172 LOSY PASIERBÓW
W wyznaczonym pomieszczeniu znaleźli dwóch Innych robotników, również Czarnogórców. U góry mdliła lampa karbidowa, na ziemi tliły się węgle. Pod jedną ze ścian namiotu stały dwa prymitywne na drewnianych koziołkach łóżka. Jeden z lokatorów żując tytoń, łatał spodnie, drugi obcinał na nodze paznokcie.
— Tu wasza kucza — oznajmił przewodnik.
— A gdzież łóżka? — spytał Kozyr.
— Jutro zrobicie sobie. Damy wam kołki i płótno. Tę noc prześpicie się na ziemi.
— Na ziemi!? — oburzył się Kozyr. — Cóż to my psy? Co ty sobie myślisz!...
— Ja nic nie myślę. Kapataz kazał mi dać wam pomieszczenie i ja wam daję.
— To się nazywa pomieszczenie! My zapłacili w Buenos Aires Jcomisión i musi być wszystko jak się należy.
— Możecie sobie wracać do Buenos Aires, mnie to nic nie obchodzi — rzucił pod adresem Polaków i wyszedł.
— Ja idę do kapitasa — rzekł Kozyr. — Jak to tak...
Dubowik zatrzymał kolegę za rękę.
— Nie idź. Nie rób wrzasku. Jakoś prześpimy noc.
— Za namiotami yuyo po kolano — wtrącił reperujący spodnie Czarnogorec. — Możecie sobie narwać.
— O właśnie — podchwycił Zygmunt. — Jakoś urządzimy się. Nie trzeba być nadto szorstkim.
— Z nimi tylko szorstko, bo inaczej jeździć po tobie będą. Ja już braciszku nauczony z nimi.
Narwali po brzemieniu trawy, rozesłali ją w namiocie pod dachem i przykryli kocem. Zygmunt dostał z worka chleb, Kozyr kęs kiełbasy i zaczęli jeść.
Czarnogórcy kontynuując swe czynności obserwowali nowych współlokatorów. W końcu wszczęli rozmowę.
— Wy ruskie? — zaczął jeden.
— Nie. Polskie — odparł Kozyr.
— A, to za jedno.
— Jak to za jedno?
— My znamy swe. Wy pod jednym carem byli.
— No i cóż z tego?
— Dobry był car, bieły, wieliki i prawosławny.
— Szkoda tylko że za długo żył bestia.
Czarnogórzec widocznie nie zrozumiał słów
przedmówcy, bo w odpowiedzi mruknął coś tonem przyjaznym, potem wciągnął na siebie wy-reperowane spodnie, dobył spod łóżka flaszkę z winem, odkorkował, wyplunął ochłap gęstej brunatnej śliny, pociągnął parę łyków i sunął Dubowikowi.
— Zapij se, bratuszka.
— Dziękuję, nie piję — odparł. Skoncentrowana na kątach ust maź tytoniowa nie budziła apetytu.
— Nie czesz? Znaczy ty wrah nasz! Zapij ci każę!
— Weź, bo się obrazi moczymorda — wtrącił Kozyr.
Zygmunt skosztował i zwrócił flaszkę dziękując.
Z kolei pociągnął z tej samej flaszki drugi Czarnogórzec i podał ją Kozyrowi. Ten skosztował i skrzywił wargi.
— Sama woda śmierdząca.
— Może jest małko i wody, ale wino dobre. Czyste „baranka”. My już od kilku lat bierzemy je tu na miejscu u kapitasa.