Ehv& lata temu. gdy Paweł przyniósł jej bukiet wspaniałych, czerwonych róż, już miała nadzieję. Przyjęła go
świeżo wykąpana, w błękitnym szlafroczku, raczej odsłaniającym niż przysłaniającym jej wdzięki. W oczach
Pawła widziała też potwierdzenie wszystkich swoich walorów i pożądanie. Nie chciał czekać i nie musiał czekać. Drogę na tapczan znaczyły zdejmowane i rzucane w pospiechu części garderoby — na wzorzystym dywanie leżały jego buty, skarpetki, spodnie, koszula, slipy. Zaś na wygodnym tapczanie leżał Paweł, a Ewa, dając upust swemu temperamentowi i swoim nadziejom, obdarzała kochanka milionami pieszczot i pocałunków. Jej piersi i jej uda, jej ręce i jej nogi wirowały w powierzu niczym erotyczna, nie napisana przez Beethovena zwycięska symfonia. Jego pożądanie i jej namiętność groziły w każdej chwili eksplozją, rozsadzającą cały pokój, całe miasto, cały świat...
Jednak Paweł na aluzje Ewy o małżeństwie, no bo ..jakże by im było dobrze razem iść przez życie”, mruknął tylko: „przez łóżko!”. Ewa nie dzieliła z kochankiem zwycięstw i klęsk, nie miała pojęcia o jego poglądach i fascynacjach, nie była przy nim w chwilach bólu i strachu. Może rzeczywiście nie nadawała się na żonę?. .
Ewa otworzyła oczy. Przywitał ją słoneczny poranek w hałaśliwym mieście. Wesołe promienie sączyły się przez seledynowe firanki, warkot motorów przenikał przez nie domknięte okno. Dźwięki weselnego marsza zamilkły i odpłynęły daleko, zniknęły obrazy ekskluzywnego ślubu. Trzeba było wstać i iść do biura, do pracy mało wyczerpującej, ale i niespecjalnie łubianej. Przez kilkanaście minut stała na balkonie, obserwując rytm budzącego się dnia. Szare, zaspane kobiety przemykały do sklepów po bułki i mleko na śniadanie, inne już czekały na autobusy, mające powieźć je do fabryk, zakładów, placówek handlow ych. Były zniszczone, zmęczono. zaniedbane. A przecież Ewa tak bardzo chciała znaleźć się na ich miejscu — po to, żeby mieć rodzinę i cel w życiu, powszednie kołpoty i świąteczne radości...
,4§^srr'W5*?r;
WĘĘĘĘIĘĘĘĘĘĘIIĘĘ
Kiedy godzinę późnie; lekkim krokiem w znakomicie skrojonym kostiumie przebiegała przez osiedlowy dziedziniec, nie zauważyła, że z balkonu siódmego piętra obserwuje ją para sąsiadów.
— Ba rdzo atrakcyjna ta pani Erce — stwierdzi? czterdziestopięcioletni małżonek.
— Mesz rację — potwierdziła bez cienia zazdrości jego młodsza o trzy lata żona.
— Stałe kręcą się koło niej różni młodzi mężczyźni — dodał mąż.
— Chyba nie sugerujesz, że ona żyje ze sprzedaży swojego ciała? — zdziwiła się obłudnie żona.
— Niczego nie sugeruję. Ale kto ją tam wie? — odpowiedział.
Chciał jeszcze dodać: „Widać, że to lubi’1, ale ugryzł się w język, bo doskonale wiedział, że żona natychmiast spyta: „Skąd wiesz?”, zaś odpowiedź: „Tak sądzę!" — na pewno by jej nie ustatysfakcjonowała...
Lokatorzy siódmego piętra wrócili do codziennych zajęć. Mieli też swoje własne, rodzinne problemy i zastanawianie się nad stylem życia Ewy nie było dla nich akurat najistotniejsze. Dla ojca jednym z ważniejszych problemów był jego syn Marek. Skończył właśnie osiemnaście lat, uczył się dobrze, a wywiadówki w szkole stanowiły przyjemność dla matki. Chwalił go wychowawca, chwaliły nauczycielki. Pedagodzy lubili grzecznego, posłusznego i pracowitego chłopca, który nie przysparzał kłopotów i zawsze miał odrobinę lekcje. Rodzice też powinni być zadowoleni, bo otoczony staraniem i miłością jedynak nigdy im nie odpyskiwał. chętnie spełniał wszystkie polecenia i pomagał w pracach domowych. Nie musieli też w zdenerwowaniu przeżywać jego późnych powrotów, bo wieczorami przebywał w domu. Nie martwili się, że coś mu się stanie na obozie czy kolonii, gdyż wszystkie wakacje spędzał z nimi. Nie dokuczał im strach o jego bezpieczeństwo, bowiem nie ciągnęło go ani do pseudopolitycznych zadym, ani do na-