Jan Józef Szczepański
W SŁUŻBIE WIELKIEGO ARMATORA
I Wrażenia tej pierwszej lektury nie potrafię dokładnie odtworzyć. Musiało być duże albo jakieś dziwne — niepokojące — skoro wracałem do książki kilkakrotnie, zawsze w okolicznościach trudnych, odbiegających od normy i zawsze z uczuciem szczególnego oczekiwania, jakbym podejrzewał, że przeoczyłem w niej coś ważnego czy że czegoś nie zrozumiałem do końca.
Wtedy, za pierwszym razem, miałem chyba piętnaście czy szesnaście lat. Wiek, w którym książki przestają opowiadać historie, a zaczynają stawiać pytania lub kusić nadzieją odpowiedzi na pytania — coraz bardziej niespodziewane i kłopotliwe.
Jedno z tych pytań — najważniejsze (tego jestem pewien) — brzmiało: Co zrobiłbym na miejscu Jima? I, wydaje mi się — ponieważ niejasne wspomnienie zachowało posmak ni to lęku, ni to wstydu — że już wówczas musiałem żywić wątpliwość. Że może postąpiłbym tak samo jak on. Że skoczyłbym w końcu do szalupy, pozostawiając pielgrzymów na „Patnie” ich losowi. Prawdopodobnie chciałem wierzyć, że nie. Że nie skoczyłbym. A jednak nie miałem do siebie pełnego zaufania.
Potem wiele razy w życiu zastanawiałem się przy różnych okazjach, czy to już, czy to właśnie była ta sytuacja, której należało się obawiać i na którą trzeba było czekać w pogotowiu. Z reguły niepokój rodził się post factum, bo Lord Jim także nie rozpoznał zawczasu krytycznego mo-
153