146 WACŁAW BERENT
— Widzę jedyną drogę wyjścia: wstąpić na scenę.
— Boże, Boże mój, cośmy z żyda zrobili!... Widzisz, kto tam był, tego próg kościelny nawet odtrąd.
— Gdzie?
— W tynglu, w teatrze, w sztuce — to jednego diabła pa* nowanie. Twoje to, Jelsky, królestwo, twa moc i chwała.
— Pan gardzisz sztuką?
— Tłum widziałem, twoją potęgę pojąłem... Gardzę sobą, nienawidzę swego żyda!
— Ale sztuką, pytam?
Borowski zwiesił głowę i milczał. Jelsky roześmiał się krótko: — Oj, to słówko, to słówko fatalne!
— Czyś pan co postanowił?
— Wyjeżdżam dziś jeszcze.
— Hm!... A żona?
— Ja zbieg, ja złodziej, powrócę tam bez własnego imienia, bez przeszłośd, bez żony, bez celu, treści i przywiązania do życia, tylko z tą jego klątwą!...
— Ze sztuką? — skrzywił się Jelsky. — A kto dę tam będzie lansował? Macie u siebie porządnych dziennikarzy?... Ale przede wszystkim, co zrobisz z żoną?
— Pozostawię ją Kunickiemu.
— Jakże to „pozostawię”? I dlaczego koniecznie jemu?
— Ponieważ ze wszystkich łotrów, jakich znam, ten karierowicz wydaje mi się najuczciwszym.
— Hm!... — Jelsky wydął wargi. — Żenią się — chcesz powiedzieć... A no! poświęconą została sztuce, niechże z kolei poświęcą ją karierze. Poświęcanie się jest losem kobiety.
— Muller!... — przypomniał sobie nagle Borowski i nachmurzył się. — Jego mi żal: młody! On się o tę przeszkodę gotów rozbić w życiu... Ale gdzie się podział Muller?
— Poszedł z tą... rączką, z loży. Widziałeś ją?
Borowski splunął.
— Niech was wszystkich piekło pochłonie!
— Dla takich mniej więcej poświęcają się kobiety... I one znają to słówko „sztuka”!...
Przy bramie opuścił jednak Borowskiego spokój. Wargi dygotać poczęły, ręka czepiała się kurczowo ramienia Jel-sky’ego. Pociągnął go ze sobą na górę. — Chodź! dam ci list do Kunickiego. Boję się o tę pierwszą chwilę dla niej. Chodź!
— Kazał mu jednak oczekiwać w sieni; Jelsky rzucił ramionami, siadł jednak flegmatycznie na schodach i począł się bawić woskowymi zapałkami. Borowski wśliznął się do mieszkania na palcach.
Przyćmiona lampa pod abażurem pali się na stole. „Jak zawsze w takich razach” — przemknęło przez myśl Borowskiemu. — Ta cisza, lampa z czerwonym abażurem, ostry cień na ścianie: długi, czarny i taki dziwnie niespokojny! — Czuł, jak za każdym krokiem traci władzę woli, jak to fatum znanej gorączki poczyna kierować jego ruchami... Skrada się na palcach, czai, własnego cienia płoszy i wzdryga... Przez chwilę zapomniał jakby, po co tu przyszedł; spojrzał na biurko i rzucił się do niego... Przerzuca kartki, przypada na krzesło i kreśli jakieś słowa bezładne, gorączkowe: ostatnie pożegnanie. Rzuca pióro i — roztwiera z hałasem szufladę!... Nie
— nie to! nie to!... Chce biec do drugiego pokoju, lecz wzrok jego pada raz jeszcze na biurko. I zdawało mu się w tej chwili, że ze wszystkich ciemnych kątów pokoju rozlega się potworny, złośliwy chichot...
Na stole leżała biała czysta karta: nie napisał ani słowa! Wiódł piórem górą, ponad papierem, jak zawsze w takich razach.
— Boże mój! —jęknął. Opadł na krzesło, ręce zwisły bezwładnie. — Boże mój, więc naprawdę nie mam sił do p r a w-dziwego życia!?... -
— Zmógł się przecie i pisał z wysiłkiem wielkim:
„Wśród nas wszystkich ty jeden tylko nie zgniłeś do reszty, ty jeden kochasz może prawdziwie. Ona jest bierną, jak każda kobieta: miłości potrzebuje, pokocha tego, kto ją kocha. Broń i strzeż! Jestem najpodlejszym człowiekiem na świecie”.