powodzeniu całej operacji. Tak więc nasza para postępuje w sposób dający się przewidzieć („z bezpieczną szybkością", jak to nazwałby prawnik), podążając od randek w kinach do spotkań w kościele i do prezentacji rodzinnych, od trzymania się za rączki do próbnych eksploracji i do tego wreszcie, co początkowo zaplanowane było na później, od planowania wieczoru do planowania podmiejskiego bungalowu — przy czym oczywiście scena pod księżycem zajmuje stosowne miejsce w tym ceremonialnym porządku rzeczy. Żadne z nich nie wymyśliło tej gry czy którejkolwiek z jej części. Zdecydowali tylko, że będą ją prowadzić: ze sobą raczej niż z innymi możliwymi partnerami. Nie mają też wielkiego wyboru w tym, co się zdarzy po nieodzownej rytualnej wymianie decydującego pytania i decydującej odpowiedzi. Rodzina, przyjaciele, klerycy, jubilerzy i agenci ubezpieczeniowi, kwiaciarki i dekoratorzy wnętrz zagwarantują, że dalszy ciąg gry również będzie przebiegał zgodnie z ustalonymi regułami. W istocie też wszyscy owi strażnicy tradycji nie muszą wywierać wielkiego nacisku na bohaterów rozgrywki, ponieważ oczekiwania ich świata społecznego dawno już zostały wbudowane w ich własne wyobrażenia przyszłości — pragną oni dokładnie tego, czego spodziewa się po nich społeczeństwo.
Jeśli tak się sprawy mają w najbardziej intymnych przejawach naszej egzystencji, łatwo pojąć, że tak samo dzieje się w każdej niemal sytuacji społecznej napotkanej w życiu. W większości wypadków gra została „ustalona" na długo przedtem, nim sami pojawiliśmy się na scenie. Wszystko, co nam najczęściej pozostaje, to rozgrywać ją z mniejszym lub większym entuzjazmem. Nauczyciel stający przed swoją klasą, sędzia ogłaszający wyrok, pastor naprzykrzający się swej parafii, dowódca wysyłający swe oddziały do walki — wszyscy oni są uwikłani w działania, które zostały predefiniowane w bardzo ciasnych granicach. Na straży tych ograniczeń stoi zaś imponujący system kontroli i sankcji.
Teraz, gdy mamy to rozważania za sobą, możemy przejść do bardziej złożonego ujęcia zjawiska funkcjonowania struktur społecznych. Jako podstawa tego ujęcia użyteczne będzie inne pojęcie socjologiczne — „instytucja". Instytucja jest zwykle definiowana jako pewien odrębny kompleks działań społecznych. Tak więc możemy mówić o prawie, klasie, małżeństwie czy zorganizowanej religii jako instytucjach. Definicja taka nie mówi nam jednak, jak instytucja ma się do działań jednostek w nią uwikłanych. Godnej uwagi odpowiedzi na to pytanie udzielił Arnold Gehlen, współczesny niemiecki socjolog. Pojmuje on instytucję jako pewien organ regulatywny, kanalizujący działania ludzkie w bardzo podobny sposób, jak instynkty kanalizują zachowania zwierząt. Innymi słowy, instytucje dostarczają procedur, za których pomocą postępowanie ludzkie jest modelowane, wymuszane, utrzymywane w koleinach uważanych przez społeczeństwo za właściwe. Przy czym efekt ten osiągany jest w taki sposób, iż koleiny te jawią się człowiekowi jako jedyne możliwe.
Odwołujemy się do przykładu. Skoro kotów nie trzeba uczyć polowania na myszy, jest najwidoczniej coś w dziedzicznym wyposażeniu kota (jakiś instynkt, jeśli państwo wolą ten termin), co go do tego skłania. Przypuszczalnie, gdy kot widzi mysz, odzywa się w nim coś, co nie przestaje nalegać: Jeść! Jeść! Jeść! Ściśle biorąc, kot nie wybiera podporządkowania się temu wewnętrznemu głosowi. Postępuje on po prostu zgodnie z prawem swej najgłębszej natury i skacze na nieszczęsną mysz (która, jak sądzimy, ma wewnętrzny głos, nie przestający powtarzać: Uciekać! Uciekać! Uciekać!). Jak Luter, tak i kot nie może uczynić nic innego, l eraz jednak powróćmy znów do owej pary, której narzeczeńslwo rozpatrywaliśmy poprzednio z takim pozornym brakiem sympatii. Kiedy nasz młody mężczyzna po raz pierwszy ujrzał dziewczynę, której przeznaczeniem było przywieść go do księżycowej sceny (jeśli nie od razu, to trochę później), on także odkrył w sobie wewnętrzny głos powtarzający wyraźny nakaz. I całe jego późniejsze zachowanie świadczy, że uznał on talcże ów nakaz za nieodparty. Nie, nie jest to ten nakaz, o którym czytelnik być może właśnie pomyślał — ten bowiem nakaz nasz młodzieniec w sposób wrodzony dzieli z młodymi kocurami, szympansami i krokodylami, to zaś w tej chwili nas nie interesuje. Nakaz, który nas zajmuje, to ten, który mówi mu: Żeń sięl Żeń się! Żeń się! Z tym bowiem imperatywem — a przeciwnie jest w wypadku tamtego — nasz młodzian się nie narodził. Został on mu wpojony przez społeczeństwo, wzmocniony przez tradycję rodzinną, wychowanie moralne, religię, środki masowego przekazu i reklamę. Innymi słowy, małżeństwo to nie instynkt, lecz instytucja. Jednakże sposób, w jaki kieruje ono zachowanie na z góry wyznaczone tory, jest bardzo podobny do sposobu działania instynktów tam, gdzie one rządzą.
Staje się to widoczne, gdy spróbujemy sobie wyobrazić, co nasz młody człowiek uczyniłby wobec braku tego imperatywu instytucjonalnego. Mógłby oczywiście uczynić prawie nieskończenie wiele rzeczy. Mógłby odbyć z dziewczyną stosunek płciowy, odejść i nigdy więcej jej nie zobaczyć. Bądź też mógłby zaczekać, aż urodzi ona pierwsze dziecko i poprosić jej wuja, aby je wychowywał. Albo też mógłby zebrać trzech starych kumpli i zapytać ich, czy nie zechcieliby razem z nim posiąść dziewczynę jako
87