Wychowanie fizyczne było koszmarem dzieciństwa młodości Siewiergina. Na widok poręczy, kółek trząsł się
•ak skazany na tortury. ,,Champion, champion!" —
krzyczeli nań koledzy w tych przepojonych zapachem potu i pyłu salach gimnastycznych, a on wcześniej już odrętwiał, wiedząc, jakim śmiechem (nie złośliwym może, ale niemniej obraźliwym) skwitują jego niezdarny skok przez kozioł.
Uratował go czwarty czy piąty z kolei lekarz, do którego zaprowadzili go zatrwożeni rodzice. On także nie znalazł niczego ani w sercu, ani w płucach. Nie wzruszył jednak ramionami, nie spojrzał na malca jak na symulanta, tylko spokojnie powiedział:
— Odchylenie w przemianie materii, prawdopodobnie genetyczne. Na razie nieuleczalne. Nie ma powodu do zmartwienia. Piłkarzem nie będzie, a reszta... W czasach jaskiniowych pożarłby go wprawdzie pierwszy lepszy tygrys, ale jakie to ma znaczenie dzisiaj? Tak więc lepiej nie zwracać uwagi...
Koszmar rozproszy! się na zawsze.
I oto czym się to wszystko skończyło — smutkiem gasnącej równiny Marsa, idiotyczną ucieczką od siebie samego...
Siewiergin zmusił się do odpoczynku i uniósł nogi wyżej, żeby mogły lępiej odpocząć. Te proste ruchy uspokoiły go. Wybuch desperacji przywrócił mu rozsądek.
Sam jest wszystkiemu winien, nie może obwiniać nikogo. Sam rzucił losowi wyzwanie, wyprawiając się na Marsa. Nie tak oczywiście, jak to czynił w dzieciństwie, kiedy rycząc ze złości uporczywie rzucał się na sztangę, aby podnieść albo zwalić się bez przytomności. O nie! O takich bojach sławny doktor mikrobiologii dawno już zapomniał. Od dawna już żył w świecie, w którym o wszystkim decydował rozum, a walory fizyczne były bez znaczenia. Tam był na swoim miejscu — bardziej niż gdziekolwiek. Nic więc dziwnego, że jego właśnie, a nie kogo innego, poproszono o rychłe przybycie na Marsa, aby zbadał przyczyny zatrważającego zachowania się
krystalobakterii, w niewyjaśniony sposób przenikających przez filtry oczyszczające wodę. Wszyscy mieli w
nosie to, czy potrafi podciągnąć się na drążku. Marsowi potrzebny byl jego rozum, nie muskuły.
Mógłby się wykręcić, ale nie zrobił tego. Przybyć na Marsa jako wybraniec, pójść na ową pierwszą linię, na której człowiek prowadzi bezpa/donową walkę o przeżycie — czy mógł sobie odmówić tak błyskotliwego rewanżu za poniżenia dzieciństwa? Aby poczuć się takim wybrańcem, wystarczyło przymknąć oczy na marny drobiazg — nikt mianowicie, ani ludzie, ani okoliczności na Marsie nie wymagały od niego walki wręcz z przyrodą. Tam — tak jak na Ziemi — pozostawał pasażerem statku, zwanego cywilizacją, i od sztormów oddzielały go napawające ufnością iluminatory.
Możliwość awarii była wykluczona. Czy kapitan, zabierając pasażerów na pokład, upewnia się o ich umie-jętności-plywania?
Leciał z Sezoastrisa na tytana, siedząc w miękkim fotelu malutkiej automatycznej rakiety, która sama startuje, sama ląduje i w ogóle wszystko robi sama. Siedział w fotelu i czytał. Ocknął się dopiero wtedy, kiedy dostrzegł zbliżające się z dołu skały. Nie zauważył, i teraz już nigdy się nie dowie, co zepsuło się w mechanizmie. Ale nawet spadając rakieta zatroszczyła się o niego; kata-pulta wyrzuciła go, zanim zdążył sobie uświadomić, co zaszło.
Jednego tyłko automatyka nie była w stanie dokonać — ustrzec go od uderzenia o skały podczas lądowania na spadochronie (ale przecież i najtroskliwsza matka nie zawsze ustrzeże dziecko od potłuczenia). Na szczęście wstrząs złagodziła torba awaryjna. Radiostacja rozbiła się wprawdzie w drobny mak; posrebrzony odłamkami termosu z kawą, cała reszta jednak ocalała, w tym zaś i cenna mapa, pozwalająca dokładnie określić położenie w dowolnym miejscu.
Określił je od razu. jak tylko doszedł do siebie. Położenie było w gruncie rzeczy i bardzo dobre, i bardzo złe.