ność" — żartowały przyjaciółki. „O, nie — broniła, się — już nigdy więcej żadnych obowiązków. Mam dość!”
..Nigdy się nie spodziewałam, że Wanda jest taka fałszywa — powiedziała sprzedawczyni Krystyna W. do kasjerki Arniy Zł — Wyobraź sobie, byłam wczoraj w domu towarowym i zobaczyłam ją w stoisku z bielizną, jak obsługiwała klientów. Nsftn opowiadała bajeczki o jakiejś pełni życia, a tak naprawdę to pewnie jej chodziło o lepsze zarobki...”
„Popatrz, jaka chytra — skomentowała koleżanka. — Teraz ma i emeryturę, i niezłą prowizję”.
Wiadomość o „zdradzie” Wandy B. rozeszła się szybko w społemowskiej społeczności i nikt nie powiedział marnego słowa w jej obronie...
Wanda B. po niespełna rocznym emeryckim odpoczynku rzeczywiście podjęła pracę na pół etatu w miejscowym domu towarowym i choć nadal uczciwie wywiązuje się ze swoich obowiązków, to ani z nikim się nie zaprzyjaźniła, ani nie zyskała specjalnej sympatii. Otoczenie dziwi się, że ta samotna, nieźle sytuowana kobieta donasza stare ubrania i żywi się tym co najtańsze. Nowe koleżanki mają jej za złe, że w ogóle nie udziela się towarzysko i nigdy „nie zrzuca się” na żadnego solenizanta, jak to jest w zwyczaju. „Nawet przydziałowy papier toaletowy i mydło wynosi do domu, a potem korzysta z naszego” — powiadają z pretensją najmniej życzliwi. Wandy B. nikt nigdy nie widzi., żeby kupowała jakieś łakocie w „Delikatesach” przy rynku. Nie spotyka jej się ani w kinie, ani w teatrze. Nie zatrzymuje się przed kioskiem „Ruchu”, aby kupić gazetę czy czasopismo. Wieczory wypełnia jej program lecący ze sfatygowanego czarno-białego telewizora lub książka wypożyczona z miejskiej biblioteki. Urlopy zaś spędza w ośrodku zakładowym lub korzysta z dobrodziejstwa sanatorium.
Wanda B. nic sobie nie robi z ludzkiego gadania, a jedyny luksus, na jaki sobie pozwala to wyjazd raz w miesiącu do miasta wojewódzkiego. Ale myliłby się, kto by -ądzil. że tam oddaje się jakimś szczególnym uciechom.
Ona po prostu w miejscowym kantorze lub od krążących
wokół niego koników... kupuje dolary. Kupuje dolary prawie za wszystkie pieniądze pochodzące z oszczędności, emerytury i półetatowych zarobków, zestawiając sobie niewielką kwotę potrzebną na skromne życie i opłacenie czynszu. Nikomu nie tłumaczy się ze swojego postępowania i nie chce ludzkiego osądu. To co robi, robi w ■mię miłości macierzyńskiej, a więc — jak uważa — kierując się najszlachetniejszym motywem. Już nie chce wycieczek, podróży, spacerów, rozrywek. Bez żalu rozstała się ze swymi egoistycznymi marzeniami i dziwi się nawet, że coś takiego mogło jej w ogóle przyjść do głowy. Przecież nie jest sama — ma dziecko!
Syn Wandy B. istotnie skończył studia, ale postanowił wyjechać na stałe za granicę. „Tu do niczego nie dojdę — tłumaczył matce. — Tu się na pewno zmarnuję. Czy chciałabyś tego?”. Nie chciała. Ale -nie chciała również, żeby wyjeżdżał. Tłumączyła, przekonywała, aż zabrakło jej argumentów. Syn był silniejszy w swoim podziwie dla Zachodu i w wierze w swoją tam pozycję. Więc wyjechał i rzeczywiście został, paląc za sobą mosty. Pisał często, jednak szybko zmieniał się ton jego listów i widokówek. Nie powiodło się aż tak dobrze, jak się spodziewał. Łapał jakieś dorywcze prace, które go męczyły i nie dawały żadnej przyjemności. Zarabiał sporo, gdy te zarobki przeliczał na złotówki, ale nie wydawał ich w kraju, w którym płaci się złotówkami. Więc szukał najtańszych sklepów i okazji na posezonowych przecenach. Nie narzekał wprost, ale matka czuła, że chciałby żyć lepiej niż żyje. Wiele mu pomóc nie mogła. Chciała pomóc choć trochę. Aż stanie na nogi, aż mu się powiedzie. Wierzyła w swojego jedynaka. Więc zaczęła kupować dolary i wysyłać je synowi. Dla niego były to śmieszne kwoty, dla niej znaczyły rezygnację z marzeń, samotność i życie na krawędzi ubóstwa. On nawet nie zdawał sobie sprawy ze skali matczynego poświęcenia. Ona tego poświęcenia w ogóle nie mierzyła. Kochała.
— 49