Na i’< >1 istawii danych zebranych w Wielkiej Brytanii, ('bile, na Węgrzech, w Izraelu, 1 lolandii i Stanach Zjednoczonych trzynastoosobowy zespól badaczy kierowany przez Johna Goldthropea, wielce cenionego socjologa oksfordzkiego, doszedł do wniosku, czego nie można już w społeczeństwie uświadczyć. Otóż nie ma dziś ludzi na szczycie kultury, którzy odróżniają się od tych stojących niżej w kulturowej hierarchii regularnym uczęszczaniem do opery i filharmonii oraz zachwytem nad wszystkim, co w danym momencie uznawane jest za „sztukę wysoką”.
Kręcą zaś nosem na „wszystko tak pospolite jak piosenka popowa czy mainstreamowa telewizja”. Co nie znaczy bynajmniej, by zabrakło dziś ludzi, którzy uważają się (i są uważani) za elitę kultury, prawdziwych smakoszów sztuki, wiedzących lepiej od innych, nie dość „ukultural-nionych” ziomków, o co w kulturze idzie, co do kultury należy i co dla człowieka kultury jest comme ilfant, a co jest comme il nestfaut pas. Tyle że w odróżnieniu od dawnych elit kultury nie są oni „koneserami” utyskującymi na gusta gminu i bezguście filistra. Zapożyczając się u Richarda A. Petersena z Uniwersytetu Vanderbilt, należałoby ich raczej określić mianem „wszystkożernych”: w ich repertuarze kulturowej konsumpcji jest miejsce i na operę, i na heavy metal czy punk, na „sztukę wysoką” i na telewizję „mainstreamową”; na Samuela Becketta i na 17