dziecku wojowniku. Po morzu łez wylanym nad sobą po raz kolejny, miałam już pewność. Pozostało znaleźć terapeutę, który mógłby się mną zająć „od zaraz”. Sprawdzałam publiczną służbę zdrowia, ale tam oczywiście nie było miejsc ani realnego terminu, kiedy miejsca te mogłyby się pojawić. Szukałam więc specjalisty prywatnie. Wybrałam paru terapeutów i napisałam maile. Kilka osób odpowiedziało, ale pierwsza była Ona. Od razu zareagowała, zaprosiła na spotkanie diagnostyczne. Już nie sprawdzałam innych osób, jakoś od razu wzbudziła moje zaufanie. Poszłam za tą intuicją bez zastanawiania się. Po raz pierwszy nie sprawdziłam „innych opcji”. Zawierzyłam sobie, jak to się ładnie mówi. I to była chyba najbardziej trafna decyzja w moim życiu.
Bałam się bardzo iść na to pierwsze spotkanie. Nie wiedziałam, o co będzie pytać ta obca kobieta, nie wiedziałam co mi powie. Spodziewałam się najgorszego, chciałam już nawet to wszystko odwołać. Ale się nie poddałam temu strachowi. Jeszcze bardzo nieśmiało, ale zaczynałam swoją własną walkę ze smokiem. Terapia
W zielonym fotelu zasiadałam zazwyczaj co dwa tygodnie. Od razu zaufałam tej kobiecie siedzącej naprzeciwko. Zaopiekowała się mną. Po raz pierwszy w moim życiu pojawił się ktoś dorosły, kto świadomie chciał mi wytłumaczyć świat. I pomóc odnaleźć moje w nim miejsce.
Przy przygaszonym świetle odkrywałyśmy powoli to, co u mnie jest zakłócone. Potem prostowałyśmy zaburzenia. Nie wiem, ale chyba jakiś dobry duch nade mną czuwał od początku tych spotkań, bowiem to, czego się uczyłam na spotkaniach, mogłam od razu sprawdzać, weryfikować w prawdziwym życiu. Na bieżąco widziałam, że to działa. Bałam się, czy będę potrafiła powtarzać te „dobre schematy”, ale byłam cały czas wspierana przez moją Tera-peutkę i umacniana coraz to nowymi odkryciami. Odkryciami siebie.
Nie wiedziałam też, czy i jak powiedzieć o swoich spotkaniach najbliższym. Czy powiedzieć o tym Mamie, czy wykrzyczeć ojcu że przez niego muszę się leczyć. Tak, wstydziłam się bardzo, bałam
56 się reakcji. Aż zrozumiałam, że to nie jest moja wina, że wstydzić powinni się tylko moi rodzice, którzy skrzywdzili to małe, bezbronne dziecko.
Przyjaciółka nie zareagowała entuzjastycznie na wieść o mojej decyzji, bała się chyba tego, co się będzie działo ze mną w trakcie terapii. Ale wspierała mnie mówiąc: „Jeśli ci to potrzebne, jeśli to ci pomaga, to ja jestem z tobą”. To mi wystarczyło. Siostra była bardziej sceptyczna: „Nie wierzę w terapie, nie mogłabym nikomu obcemu tak zaufać, by mówić o tak bolesnych sprawach. Ale tobie życzę powodzenia”. A Mama... no cóż. Poczuła się chyba winna przez chwilę, ale mając tendencję do wybielania swojego udziału w „skrzywianiu nas”, szybko zaczęła podkreślać swoje zasługi w naszym wychowaniu. W jej mniemaniu tylko ona jest ofiarą. Ja z Siostrą, powinnyśmy być szczęśliwe, bo się stamtąd przecież już wyrwałyśmy. A poza tym, miałyśmy przecież prawie normalne dzieciństwo, więc stanowczo przesadzam z tym rozgrzebywaniem przeszłości. Nie dotarło zatem do niej zbyt wiele. Ojcu z kolei, nigdy nie powiedziałam o terapii. Ten już w ogóle by nic nie zrozumiał, szkoda więc było mojej energii na tłumaczenie czegokolwiek. Nie był wart tej wiedzy. Dla niego by to była totalna abstrakcja.
Ze spotkań swoich na bieżąco prowadziłam notatki. Chciałam mieć do czego wrócić w momencie, kiedy spotkania się zakończą. W momencie, kiedy najdą mnie wątpliwości, czy chwilowe załamanie. I to była dobra decyzja, bowiem gdy nadszedł czas podsumowań, czarno na białym widziałam, ile przez rok się o sobie dowiedziałam, ile zrozumiałam, ile się nauczyłam.
A zebrało się trochę tego.
Ja i mój wewnętrzny świat
Od tego się wszystko zaczęło. Od tego, że siebie nie znałam, a to, co znałam, nie było przeze mnie samą do końca do zaakceptowania. Począwszy od warstwy psychicznej po fizyczną.
Udało mi się jednak zrozumieć, że nie muszę być idealna i nieustannie do tego ideału dążyć. Stawiać sobie non stop wymagania nie do spełnienia. Uwierzyłam, że to, co mam, to wystarczy by siebie całą polubić. Pozbyłam się kompleksów. No prawie.
DDA Autoportret _ 57