486 MAŁY TRAKTAT O UMIERANIU
sobą bawiłem w fascynację sanatorium. Wszystko to zresztą trwało nie dłużej niż tydzień. Najwyżej dziesięć dni. W dziesięć dni po pierwszym rentgenie już byłem na Płockiej. Właśnie szło o ten guz. Znowu zacząłem się bać. Moja lekarka zaklinała się, że rak nie występuje nigdy razem z gruźlicą. A przecież dziura była. Wielkości sporej śliwki, w prawym górnym rogu. Dziury mają te śliczne, pachnące i owocowe nazwy. Groszek i groch, fasolka, winogrono, mała czereśnia, orzeszek laskowy i włoski orzech.
Po drugiej stronie ulicy, która była ślepą przecznicą od Płockiej, stała zwyczajna trzypiętrowa kamienica. Na wprost mojego okna było dwupokojowe chyba mjęszkanie z dużym balkonem. Na tym balkonie przez cały dzień bawiła się dziewczynka. Nie mogła mieć chyba więcej niż osiem lat, była drobna i bardzo jasna. Przez cały dzień była sama. Musiała wstawać bardzo wcześnie, bo kiedy rano podchodziłem do okna, a rano w szpitalu naprawdę jest rano, dziewczynka już stała na balkonie. Wykorzystywałem, co prawda, moją uprzywilejowaną sytuację, mierzyłem temperaturę przez sen albo w ogóle nie mierzyłem i budziłem się dopiero do śniadania, które przynoszono mi często dobrze po siódmej. Dziewczynka bawiła się już wielką lalką albo zajmowała się gospodarstwem. Była bardzo pracowita: prała, sprzątała, podlewała kwiaty, szorowała podłogę. Stale była sama. Dopiero wieczorem, czasem późnym, przychodziła młoda kobieta z mężczyzną. Tylko czasami po południu była w tym mieszkaniu jeszcze druga dziewczynka, o kilka lat starsza. Musiała chodzić do szkoły albo też gdzieś ją oddawano, bo widywałem ją bardzo rzadko.
Przez pierwsze dni wiele godzin spędzałem w oknie. Nie miałem wielkiej ochoty czytać. Musiałem zmuszać się do czytania. Od towarzystwa szpitalnego uciekałem. Nikogo jeszcze nie znałem. Bałem się szpitala. Nie wciągał mnie. Albo bardzo powoli. Byłem zresztą wyłączony z wielu wspólnych sytuacji, bo miałem pojedynkę. Na korytarzach mówiono tylko o chorobach. Tego właśnie się bałem. Nie chciałem dać się wciągnąć. Wszyscy mnie ostrzegali, żebym się nie dał wciągnąć. Zresztą jeszcze to mnie wtedy nudziło.
Szpital był ciągle jakby trochę na niby. Naprawdę było tam, za oknami. Ja jeszcze byłem tam, a nie tu. Wszyscy inni chorzy w szpitalu byli tu, a nie tam. To wrażenie zostało mi bardzo długo; cały czas w szpitalu i jeszcze potem w sanatorium. Może miesiąc, może sześć tygodni. Do chwili kiedy przyjechałem na pierwszą przepustkę. Wtedy się właśnie wszystko odwróciło, tu i tam.
Sanatorium było wojskowe, trzeba było brać przepustkę. Wracałem w panice, byle jak najprędzej położyć się do łóżka. Czułem się bezpieczny tylko w sanatorium. Przyjaciele mówili o rzeczach, które mnie nie obchodziły. Opowiadałem im o sanatorium, słuchali z grzeczności, potem wracali do swoich spraw. Ucieszyłem się domem, ale także tylko przez chwilę. To było bardzo męczące: dom. Żona chciała mi opowiedzieć o córce. Broniłem się, jak mogłem. Nie chciałem wiedzieć. Nie chciałem prawie niczego wiedzieć. Naprawdę było tam, a nie tu. Tam było się od tylu rzeczy zwolnionym. Kiedy wróciłem, po paru dniach znowu zacząłem wyrywać się na przepustkę. Ale wiedziałem już, że tam jest tu, a tu jest tam. Że naprawdę to jest sanatorium.
Co innego, kiedy do mnie przyjeżdżano. Były to prawie dwie pełne godziny drogi. Wystarczały, żeby się przestawić na wizytę u chorego, na wizytę w sanatorium. Przyjeżdżali tylko do mnie, przyjeżdżali, żeby być „dla mnie”. Od pierwszej chwili po przyjeżdzie należeli już do sanatorium jako „goście”, jako odwiedzający. Obowiązywały ich godziny przyjęć. Starałem się te godziny przedłużyć, albo żeby przyjeżdżali wcześniej. Wychodziłem z nimi za bramę, parę razy wyjechałem autem na kawę lub obiad. Z przepustką lub bez. Czasem przechodziłem przez dziurę w drucianej siatce otaczającej teren sanatorium.
Ale dalej istniało sanatorium i regulamin; naruszaliśmy