Muszę zacząć od sprawy osobistej i intymnej. Każdy chyba nałogowy czytelnik poezji przechowuje w pamięci, na samym spodzie ogromnego stosu strof i linijek, jakiś jeden wiersz, do którego rości sobie wyłączne i zazdrosne prawa — ten jeden wiersz, który właśnie w jego uchu zabrzmiał niegdyś jak magiczna formuła poetyckiej inicjacji, który właśnie jemu otworzył niegdyś nagłym błyskiem oczy na to, czym umie być i co potrafi z nami czynić poezja. Dla mnie takim wierszem są „Świty” Miłosza. Pamiętam dokładnie doznanie nie przeżytego nigdy przedtem olśnienia, kiedy po raz pierwszy przeczytałem ten utwór w świeżo wydanej antologii Pollaka i Matuszewskiego -ja, czytelnik o kilka lat wtedy młodszy od dwudziestojednoletniego poety sprzed trzydziestu lat. W miarę upływu czasu coraz silniej dochodzę do wniosku, że tamto przeżycie lekturowe nie było rzeczą przypadku i że miało na mnie większy wpływ, niż zrazu przypuszczałem. Niepowtarzalny rytm wiersza, jego miejsko-kamieniczna sceneria, jego „przedświtowy” czas akcji, jego wewnętrzna dynamika, jego egzystencjalny tragizm — wszystko to spływało się w jedno źródło iluminacji: więc tak można w poezji, więc taka może być liryka. Są zapewne doskonalsze wiersze Miłosza, nawet w obrębie Trzech zim. Łatwo też byłoby wskazać w „Świtach” drobne skazy czy estetyczne potknięcia (choćby brak powściągliwości w użyciu przymiotników takich jak „straszny” czy „wielki”). A jednak ten właśnie wiersz, ilekroć go czytam na nowo, wciąż promieniuje tym samym przyćmionym ale zaćmiewającym światłem, wciąż oddycha tym samym porwanym ale porywającym rytmem.
Wiersz powstał w Wilnie w roku 1932, jego scenerią jednak jest Warszawa — miasto bardziej niż Wilno „samotne”, wielkomiejsko-anonimowe - a spor-tretowana w nim „kamienica” (w miarę nowoczesna, jak wskazuje wzmianka o windzie) przypomina raczej dzisiejszy wysokościowiec. Geneza „Świtów” wiąże się z krótkim okresem pobytu Miłosza w Warszawie, dokąd przeniósł się na trzeci rok studiów prawniczych jesienią 1931 1. Nasuwa się tu pokusa, aby interpretować ciemną tonację wiersza jako rezultat kryzysu, zarówno osobistego („Ten rok w Warszawie należy dla mnie do haniebnych [...] byłem udręczony, zupełnie bez pieniędzy, niesłychanie ubogi” 2, wspomina poeta) jak historycznego. Jeśli tak jednak było istotnie, to genetyczne podłoże nie wyjaśnia w „Świtach” wszystkiego. Świat tego wiersza jest w znacznej mierze samowystarczalny: zanurzyć się w nim to szukać praw tekstu ukrytych w nim samym, praw, które powodują, że intensywna dynamika wewnętrzna współistnieje w nim z równie intensywną wewnętrzną organizacją*
Bo powiedzmy od razu: mimo iż wiersz przy pierwszym czytaniu uderza wewnętrznym zróżnicowaniem intonacji, spontanicznym, rwącym naprzód tokiem mówienia, hymnicznością ale zarazem pewną kolokwialnością czy żywiołowością tonu (znamienne kontrastowanie długich i skrajnie krótkich faz, a także np. fakt, że około 25% wypowiedzeń to równoważniki zdaniowe), jest to w istocie jeden z najprecyzyjniej skonstruowanych wierszy Miłosza. Jego konstrukcja, jak to za chwilę postaram się licznymi dowodami udokumentować, przypomina tryptyk 3: wbrew graficznemu podziałowi na trzy odgraniczone interliniami nierówne segmenty, właściwe trzy części wiersza to linijki 1-8, 9-32 i 33-40, a więc istotnie tryptyk o matematycznie doskonałej proporcji 1+3 + 1.
Tę symetrię konstrukcji zauważa się jednak dopiero przy głębszej analizie. Przy pierwszej lekturze (a także, śmiem twierdzić, przy każdej lekturze następnej) wiersz „działa” przede wszystkim rytmem, i od jego opisu wypada zacząć. Jak to często bywa u Miłosza, rytm „Świtów” ma działanie wręcz hipnotyczne, nie znaczy to jednak wcale, że jest to rytm regulamie-kołyszą-cy, metrycznie niezmienny. W tym wczesnym utworze ujawnia się już w całej pełni wzmiankowana później w Rodzinnej Europie „niechęć do poezji zbyt płynnej”, wyrażona w Traktacie poetyckim obawa przed skazą harmonii. Prawie trzydzieści lat temu Jerzy Kwiatkowski po raz pierwszy próbował opisać istotę „magii Miłosza”, polegającej, zdaniem krytyka, na celowym wykorzystaniu „nieadekwatności” między pozornie tradycyjną wersyfikacją a zmienną, żywą, kolokwialną składnią i słownictwem 4. Należy tu jednak od razu dodać, że i w ramach samej wersyfikacji zarysowują się - przynajmniej w niektórych wierszach - dramatyczne napięcia pomiędzy porządkami tradycyjnymi i regularnymi a układami burzącymi tę regularność. W swojej, najpełniejszej jak dotąd, analizie wersyfikacji Miłosza pisze o tym Stanisław Balbus:
Miłosz nie dąży nigdy do likwidacji jakiegokolwiek systemu weryfikacyjnego i zastąpienia go przez nowy system - tak jak na przykład sylabizm został w modernizmie „zastąpiony” przez tonizm, a tonizm przez zdaniowy vers librę. Miłosz od początku zmierza do destrukcji systemów jako systemów, to jest do podważenia wiążą-
93