%
Holandia, kwiecień 2006
Intercity Almelo-Amsterdam nagle z powodu jakichś problemów technicznych zatrzymuje się na maleńkiej wiejskiej stacji. Wszyscy opuszczamy pociąg. Na małym peronie kłębi się tłum zdenerwowanych pasażerów. Większość z nich ma walizki. Tak jak ja, jadą na lotnisko Shiphol. Trasę miałem wyliczoną co do minuty, a ponieważ pociąg staje w podziemiach lotniska, nerwowo analizuję inne możliwości transferu, ale dochodzę do wniosku, że nawet taksówką nie zdążę na samolot do Moskwy.
Raptem z tłumu wynurza się starszy, ubrany sportowo mężczyzna z plecaczkiem. Czy mogę panu jakoś pomoc? patia pytanie po polsku. Zdębiałem. Na peronie jest kilkaset osób; dlaczego więc ów jegomość zwrócił się właśnie do mnie i na dodatek w moim ojczystym języku? Proszę więc najpierw o wyjaśnienie tej kwestii. -Słyszałem, jak rozmawiał pan przez komórkę. Wsiadałem razem z panem do po-cicfgu w Almelo - pada odpowiedź, którą częściowo zaakceptowałem. Co prawda rozmawiałem po rosyjsku, ale języki są przecież zbliżone. Poza tym, chociaż pracuję w Moskwie już od 18 lat, ciągle zachowkiem jeszcze polski akcent.
Nieznajomy opowiada, że 40 lat temu wyemigrował z rodzicami z Polski. Zapewnia też, że wkrótce będzie podstawiony pociąg zastępczy, po czym nokautuje mnie następnym pytaniem: - Czy uprawiał pan kiedyś winogrona? Próbuję wyjaśnić, że w klimacie, którym mieszkam, nie jest to zbyt typowe zajęcie. Przerywa mi w pół słowa. - Myli się pan: są specjalne kanadyjskie gatunki: udają się doskonałe także W Europie północnej. Pauzy mi głęboko w oczy stwierdzając dobitnie: - Musi pan się tym zająć. Widząc moją zdezorientowa-
ów i r
ną minę powtarza to jeszcze raz, po czym dodaje: Ponieważ to daje szczęście.
W tym momencie tłum się zakołysał. Na stację wjechał pociąg zastępczy, a nieznany mężczyzna zniknął mi z oczu. Nawet nie poznałem jego imienia ani nazwiska.
Jadąc na lotnisko, a potem w ciągu całego lotu zastanawiałem się, co mogą znaczyć te słowa. Rozmowa trwała najwyżej dwie minuty. Sen? Nie! Znaki Na pewno.
Opowiadałem później tę historię wielu znajomym. Większość interpretowała relacjonowane przeze mnie zdarzenie jako zapowiedź zmian w moim życiu.
A teraz niemal kąpię się w krajobrazie winorośli. Czuję się jak w'domu. Jestem szczęśliwy. Zaczynam wierzyć w zmiany. Ich obecność wokół mnie staje się oczywista.
Wdycham je wraz z wilgotnym powietrzem.
Stoję w beznadziejnym kilkugodzinnym korku w drodze z lotniska do centrum miasta.
Bawię się nawigacją. Wystukuję klawiszami Santiago de Compostella. Nazwę mam świeżo w głowie po powtórnej lekturze Pielgrzyma Paolo Coehlo. Odległość: 4350 kilometrów...
Jeszcze tego wieczora podejmuję decyzję: swoje 50 urodziny 3 czerwca 2008 roku spędzę w Santiago po przebyciu szlaku Św. Jakuba.
Zaglądam na różne strony internetowe dotyczące tego szlaku. Najwięcej jest niemiecko i anglojęzycznych. Na jednej z nich zostawiam krótki wpis z informacją o moim planie.
W ciągu najbliższych miesięcy otrzymuję kilkanaście maili. Parę osób będzie szło przez Camino w tym samym czasie, część z kilkudniowym wyprzedzeniem, inni za mną.
Na trasie wysyłamy do siebie sms-y.
I oto jestem w punkcie startu. Saint Jean Pied de Port, niewielka francuska miejscowość u podnóża Pirenei. Dotarłem tutaj z lotniska Biarritz, dalej pociągiem z Bayonne. 1,5-godzinna jazda przez przepiękne górskie pejzaże. Większość pasażerów z plecakami. Wokół słychać głównie języki: niemiecki i angielski.
Pierwszą noc postanawiam spędzić w hotelu. Chcę w spokoju sprawdzić, czy naprawdę muszę nieść przez góry te wszystkie rzeczy, które mam w plecaku. Pakowany w pośpiechu jest na dodatek źle wyważony. Po 15 minutach marszu z dworca do hotelu na starówce, po raz pierwszy zadaję sobie pytanie: czego właściwie tutaj szukam? Na dodatek z uszkodzonym kolanem.
Dwa miesiące temu chirurg zalecał mi natychmiastową operację. Inny, z którym na wszelki wypadek konsultowałem się. nie radził operować, bo nie dawał gwarancji poprawy. Radził natomiast, by prawe kolano bardzo oszczędzać i ograniczyć wszelki sport oraz dłuższe wędrówki. A ja mam przed sobą 800 km.
Zjawiłem się tu praktycznie zza biurka, bez żadnego treningu. Przygotowania ograniczyły się do docierania butów (marsz, czy raczej spacer bez plecaka ok 3 km). Do tego ból w plecach, czasami bardzo dotkliwy.
Może jednak ze swoją 50-ką nie nadaję się jeszcze do lamusa? Pociesza mnie tylko doskonała pogoda i kryształowe powietrze. Zasypiam przy otwartym oknie z widokiem na Pireneje.
Budzi mnie szum ulewy. Za oknem robi się ciemno, chociaż to już dzień. W przewodniku ostrzegają przed pierwszym etapem wędrówki przy złej pogodzie. Jest chyba najcięższy, choć jednocześnie najpiękniejszy widokowo. Można łatwo zabłądzić.
str. 22