A
śmy wziąć prysznic, więc kierownik hotelu zaprowadził nas do brudnego pomieszczenia, które wyglądało raczej jak latryna niż jak łazienka. Stanowczo odmówiłem skorzystania z niego. Kiedy podniosłem głos, kierownik hotelu szybko otworzył pokój nieobecnego gościa i poprosił nas, abyśmy się pośpieszyli. Koniec końców, nieco mniej brudni wślizgnęliśmy się do naszych śpiworów.
Nazajutrz celem naszej wyprawy było jezioro Tata, którego nie ma na żadnej mapie. Leży ono ok. 105 km na południowy zachód od Gambeli i można dotrzeć do niego wyłącznie dobrym samochodem terenowym krętą i wyboistą polną dróżką. Zanim dotarliśmy do jeziora, minęliśmy tamę w Awero zaopatrującą w wodę ten niezwykle suchy region. Została ona zbudowana na rzece Gilo wpadającej do jeziora Tata. Jej ujście znajduje się powyżej rzeki Baro niedaleko granicy Etiopii. Kilka kilometrów przed jeziorem napotkaliśmy na obóz uchodźców z plemienia Nuer, który wyglądał jeszcze gorzej niż ten przed Gambelą. Śmieci walały się tutaj, jak daleko wzrok sięgał. Stąd mieliśmy jeszcze ok. 20 km do przejechania zakurzoną, pełną głębokich dziur drogą.
Pół godziny później minęliśmy kilku Nuerów dźwigających złowione w jeziorze ryby zwieszające się z kijów, które nieśli na ramionach. Zauważyłem dwa okazy Gymnarchus niloti-cus, z których jeden miał prawie 90 cm długości, zaś drugi prawie 100 cm, była też afrykańska arowana Heterotis nilo-ticus długa na ponad 60 cm, podobnej wielkości Hydrocynus goliath i kilka mruków (Mormyrus sp.). Wszystkie ryby były zaskakująco duże. Takie okazy trudno dziś już znaleźć w jakimkolwiek innym zakątku Afryki.
W końcu dotarliśmy do jeziora. Zachwyciło nas swym ogromem — ma co najmniej dwadzieścia kilka kilometrów szerokości i jest prawie okrągłe. Jego brzegi zamieszkują rdzenne plemiona żyjące na tym odludziu w niezmienionym stanie od setek (czy raczej tysięcy) lat...
Później dowiedziałem się, że plemiona te należą do grupy ludów Agnuak, będących w stanie ujmijmy to wojny z południowymi plemionami Surmy. Spacerowałem po ich wiosce, która przypominała mi moją pierwszą wyprawę do Afryki, jaką odbyłem wraz z matką ponad 50 lat temu. Wioska wyglądała bardzo podobnie: żadnego śladu cywilizacji, żadnych narzędzi, wiader, wszystko wykonane z drewna rękami mieszkańców. Tubylcy w kilku chatach przygotowywali posiłek, układając ryby w specjalnych dołach do pieczenia. Inni rozpalali ogień, pocierając o siebie bardzo szybko dwa kawałki bambusa (tak jak w epoce kamiennej...), jeszcze inni mielili proso rosnące na pobliskich polach. Kilkoro dzieci bawiło się z małpką rezusem, reszta po prostu przyglądała się, jak ich mamy gotują. Przyglądały mi się, jakbym był z innej planety — większość bała się aparatu, a niektóre uciekały z płaczem. Wyciągnąłem z kieszeni paczkę cukierków i kilka tabliczek czekolady dla kobiet. Wokół nie było ani jednego mężczyzny. Mieli wrócić z połowu ryb dopiero wieczorem. Wszedłem także w opłotki domów pięknie pomalowanych na ziemisty kolor ze starannie wybudowanymi na zewnątrz paleniskami (w tych terenach prawie nigdy nie pada) i artystycznie rzeźbionymi tykwami leżącymi wszędzie wokół...
Cdn.