膰 jest histori膮 cz艂owieka samotnego w t艂umie, samotnego, bowiem nie dzia艂aj膮cego na fali zbiorowych uczu膰 zemsty lub l臋ku, nie kieruj膮cego si臋 w艂asn膮 korzy艣ci膮, nie spe艂niaj膮cego oczekiwa艅 spo艂eczno艣ci. Bezinteresowno艣膰, humanizm i solidarno艣膰 niew膮tpliwie s膮 przes艂aniem owego kr贸tkiego opowiadania. Autor dotyka r贸wnie偶 problemu winy - Arab jest zab贸jc膮 zar贸wno w mniemaniu swych ziomk贸w, jak i zgodnie z kodeksem uznawanym przez Daru. Zdawa膰 by si臋 mog艂o, 偶e tego typu post臋pek wymaga sprawiedliwej, wymierzonej obiektywnie, kary. Jednak dla Arab贸w Daru jest zdrajc膮, bowiem to on jako ostatni wydaje ich wsp贸艂plemie艅ca. Staje si臋 przedstawicielem wymiaru sprawiedliwo艣ci, w poj臋ciu Arab贸w powi膮zanym ze zniewalaj膮cym ich re偶imem.

Bezpo艣rednim nawi膮zaniem do w膮tk贸w autobiograficznych jest opowiadanie Jonas albo artysta przy pracy (Jonas), b臋d膮ce zapisem do艣wiadcze艅 Alberta Camus z lat pi臋膰dziesi膮tych, gdy praco wa艂 jako redaktor dla wydawnictwa Gallimard. Opowiadanie to ma charakter autotematyczny - jest nieco karykaturalnym studium na temat procesu tworzenia. Malarz - Gilbert Jonas, pozostaj膮cy pod sta艂膮 opiek膮 marszanda Rateau, gotowego wykupi膰 ka偶dy jego obraz, otoczony gronem wiernych odbiorc贸w jego sztuki, wreszcie wspierany przez sw膮 nadopieku艅cz膮 偶on臋 Louise, pracuje nad wizj膮 w艂asnej tw贸rczo艣ci. Wszyscy gremialnie obserwuj膮 i komentuj膮 zmagania Jonasa z materi膮 artystyczn膮. Jonas - w obecno艣ci wielbicieli i uczni贸w prze偶ywa swoist膮 zapa艣膰 artystyczn膮 - nie jest w stanie pracowa膰 w idealnych, wydawa艂oby si臋, warunkach. Camus mistrzowsko wydobywa moment, gdy artysta zaczyna prze偶ywa膰 kryzys tw贸rczy. Okazuje si臋, 偶e dla powstania dzie艂a zar贸wno potrzebna jest wsp贸lnota jak i samotno艣膰. Ta druga powoduje, 偶e Jonas odnajduje wreszcie swoj膮 w艂asn膮 dykcj臋. Pomi臋dzy ascez膮i odosobnieniem a obecno艣ci膮 i wsparciem odbywa si臋 proces tw贸rczy, kt贸rego przebieg stara si臋 odtworzy膰 z autopsji A. Camus. Na p艂贸tnie Gilberta Jonasa pojawia si臋 napis 鈥瀞amotny鈥 lub 鈥瀞olidarny鈥. Na przestrzeni tych znacze艅 rozci膮ga si臋 wed艂ug A. Camusa do艣wiadczenie tw贸rczo艣ci.

Rosn膮cy kamie艅 {La Pierre qui pousse) nale偶y do najbardziej odrealnionych tekst贸w zamieszczonych w zbiorze, jest to raczej opowiadanie-mit. Wyrasta z fascynacji autora pierwotnymi kulturami, dzikimi ta艅cami oraz nieujarzmion膮 natur膮. Bohater I) 鈥 A i rast, francuski in偶ynier budowniczy most贸w i dr贸g - przybyw;i do Brazylii w trudno dost臋pne tereny. Albert Camus podr贸偶owa艂 do Brazylii w 1949 r. i nawet uczestniczy艂 w obrz臋dzie zwanym ma-kumba opisanym w opowiadaniu1. Z perspektywy przybysza /. liu-ropy brazylijski styl 偶ycia jest kontynuacj膮 pierwotnej wsp贸lnoty ludzkiej, wiernej swym bogom i obrz臋dom.

D鈥橝rrast - 鈥瀊ia艂y鈥 po艣r贸d grupy Murzyn贸w - pocz膮tkowo przygl膮da si臋 niezrozumia艂emu rytua艂owi niesienia kamienia, natomiast po zas艂abni臋ciu nios膮cego go kucharza aktywnie w艂膮cza si臋 w uroczysto艣膰 i kontynuuje jego pos艂annictwo oraz obietnic臋. Opowie艣膰

0    solidarno艣ci i dialogu odleg艂ych kultur ma sw贸j osobisty wymiar w spotkaniu wykszta艂conego Europejczyka z prostymi wierz膮cymi z Ameryki Po艂udniowej podczas niezwyk艂ego 艣wi臋ta Dobrego Jezusa. D鈥橝rrast nazywany pocz膮tkowo przez narratora m臋偶czyzn膮 jest na sw贸j spos贸b wyalienowanym, nowoczesnym cz艂owiekiem bez przywi膮zania do obrz臋d贸w i bez wyznawanej wiary, nic odczuwaj膮cym wi臋zi z pierwotnymi kulturami. Jego powr贸t do ludzkiej rodziny nast臋puje w momencie podj臋cia zobowi膮zania kucharza, gdy jako jedyny z t艂umu podejmuje si臋 niesienia ci臋偶aru.

Opowiadanie - w du偶ej cz臋艣ci odrealnione na skutek magicznej atmosfery 艣wi臋ta - rozpi臋te jest pomi臋dzy ca艂kowit膮 samotno艣ci膮

1    oboj臋tno艣ci膮 ateisty a ludzk膮 solidarno艣ci膮 i heroicznym zaanga偶owaniem w sprawy innych. Jak pisze w swoich esejach Thomas Merton, 偶arliwy interpretator i admirator tw贸rczo艣ci Camusa - Cz艂owiek sam, jak Syzyf, musi podj膮膰 swoje absurdalne zadanie - sw贸j g艂az, lub je艣li kto艣 woli, sw贸j Krzy偶. W kontek艣cie wsp贸艂czesno艣ci, bia艂y Europejczyk, Mulat z Po艂udniowej Afryki i czarny Afrykanin musz膮 razem toczy膰 kamie艅 Syzyfa, mimo i偶 ich trud wydaje si臋 daremny.

Urszula Klatka

A. Camus, Dzienniki z podr贸偶y, Wydawnictwo Zielona Sowa, Krak贸w 2004.

Spis tre艣ci

Wiaro艂omna 偶ona.................................................................. 5

Renegat albo umys艂 zm膮cony............................................... 21

Niemi.................................................................................... 29

Go艣膰...................................................................................... 5.2

Jonas albo artysta przy pracy................................................ 69

Rosn膮cy kamie艅.................................................................... 97

127


Pos艂owie

1

Solitaire (fr.) - samotny; solidaire (ft.) - solidarny.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Maghreb 16 Pour citer les Pieds-noirs les plus celebres: Albert Camus, le lexicographe Paul Robert,
9 Albert Camus : wspomnienie / Jean Grenier. - Olsztyn : Centrum Polsko-Francuskie C贸tes d Armor -Wa
2 (180) Albert Camus wa偶nie choruje. Wreszcie epidemia wygasa, ludzie czuj膮 ulg臋, gdy偶 mo偶na nareszc
24920 kem104 206 Thjodr贸rir kt贸ry, wygnany ze swego kr贸lestwa przez Otachera, przebywa艂 na dworze
4 (135) Albert CamusCZ艁OWIEK A 艢WIAT, CZ艁OWIEK A WARTO艢CI Albert Camus by艂 pisarzem, kt贸ry powa偶y艂 s
OPRACOWANIE D呕UMA ALBERT CAMUS
ISSN 0108-7987    NR INDEKSU 37-256PISMOlitmufararfMtyczne W numerze m. in.: ALBERT C
P1030375 236 B贸gB艂tfieBurton Robert 73.143,144 Byron lord 34.168.172 Camus Albert 10. 86. 90. 112. 1
3 (159) Albert Camus lecz walczono wszelkimi si艂ami ze 艣mierci膮, nie podnosz膮c nawet oczu ku milcz膮c
6.    D偶uma Alberta Camus鈥檃 / opra膰. Antoni Danilewicz. -Warszawa : Wydawnictwo Suple
Camus Albert D偶uma R BCAMUSD呕UMA PA艃STWOWY INSTYTUT WYDAWNIC7Y
[ICI][PL]?mus Albert Czlowiek zbuntowany cover ALBERT CAMUS CZ艁OWIEK ZBUNTOWANY

wi臋cej podobnych podstron