488 MAŁY TRAKTAT O UMIERANIU
go razem, ja i moi odwiedzający; wizyty odbywały się w świecie, do którego ja należałem, a nie oni. Wyjazdy autem na obiad do Świdra były ucieczką z tego właśnie mojego świata. Cały jej sens polegał na tym, że za godzinę albo za dwie godziny wrócę. To było zresztą chyba jedyne, co w tym otwockim sanatorium przypominało Czarodziejską Górę. Odwrócenie „tu” i „tam” i te powroty z przepustek, kiedy jak przerażone zwierzę wracałem w popłochu i z ulgą do swojej jamy. Nakryć się kocem, nakryć się kocem razem z głową, tym właśnie kocem, którego każde włókno było przesycone ckliwym i mdlącym zapachem PAS-u.
Ale to wszystko było później. Wtedy,'w szpitalu, całe godziny spędzałem w oknie. Nic się zresztą w tej kamienicy naprzeciwko szczególnego nie działo. Czasami ordynarnie kłóciło się jakieś małżeństwo; raz albo dwa razy w tygodniu do młodej kobiety na pierwszym piętrze przychodził wieczorami mężczyzna albo na tym samym piętrze, tylko bardziej w prawo, któraś z trzech mieszkających tam dziewczyn biegła w koszuli, żeby zamknąć okno. Naprawdę istniała tylko ta dziewczynka naprzeciwko. Kładła się spać bardzo poźno. Czekała na swoich rodziców albo raczej na matkę, bo mężczyzna, jak się później dowiedziałem, nie był jej ojcem. Czasami siadali wtedy wszyscy do stołu, często kobieta z mężczyzną szli od razu do drugiego pokoju; kobieta przez chwilę biegała w koszuli, potem szybko opuszczała zasłonę. Dziewczynka wychodziła na balkon i podlewała kwiaty z dużej, bardzo ciężkiej rudej polewaczki.
Przez pierwsze dni dziewczynka nie zwracała na mnie żadnej uwagi; byłem częścią wielkiego domu obok; szpital jest jak więzienie, z dołu albo z okien po drugiej stronie ulicy są tylko więźniowie i strażnicy, chorzy i ludzie w kitlach. Chorzy i więźniowie z tamtej strony są jednakowi. Kiedy próbowałem do niej zawołać, uciekała na chwilę z balkonu i chowała się w mieszkaniu. Potem przyzwyczaiła się, że tkwię w oknie naprzeciw; rano machała do mnie ręką albo lalką na przywitanie.. Ale zawsze pozostała nieufna i nigdy nie chciała mi odkrzyknąć, jak ma na imię.
Wszystko to zresztą trwało bardzo krótko, chyba najwyżej dwa tygodnie. Czas szpitalny jest oczywiście zupełnie inny, tak jak czas więzienny. Nawet teraz, z rocznego oddalenia, te dwa miesiące szpitalne są bardzo grube; zwłaszcza pierwsze dwa tygodnie, z tą dziewczynką w oknie naprzeciwko.
Po dwóch tygodniach skorzystałem, że dyżur nocny ma młoda lekarka, która często wieczorami przychodziła na herbatę, i dowiedziałem się wszystkiego. Powiedziałem po prostu lekarce, że już wiem i tak od pani profesor. Wtedy mi właśnie powiedziała lekarka, że to jest to. Przez następne trzy dni robiłem wszystko, co mogłem,""żeby mi udowodniono, że to nieprawda. Wciągnąłem w tę akcję wiele osób: moją domową lekarkę, ojca jednej z moich uczennic, który był chirurgiem i profesorem, Krystynę, która mi pierwsza przyniosła aloes, i dwie Krystyny z rentgena. Wszyscy przychodzili i mówili mi, że to nieprawda.
Po trzech dniach poprosiłem o mieszankę uspokajającą, dobrą starą mieszankę z bromu, waleriany i paru tradycyjnych leków. Piłem tego butelkę dziennie. Nie miałem żadnych snów. Wychylałem dwie stołowe łyżki, zanim jeszcze odłożyłem książkę. Czasem zasypiałem, trzymając ją w ręku.
Przez pierwsze dni po tym wieczorze podchodziłem jeszcze do okna dwa albo trzy razy dziennie. Machałem ręką do dziewczynki i stałem kwadrans albo pół godziny. Jeszcze na nią patrzyłem, jeszcze interesowałem się tym, co robi. Potem podchodziłem do okna coraz rzadziej. Nawet raz lub dwa razy nie wstałem z łóżka do obiadu. Goliłem się dopiero po obiedzie, przed wizytami. Świat się zaczął kurczyć bardzo szybko. Po paru dniach już przestał istnieć za oknem.
Jeszcze przez trzy tygodnie zostałem w tym samym pokoju. Do operacji. Musiałem podchodzić do okna, bo