Max WEBER
POLITYKA JAKO
ZAWÓD I POWOŁANIE
DEMOKRACJA
FILOZOFIA I PRAKTYKA
REDAKCJA SERII
MARCIN KRÓL
ALEKSANDER SMOLAR
PRZEDMOWA WSTĘP
I OPRACOWANIE ZDZISŁAw KRASNODĘBSKI
PRZEKŁAD
ANDRZEJ KOPACKI i PAWEŁ DYBEL
SPOŁECZNY INSTYTUT WYDAWNICZY ZNAK, KRAKÓW
FUNDACJA IM. STEFANA BATOREGO, WARSZAWA
Niniejszy wybór pism wydany był dwukrotnie (w 1987 i 1989 roku)
w Bibliotece Kwartalnika Politycznego "Krytyka"
przez Niezależną Oficynę Wydawniczą
Podstawą wyboru były następujące zbiory pism Maxa Webera,
publikowane w wydawnictwie J.C.B. Mohr (Pauł Siebeck), Tubingen:
Gesammelte Aufsdtze żur Soziologie und Sozialpolitik, I wydanie 1924
Gesammelte Aufsdtze żur Wissenschaftsiehre, I wydanie 1922
Gesammelte politische Schriften, I wydanie 1921
Opracowanie graficzne
Michał Jędrczak
Opracowanie redakcyjne serii
Maria Ofierska
BIBLIOTEKA
Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych
Uniwersytetu Warszawskiego
ul. Nowy Świat 69, 00-046 Warszawa
tel. 620-03-81 w. 295, 296
Biblioteka WDiNP UW
1098007871
Copyright for the Introduction by Zdzisław Krasnodębski
Copyright for the Polish edition
by Wydawnictwo Znak, Kraków 1998
ISBN 83-7006-779-4
PRZEDMOWA. WEBER PO KOMUNIZMIE
WEBER "PODZIEMNY"
Ten zbiór tekstów Maxa Webera powstawał w czasach niezbyt, jakby
się zdawało, sprzyjających tego rodzaju zamierzeniom, mianowicie
w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych. Został wydany przez Nieza-
leżną Oficynę Wydawniczą w ramach Biblioteki Kwartalnika Politycz-
nego "Krytyka". Jej wydawcy - w osobie Jana Kofmana - zaaprobowali
mój pomysł, aby obok takich pozycji jak Korzenie totalitaryzmu Hannah
Arendt oraz Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie Karla Poppera opu-
blikować również wybór pism politycznych Maxa Webera. Było więc to
- chyba jedyne w świecie - "podziemne", nielegalne wydanie prac We-
bera. Wybór ten ukazał się dwukrotnie, po raz pierwszy w 1987 roku. Na
druk czekał prawie dwa lata: w pewnym momencie - gdy redaktorzy
"Krytyki" zostali aresztowani wydawało się nawet, że nie ukaże się
nigdy, a maszynopis przekładu przepadł.
Nie można zresztą wykluczyć, że tom ten mógłby się ukazać oficjal-
nie, gdyby ktoś zadał sobie trud sprawdzenia, czy redaktorzy i cenzura
nie poczują się obrażeni w imieniu narodu polskiego tym, co Weber nie-
zbyt przyjaźnie pisał o Polakach w pierwszej fazie swej działalności na-
ukowej, lub czy przekład jego krytycznych uwag o socjalizmie i bolsze-
wikach nie zostanie uznany za naruszenie przyjaźni polsko-radzieckiej.
Jednak, jak pamiętamy, "drugi obieg" miał ambicje stać się naprawdę
równoległym ruchem wydawniczym, miały się w nim ukazywać nie tyl-
ko pozycje niecenzuralne w ścisłym sensie - podejmujące drażliwe kwe-
stie bieżącej polityki lub bezpośrednio atakujące realny socjalizm - lecz
także ważne dzieła humanistyki i nauk społecznych, które mogłyby wpro-
wadzić nowe idee i argumenty do polskich dyskusji. Przekład pism po-
litycznych Webera miał nie tylko zapełnić istotną lukę, lecz także sta-
nowić wkład do tych dyskusji, nie wydawał się też wcale pozbawiony
aktualnego znaczenia.
Weber cieszył się wówczas w Polsce dużym zainteresowaniem wśród
socjologów, zwłaszcza młodszego pokolenia. W ślad za tym, co działo
się w socjologii zachodniej, odkrywano powoli mało znane strony jego
dzieła i biografii. Oczywiście, Weber od dawna był znany w Polsce jako
jeden z klasyków socjologii współczesnej (podczas gdy np. w NRD do-
piero w latach osiemdziesiątych pojawiły się nieśmiałe próby ponowne-
go zapoznania się z jego myślą). Po polsku dostępne były tylko nieliczne
fragmenty jego dzieła. Początkowo interesowano się jednak głównie jego
"metodologią" oraz teorią uwarstwienia społecznego, najczęściej
w nieuchronnym i mile widzianym odniesieniu do teorii Marksowskiej
i marksistowskiej. Jednak zainteresowanie Marksem i marksizmem wśród
niezależnie myślących socjologów skończyło się w zasadzie w latach sie-
demdziesiątych. Teorię Webera zaczęto odczytywać w zupełnie innych
kontekstach, inne aspekty jego twórczości wysunęły się na plan pierwszy.'
Jednym z tych kontekstów była filozofia polityki i myśl polityczna.
Rozważania Webera na temat związku polityki i etyki, relacji między
polityką, nauką i religią, powołania polityka i naukowca, problemu idea-
lizmu i realizmu w polityce odnosiły się do kwestii, które - mimo zupeł-
nie innej sytuacji historycznej - były dramatycznie aktualne. Przy tym
realistyczny, niemal brutalny ton Webera działał dość orzeźwiająco, gdyż
był to czas, gdy chyba nazbyt dobrze myśleliśmy o sobie jako o jednost-
kach i jako o zbiorowości. Jego poglądy na temat stosunków polsko-nie-
mieckich oraz Europy Środkowej były niezmiernie inspirujące, ponieważ
zastanawialiśmy się wtedy, co stanie się, jeśli Niemcy zostaną zjednoczo-
ne, jak ułożą się stosunki polsko-niemieckie, jakie szansę mamy na dobre
' Na temat recepcji Maxa Webera w Polsce zob. Jerzy Szacki, Max Weber m Polish
Sociology, "The Polish Sociological Bulletin" 1982, 1-4. W Niemczech powstała
też praca doktorska na ten temat: Maria Chwalisz-Konieczka, "Die Max Weber
Rezeption in der Polnischen Soziologie". Zob. też gwałtowną polemikę Stanisława
Kozyra-Kowalskiego w nowym wydaniu Szkiców z socjologii religii Webera (KiW,
Warszawa 1995, s. 299300) z kilkoma uwagami poczynionym przez mnie we wstę-
pie do pierwszego wydania tego wyboru. Szerzej, choć na pewno nie wyczerpują-
co, na temat recepcj i Webera w Polsce pisałem w artykule Max Weber - Rezeption
in Polen, w: Johannes WeiB (ed.), Max Weber heute, Suhrkamp, Frankfurt a. Main
1989,s.187-200.
sąsiedztwo, a nawet na przyjaźń. Dlatego na jednym z seminariów czytali-
śmy jego artykuły jednocześnie z esejami Juliusza Mieroszewskiego. Było
to również odkrywanie na nowo dawnej niemieckiej myśli politycznej
i to na przykładzie myśliciela, którego zgoła inne oblicze poznawaliśmy
jako studenci na wykładach z metodologii nauk społecznych czy z historii
myśli społecznej i socjologii. Trzeba przy tym dodać, że w tym czasie także
druga strona - "rządowa" interesowała się socjologią polityki Webera,
czego wyrazem była między innymi obszerna książka Mariana Orzechow-
skiego (który przez pewien czas był ministrem spraw zagranicznych oraz
członkiem Biura Politycznego) Polityka, władza, panowanie w teorii Maxa
Webera. Nawet generał Jaruzelski w jednej z rozmów w telewizji niemiec-
kiej zaskoczył swoich rozmówców i publiczność cytatem z Webera i po-
wołaniem się na rozróżnienie etyki odpowiedzialności i etyki przekonań -
niestety, nie udało mi się stwierdzić, czy korzystał z wydania NOW-ej.
Obecnie wybór ten ukazuje się po raz pierwszy w wydawnictwie dzia-
łającym w normalnych warunkach. Ma więc szansę dotrzeć do szersze-
go kręgu czytelników. Zdecydowaliśmy się nie wprowadzać w nim zmian,
poza niezbędnymi poprawkami redakcyjnymi. Ze względów dokumen-
tacyjnych zamieszczamy także wstęp do wydania pierwszego. Wybór
tekstów został uzupełniony artykułem z roku 1917 Prawo wyborcze i de-
mokracja w Niemczech, w którym Weber podejmuje problem demokra-
cji i systemu parlamentarnego w ówczesnym kontekście niemieckim.
Czytelnik może więc bliżej poznać poglądy Webera na demokrację i par-
lamentaryzm, a także jego stanowisko w sprawie budowy demokracji
w Niemczech po pierwszej wojnie światowej.
Od czasu pierwszego wydania zmieniła się radykalnie sytuacja w Pol-
sce i w Niemczech. W ogóle świat wkroczył - tak się przynajmniej zdaje
- w nową epokę, a wiek XX okazał się niezmiernie krótki i zakończył się
już w roku 1989... Jak te zmiany wpływająna nasz sposób odczytywania
tekstów Webera? Co teksty te mogą nam dzisiaj powiedzieć? Czy stały
się bardziej anachroniczne niż kiedyś, czy też jest raczej odwrotnie?
KOLEJNA SZANSA NIEMIEC -
Zasadniczo zmieniła się sytuacja polityczna w Europie Środkowej.
We wstępie do wydania pierwszego pisałem, że wszystko wskazuje na
to, że problem niemiecki znowu stanie się aktualny. I rzeczywiście, coś,
co wtedy zdawało się jeszcze mrzonką lub sprawą bardzo odległej przy-
szłości, stało się nader szybko faktem: Niemcy zostały ponownie zjed-
noczone. Chociaż dla Webera byłyby one tylko szczątkiem dawnych
Niemiec, znowu stały się najsilniejszym państwem Europy. W pewnym
sensie ich historia zaczęła się na nowo. Znany historyk amerykański Fritz
Stem, autor słynnej książki o niemieckim pesymizmie kulturowym, twier-
dzi, że Niemcy stanęły przed swoją drugą szansą w historii. Pierwszą
szansę miały po zjednoczeniu w 1871. I to pokolenie Webera tę szansę
ostatecznie zmarnowało w 1914 roku, a on sam także się do tego przy-
czynił.2
Jest rzeczą charakterystyczną, że tym razem rzadko stawia się pyta-
nie, które dla Webera było pytaniem centralnym - w jakim celu Niemcy
zostały zjednoczone? Tylko niektórzy rozczarowani dawni obywatele
NRD i niektórzy zachodnioniemieccy intelektualiści -jak np. Glinther
Grass - którzy byli od początku przeciwni zjednoczeniu, ciągle jeszcze
zadają takie pytanie, podważając najczęściej sens całego przedsięwzię-
cia. Brak tego typu refleksji wynika nie tylko stąd, że myślenie w kate-
goriach "misji narodowej" stało się anachroniczne i mało "poprawne"
politycznie, lecz także z przekonania, że zjednoczenie było niejako wy-
darzeniem naturalnym, dla którego nie było alternatywy. Było ono w za-
sadzie traktowane nie jako akt polityczny, lecz jako spontaniczny, nie-
mal organiczny proces, w którym -jak stwierdził Willy Brandt -jedynie
zrosło się to, co do siebie przynależało. W tym sensie był to raczej akt
restauracji, a nie kreacji nowego państwa, mimo że przecież państwo nie-
mieckie nigdy nie istniało w takim kształcie jak dzisiaj. Dla większości
obywateli dawnej, bońskiej Republiki Federalnej Niemiec zjednoczenie
było nie tyle decyzją polityczną suwerennego narodu, ile zrządzeniem
losu, czymś, co im się przydarzyło, co nie było wynikiem ich własnego
dążenia (już raczej dążenia obywateli dawnej NRD) i co trzeba po prostu
zaakceptować, niezależnie do tego, czy się to komuś podoba, czy nie.
2 Jak zauważył we "Frankfiirter Allegmeine Zeitung" Gregor Schóllgen, recenzent
wczesnych pism Webera, które ukazały się obecnie w wydaniu krytycznym jako
czwarty tom Dziel wszystkich: "Myślenie w kategoriach imperializmu i państwa
narodowego nie miało w sobie nic oburzającego, zwłaszcza że jego ekstremalne
formy nie doprowadziły jeszcze do wielkiej katastroy. Gdzie jednak jest granica
między polityczną normalnością a jej wypaczeniem? To pytanie trzeba skierować
pod adresem dzieła człowieka, którego chętnie powołuje się jako koronnego świadka
oczyszczonej, nowoczesnej i liberalnej Republiki Federalnej, lecz który bez wąt-
pienia przyczynił się do rozwoju idei, mających niemały udział w upadku pierw-
szego niemieckiegoo państwa narodowego".
Wyraźna analogia do 1871 roku polega na tym, że to znowu raczej "siła"
(choć już nie "krew i żelazo"), imponująco ucieleśniona przez Helmuta
Kohia, zjednoczyła Niemcy, a nie duch, nie poeci i myśliciele, którzy
raczej bujali w postnarodowych obłokach demokratycznego socjalizmu
i akademickiego neomarksizmu.3 Nic dziwnego, że intelektualiści w ro-
dzaju Jurgena Habermasa, najbardziej zapewne wpływowego myśliciela
dawnej Republiki Federalnej, mieli wyraźne trudności w przystosowa-
niu się do nowej sytuacji i stracili znacznie na autorytecie.
Drugim powodem, dla którego rzadko stawia się pytanie sformułowane
przez Webera, jest - dominujące do niedawna - głębokie przeświadcze-
nie, że wkrótce po zjednoczeniu Niemiec dojdzie do zjednoczenia Euro-
py, że zatem ponowne powstanie niemieckiego państwa narodowego
będzie tylko krótkim etapem przejściowym. Zjednoczenie Europy pozo-
staje głównym celem niemieckiej polityki, a nawet wręcz jej misją. Jak
w jednym ze swych przemówień powiedział Klaus Kinkel, w tonie nie-
malże weberiańskim i nieco egzystencjalistycznym, chodzi o "stworze-
nie prawdziwie europejskiej wspólnoty losu" [Schaffiing einer echten
europdischen Schicksalgemeinschaft}. Powoli jednak przesuwają się ak-
centy. Niemiecka polityka wobec Europy staje się coraz bardziej "bry-
tyjska". Niepostrzeżenie zginęły gdzieś z programu politycznego Stany
Zjednoczone Europy, chociaż jeszcze niedawno uchodziły za cel zupeł-
nie oczywisty.4 Dlatego też obecnie myśl polityczna Webera, dla które-
go suwerenne i zjednoczone państwo niemieckie było faktem i warto-
ścią, wydaje się znacznie mniej anachroniczna niż wtedy, gdy ten wybór
jego tekstów ukazał się po raz pierwszy. Pojawiły się nowe tendencje,
przez krytyków nazywane "neowilhelmianizmem", coraz częściej sły-
chać głosy postulujące, aby Niemcy stali się "narodem pewnym siebie",
chociaż ciągle są to głosy spoza politycznego i intelektualnego centrum.
Ogólnie można zaobserwować w Niemczech wzrastającą świadomość,
że, mimo integracji europejskiej, polityka zjednoczonych Niemiec musi
3 Zob. Andreas Huyssen, After the Wali: Tlie Failure of German Intellectuals, "New
German Critique" 1991/18, 52-54, s. 109-143.
4 Na temat zmiany stosunku niemieckiej polityki do europejskiej integracji por. np.
JosefJanning, A German Europę - a European Germany? On the debatę over Ger-
many^ foreign policy, "Intemational Affairs" 1996/1, 72, s. 33^H. Interesującą
próbę analizy procesu integracji europejskiej w świetle teorii Webera podjął Car!
Levy w artykule Max Weber md European Integration. Ukaże się on 1998 roku
w książce Max Weber. Democracy and Modemization pod redakcją Raipha Schroe-
dera.
10
stać się bardziej niezależna i aktywna niż polityka dawnej Republiki Fede-
ralnej, a nawet że Niemcy powinni stać się "normalnym państwem narodo-
wym" z jasno zdefiniowanymi interesami i większą odpowiedzialnością.
Gdy Klaus von Dohnanyi, niegdyś burmistrz Hamburga oraz minister
w rządzie federalnym, stwierdził niedawno na pewnej elitarnej konfe-
rencji, że "zachowujemy się tak, jak gdybyśmy - będąc Niemcami - mogli
działać jak Dania",5 łatwo było zauważyć podobieństwo tej wypowiedzi
do zdań napisanych i wypowiedzianych przez Webera, w których opisy-
wał on dziejowe obowiązki i przeznaczenie wielkich narodów, twierdząc,
że naród większy liczebnie "przez sam ów fakt staje przed zupełnie in-
nymi zadaniami niż te, które przypadaj ą takim narodom, jak Szwajcarzy,
Duńczycy, Holendrzy, Norwegowie". Coraz liczniejsze są głosy, że wa-
runkiem sukcesu nowych Niemiec jest powstanie ruchu narodowego, któ-
rego zabrakło przed zjednoczeniem.6 Tendencje te są jednak ciągle ha-
mowane obawą, uzasadnioną historycznymi doświadczeniami, że samo-
dzielna, aktywna polityka może doprowadzić do nowej izolacji Niemiec,
że mogą one ponownie napotkać zjednoczony front wrogich sąsiadów,
gdyż teraz rzeczywiście stały się -jak ujął to Henry Kissinger - "za duże
dla Europy, a za małe dla świata".7 Ten lęk jest tylko częściowo rozpra-
szany przez fakt, że -jak to powiedział Klaus Kinkel - "Niemcy są dzi-
siaj okrążone przez samych przyjaciół". Europejska integracja jest po-
strzegana jako najlepsze i najbardziej trwałe rozwiązanie niemieckiego
dylematu "wielkości". Stąd, między innymi, kontrowersyjna wypowiedź
Helmuta Kohia, która wywołała nadmierne oburzenie w Wielkiej Bry-
tanii, że Europejczycy stają przed wyborem między integracją europej-
ską a wojną. Tendencje te hamowane są również przez zapisane w kul-
turze politycznej Niemiec powojennych poczucie winy, którego Weber
5 Klaus von Dohnanyi, Die deutsche Politik wid die Wirklichkeit. Realitatsverfeh-
lung als deutsches Erbteil, w: Deutschland im Umbruch. Die politische Klasse und
die Wirklichkeit, Drittes Gesellschaftliches Forum der Banken. Schónhauser Ge-
sprache, Bundesverband Deutscher Banken, Koln 1995, s. 16.
6 AmulfBaring, Scheitert Deutschland? Abschiedvon unseren Wunschwelten, Deut-
sche Verlags-Anstalt, Stuttgart 1997, s. 78. Dwaj prawicowi autorzy, wydawcy kon-
trowersyjnej książki SelbstbewuJSte Nation, UIlstein, Frankfurt a. Main 1994, waru-
nek sukcesu republiki berlińskiej widzą w "szczęśliwej świadomości narodowej"
i wzywają do "narodowego zwrotu" w Niemczech; zob. Uirich Schacht i Heimo
Schwilk, Fur eine Berliner Republik, Langen Milller, Miinchen 1997, s. 245
250.Także lewicowi intelektualiści zwracają uwagę na znaczenie narodowej soli-
darności jako mechanizmu integracji społecznej.
7 Timothy Garton Ash, In Europę 's Name. Germany and the Divided Continent, Vin-
tage, London 1993, s. 384.
obawiał się po pierwszej wojnie światowej, a które po roku 1945 stało
się jednym z najważniejszych elementów nowej tożsamości narodowej,
oraz przez obawy przed niemieckim nacjonalizmem. Wielu Niemców -
zwłaszcza z lewicy - ciągle boi się ciemnych sił podobno nadal drzemią-
cych w ich zbiorowej duszy. Niegdyś sądzono, że z tego powodu Niem-
cy powinny na zawsze pozostać podzielone, dzisiaj twierdzi się, że ze
względu na swą przeszłość Niemcy, mimo swej potęgi, powinny raz na
zawsze wyrzec się dążenia do przywództwa politycznego. Niektórzy
obserwatorzy z zewnątrz uważają tę rozbieżność między faktyczną siłą
a zbiorową pamięcią za najważniejszy dylemat nowych Niemiec, od któ-
rego rozwiązania zależy ich przyszłość i przyszłość Europy.8
POWRÓT EUROPY ŚRODKOWEJ
"Powrót do historii", który sprawił, że dzisiaj pod pewnymi względa-
mi bliżej jesteśmy czasów Webera, przejawia się także w tym, że rów-
nież kraje Europy Środkowowschodniej odzyskały suwerenność. Mię-
dzy Rosją a Niemcami ponownie pojawiła się-jak w 1918 roku, który
według Webera był rokiem katastrofy dla Niemiec - grupa mniejszych
państw, owa Międzyeuropa [Zwischeneuropa], jak kiedyś z wyższością
o tych krajach mówiono w Niemczech. Także te kraje stanęły przed swoją
drugą szansą.9
Tym samym także inny z problemów, którymi zajmował się Weber,
stał się ponownie problemem naszych czasów: problem właściwego uło-
żenia stosunków między potężnymi Niemcami a państwami w Europie
Środkowowschodniej, w tym szczególnie problem relacji Niemiec z Pol-
ską, która według Webera miała w tym względzie kluczowe znaczenie.
Pokolenie Webera nie rozwiązało tego problemu, co było jednym z powo-
dów, dla których Niemcy zmarnowały swoją pierwszą szansę. Między
wyobrażeniami Niemców i wyobrażeniami ich sąsiadów o tym, j ak powi-
nien wyglądać nowy porządek w Europie Środkowej, występował drama-
8 Por. np. Andrei S. Markovits, Simon Reich, The German Predicament. Memory
and Power in the New Europę, Comell Uniyersity Press, Ithaca and London 1997.
9 Brytyjski historyk Robin Okey pokazuje w artykule Central Europe/Eastern Euro-
pę: Between Definitions, "Past and Present" l O/ 1995, 149, s. 102-133, paralele
między rokiem 1918 a 1989 i podkreśla historyczne znaczenie wpływu kultury nie-
mieckiej na kraje Europy Środkowej. Według niego, jest to zasadnicza cecha od-
różniająca Europę Środkową od innych regionów.
12
tyczny konflikt. Idee i projekty Webera, dotyczące politycznego porząd-
ku w Europie Środkowej, z pewnością nie zostałyby zaakceptowane przez
Masaryka,10 Piłsudskiego czy Dmowskiego, i vice versa. Dzisiaj nato-
miast zakładamy, że "druga szansa" Niemiec nie jest zasadniczo sprzeczna
z "drugą szansą" państw Europy Środkowowschodniej, nawet jeśli nie
da wykluczyć się pewnych napięć i pomniejszych konfliktów.
Jest rzeczą oczywistą, że chociaż Niemcy być może nie staną się "part-
nerem Ameryki w przywództwie światowym", jak kiedyś - nieco na wy-
rost - proponował prezydent Bush, a ich siła w Europie Zachodniej będzie
równoważona przez Francję i Wielką Brytanię, na pewno będą odgrywały
przywódczą rolę w Europie Środkowej. Dla krajów Europy Środkowo-
wschodniej orientacja na Zachód oznacza przede wszystkim orientację na
Niemcy. Także dla Niemiec Europa Środkowowschodnia staje się coraz
bardziej istotna jako rynek zbytu i sfera realizacji interesów politycznych.
Jak pisał przed rokiem "The Economist" (z 15-21 marca 1997): jeśli do
Niemiec "dodać trzy główne kraje Europy Środkowej, to populacja będzie
stanowiła około 140 milionów, prawie tyle ile w Rosji. Na razie nie zanosi
się na taki imperialny związek, jednak Polska, Węgry i Republika Czeska
są coraz bardziej zależne od swego potężnego zachodniego sąsiada. Niem-
cy są z pewnością mistrzem dla swoich środkowoeuropejskich uczniów,
którzy starają się wejść do NATO i do Unii Europejskiej".
W Niemczech także dostrzeżono znaczenie Europy Środkowowschod-
niej. W swojej nowej książce wybitny i wpływowy historyk oraz publi-
cysta AmulfBaring przypomina z naciskiem: "Nasze najważniejsze pole
działania [...] znajduje się w Europie Środkowowschodniej - centralne
zadanie zabezpieczenia istnienia Niemiec". Jego zdaniem, Niemcy po-
winny się stać "bezinteresownym rzecznikiem [...] mniejszych sąsiadów"."
W innym miejscu dodaje wszakże, że zaangażowanie Niemiec w sprawy
Europy Środkowowschodniej leży w ich żywotnym interesie.
Także inny element obecnej sytuacji czyni ją strukturalnie podobną
do Europy Środkowej Webera, mianowicie rola Rosji i jej stosunku do
dawnych satelitów. Jak wiadomo, poglądy Webera na temat polsko-nie-
mieckiego sąsiedztwa zmieniły się, gdy wybuchł konflikt między Niem-
cami i Rosją. Stwierdził wtedy, że konieczne jest nowe ukierunkowanie
10 Por. lija Srubar, Max Weber wid Thomas Garrique Massaryk. Zwei Diagnose Eu-
ropciischer Gesellschaft am Anfang des 20 Jahrhunderts, w: Anton Sterbling,
Heinz Zipprian (ed.), Max Weber md Osteuropa, Kramer, Hamburg 1997, s. 127.
n Baring, Scheitert Deutschland?, cyt. wyd., s. 170171.
13
niemieckiej polityki, mianowicie ukierunkowanie na najbliższych, za-
chodniosłowiańskich sąsiadów, oraz zerwanie z Bismarckowską trady-
cją dzielenia się wpływami w Europie Środkowowschodniej z Rosiją.
W tym czasie stał się on bardzo krytyczny wobec Rosji. Uznał ją za głów-
nego wroga Niemiec, który może zniszczyć niemiecką kulturę i niemiecką
niezawisłość. Po wojnie zaś, odrzucając odpowiedzialność Niemiec za
jej wybuch, próbował przekonać swych czytelników i słuchaczy, że to
Rosja i carat wywołały wojnę i że carat jest najokropniejszym systemom,
jaki kiedykolwiek został wymyślony. Nie mógł oczywiście wiedzieć, że
już wkrótce zarówno w Rosji, jak i w Niemczech powstaną znacznie
gorsze systemy. Narody Europy Środkowej doświadczyły skutków ich
obu. Nawet po upadku Związku Radzieckiego stosunek między Niemca-
mi i krajami Europy Środkowowschodniej pozostaje powiązany ze sto-
sunkiem między Niemcami a Rosją. Można było to zauważyć w czasie
niedawnej dyskusji na temat rozszerzania NATO. Ciągle otwartym i kło-
potliwym pytaniem pozostaje kwestia, czyje interesy - Rosji czy też kra-
jów Europy Środkowowschodniej - powinny być uwzględnione przede
wszystkim. Niemiecka polityka ukierunkowana na integrację i harmo;ni-
zowanie interesów [integrative Politik], której można zarzucić wedłtug
Timothy Garton Asha - że choć nie ma złych intencji, ma zbyt wiele
dobrych intencji naraz, jest trudniejsza w epoce odzyskanej suwerenno-
ści, gdy napotyka sprzeczne interesy i znajduje się pod większym naci-
skiem geopolityki.
Czasami wydaje się, że Niemcy stoją dzisiaj przed podobnym wybo-
rem jak w czasach Webera, mianowicie: czy maj ą ukierunkować swoją
politykę na mniejsze narody Międzyeuropy, nawet jeśli będzie wywoły-
wać to napięcia z Rosją, czy raczej budować partnerstwo z Rosją, tak jak
przez cały wiek XIX. Można się oczywiście pocieszać, że dzisiaj nie
występują już zasadnicze sprzeczności interesów, a polityka europejska
nie jest już polityką rywalizujących ze sobą mocarstw, lecz nie sposób
nie zauważyć, że mimo wielu zmian dawna logika Europy Środkowej
w jakimś sensie ciągle obowiązuje: niemiecki wpływ w tym regionie może
rosnąć tylko kosztem wpływu Rosji, chyba że oba te państwa zgodzą się
nim podzielić kosztem krajów znajdujących się "pomiędzy" nimi.12
12 Amulf Baring krytykuje w swojej książce tendencje do uwzględniania przede
wszystkim interesów i samopoczucia Rosji. Stwierdza, że Zachód, dbając o dobre
stosunki z Rosją, nie powinien zaniedbywać interesów krajów Europy Środkowo-
wschodniej. "Jeśli chodzi o Polskę i inne kraje Europy Środkowowschodniej,
Obecnie żadna granica 6 ,1 r. . i
" La w Środkowe) Europie me jest JUŻ kwestiono-
wana - nawet granica na n-i . "T *) ^ ł
.11 i- , ^drze i Nysie. Akceptacja nowego terytorial-
nego porządku me była łat , " - . ,
u/i, i - twa' zwłaszcza dla Niemiec. W pewnym sen-
sie Weber miał rację, gdy, .,., .- , ' . . "
Prus. Jego wizja, którąZ^^ w suwerenne' Polsce zagrożenie dla
u wrót Berlina"-stała się ^ P^estrzec swych rodaków - "Polacy
n; t n on 1-1 ^ ' '^^ywistoscią, gdyż polska granica jest obec-
nie tylko 80 kilometrów or) n r ,,- i r -i
_.,., , M- ^. "Berlina, który ponownie stał się stoilcą zjed-
noczonych Niemiec. Zierfn ,.,. i J , i
,,_ . . , . , .J'"oczeme ustabilizowało jednak grancępol-
sko-niemiecką i obecnie tv)L r T.T- i. i i
. , ,., ^ko nieliczne grupy w Niemczech ciągle zgła-
szają roszczenia do Olsztyn l l -.TT , l -l l- J
, ".. . ""a lub Wrocławia - bez większych mdziei na
sukces. Niemcy energicznie p^ . dążenie Czech, Polski i ^gier do
członkostwa w Unii Europejskiej i w NATO. Polska Niemcy popisały
układ graniczny w 1990 om i, , , , -i -i
1001 i T^ r^ z tikład o dobrym sąsiedztwie i wspłpracy
w 1991 roku. Do polityczny L i. 1 . -n 'i i-
.. ^ f J ^ych rytuałów należy podkreślanie noveJ har-
monii interesów oraz przv;^ , , . , " . "
. . r -Oacielskich stosunków, co rzeczywiście Jest
ogromnym osiągnięciem pn <- 1. , . , , , i i-
T fl it' p ^h wszystkich latach - a nawet śnieciach
- konmktow, nienawiści 11"" ,.,-,,,. -i v
cy faktycznie stały się "^ogoscl" wydaJe slę' ze WSPOkzesm Nlem-
kowowschodniej. Skatem" mmeJ szych narodów Europ/Srod-
, ' . . zem^ ^^sdzieć, że propozycja Weberanoweg) ukie-
runkowania niemieckie) pol,K i , ,- o^ J i r
, ... . ".-"'"yki została zrealizowana? Czy dylenat po-
godzenia interesów Niemiec ii i- ....
.1-, - " J ako mocarstwa w Europie z tymi palstwa-
mi Europy SrodkowowschoHt, , . , r J ,.
",., i- i ."''iieJ, które są obecnie biednymi aspranta-
mi do europeJskiego członko^wa został rozwiązany?
Zapewne tak, ponieważ J e^ak Weber uczył nas gorzkiego realzmu,
warto wskazać także na trudl^, ^ ^ogą okazać si, ważne wprzy-
szłosci. Na wstępie me od r?-o . ... .1.,
...._; , .'" , ."-eczy jest wspomnieć, ze mimo wszy.tkich
roznicwystępuJąuderzaJące^^bieństwamiędzy politycznymi n.dzie-
amizwiązanymizeuropeJskąi ^ aa funkcjami, jakie według ?ried-
ncha Naumanna miał spełnić J g^ "Mitteleuropa", do któcgo -
choć niechętnie i ty ko ze wz^,^) ' ^,_ , , ^
również Weber. Celem budow^ "Mitteleuropy" była stabilizacja poli-
tyczna - chodziło o to, zęby umożliwić przyszłe konflikty narolowe
w Europie SrodkoweJ, a Jedno^^ umożliwić etnicznym wspólnym
rozwiJameichkulturJako "kul^ regionalnych" Europy Śiodkowej.fego
Moskwa nie może rościć sobie pravi>,i ,, ," ,
nią. Najpóźniej w dziesięcioleciach ^ad0 dal.szego ' P"""^"^0 wspołdecydowa-
ciła to prawo, jeśli w ogóle Medyko) o\Tclclego reżlmu ROSJa raz na awsze stra'
J o J 'w-iek istniało". Cyt. wyd., s. 159.
15
celem było stworzenie ponadpaństwowej organizacji państw, czegoś, co
byłoby czymś więcej niż tylko sojuszem, a zarazem czymś mniej niż su-
perpaństwem [Oberstaat}. Tylko taka organizacja mogła, zdaniem Nau-
manna, konkurować gospodarczo ze Stanami Zjednoczonymi i z innymi
wielkimi imperiami tamtej epoki - rosyjskim i brytyjskim. "Mitteleuro-
pa" miała też rozwiązać niemiecki "dylemat wielkości" i wreszcie uczy-
nić ich położenie w środku kontynentu - ,Mittellage" - bezpiecznym.
Jednocześnie "Mitteleuropa" miała być instrumentem utrzymania supre-
macji niemieckiej gospodarki, języka i kultury. Alternatywnym warian-
tem była idea niemieckiego państwa narodowego, z jasno określonym,
lecz zarazem ograniczonym terytorium - bez Austrii i obszarów na
Wschodzie zasiedlonych przez Niemców.
W dzisiejszej sytuacji niepokojąca jest ogromna rozbieżność sił i moż-
liwości nowych partnerów - być może jeszcze większa niż przed wojną
i w czasach Webera. Różnica taka nie może pozostać bez konsekwencji,
skoro nawet Austriacy mają kłopoty z określeniem swojej pozycji wo-
bec potężnego sąsiada.13 Autorzy jednej z najciekawszych książek na
temat Niemiec, jakie zostały opublikowane w ostatnich latach, mimo
swego bardzo życzliwego wobec Niemiec stanowiska, stwierdzają bez
osłonek: "Jak się zdaje, ambicj ą Polaków j est osiągnąć taki stopień integra-
cji z Niemcami jak Dania czy Holandia. Nieuniknionym tego rezultatem
byłoby stworzenie nierównej relacji między bogatym liderem i biednym
stronnikiem. Nie brakuje ogromnych obciążeń historycznych - a w do-
datku niemiecko-polskie stosunki wkroczyły w fazę kryptokolonializmu
i neoimperializmu. Nie jest to niczyja wina, lecz funkcjonalna realność
nowej Europy. Im bardziej Polska jest otwarta na Niemcy, tym większa
jest jej zależność od Niemiec." 14
Obciążenia historyczne w Europie Środkowej ciągle jeszcze istnieją
pomimo wysiłku elit intelektualnych i politycznych, aby je przezwy-
ciężyć. Na przykład pojednanie między Czechami i Niemcami nieocze-
kiwanie okazało się dosyć trudne. Konflikt pamięci w Europie Środko-
wej jest jednak - jak na razie - dość skutecznie neutralizowany przez
politykę. Jednocześnie sposób interpretacji przeszłości zmienił się znacz-
nie pod wpływem nowej sytuacji i nowych sojuszy. Dzisiaj nawet lewi-
13 Por. Markovits, Austrian-German Relations in the New Europę: Predicaments of
Political and National Identitity Formation, "German Studies Review" 1/1993,
16, s. 91-111.
14 Markovits, Reich, The German Predicament, cyt. wyd., s. 114.
16
cowi intelektualiści niemieccy, którzy przedtem byli ostentacyjnie anty-
narodowi i antypatriotyczni, porównują wygnanie Niemców z Europy
Środkowowschodniej, kiedyś przez nich przemilczane, do czystek et-
nicznych w Bośni. Publiczna dyskusja i praca historyków przyczynia się
do tego, że społeczeństwa krajów Europy Środkowowschodniej stały się
bardziej świadome cierpień ludności niemieckiej i przestępstw na niej
popełnionych, choć nikt jeszcze nie został, niestety, postawiony przed
sądem. Z drugiej strony przyczynia się to także nolens volens do
pewnej relatywizacji zbrodni narodowego socjalizmu. Trzeba też powie-
dzieć, że czasami potępienie wygnania jako takiego (a nie tylko prze-
stępstw popełnionych w jego trakcie) pełni funkcje zastępcze. W istocie
chodzi wtedy bowiem o potępienie ówczesnej decyzji przesunięcia gra-
nicy polsko-niemieckiej na Odrę i Nysę i zajęcia Prus Wschodnich, cze-
go dziś politycy niemieccy nie mogą już robić otwarcie. Trudno jest prze-
cież bronić tezy, że ogromna mniejszość niemiecka mogłaby pozostać
w PRL i że tak skonstruowany ład polityczny byłby stabilniejszy, a w roku
1989 łatwiej byłoby o dobre sąsiedztwo.
Nadzieję na rozwiązanie problemu wypędzonych, który ciągle istnie-
je, pokładane są w integracji europejskiej i zbliżeniu się do Polski. W jed-
nym ze swych przemówień w 1997 roku, transmitowanym przez telewi-
zję, kanclerz Kohl - po przypomnieniu, że również ludność polska zo-
stała wypędzona z kresów - stwierdził, że chociaż granica między Polską
a Niemcami nie jest sprawiedliwa, nie można jej zmienić, dlatego trzeba
dążyć do tego, aby była jak najmniej odczuwalna. W nowej Europie
wolność poruszania się i osiedlania się pozwoliłaby tym Niemcom, któ-
rzy ciągle by tego pragnęli, na powrót do dawnych stron. Nie byłoby to
zapewne masowe zjawisko. Jednak ci, którzy mają nadzieję na takie roz-
wiązanie, zdają się zapominać, że^woboda poruszania będzie zapewne
oznaczać także migrację w odwrotnym kierunku. Nie tylko Niemcy będą
mogli przemieszczać się na wschód, ale także Czesi, Polacy i Węgrzy
będą mogli przenosić się do Niemiec i Austrii. Drangnach Westen byłby
prawdopodobnie znacznie silniejszy niż Drangnach Osten, co może wy-
wołać nowe napięcia.15
Może się tak stać tym bardziej, że dawne negatywne postawy wobec
mieszkańców Europy Środkowej i Wschodniej ciągle istnieją pod po-
wierzchnią nowej "politycznej poprawności" - a nawet zostały wzmoc-
15 Już jednak mówi się już o tym, że początkowo konieczne będzie ograniczenie
swobody przemieszczania się osób z Europy Środkowowschodniej.
17
nione. Niestety, jednym z ich źródeł - szczególnie wśród przedstawicieli
nauk społecznych - są także pisma Webera. Niektóre jego opinie trakto-
wane są nadal nazbyt serio.
W prasie i literaturze fachowej dotyczącej przemian ostatnich lat czę-
sto pisano alarmistycznie o niebezpieczeństwie nacjonalizmu w Europie
Środkowowschodniej. Mimo że niebezpieczeństwo oczywiście istnieje, lęki
te były wyolbrzmiane. Rzadko natomiast zwracano uwagę na to, że "po-
wrót Niemiec do Europy Środkowej" również łączy się z procesem oży-
wienia przesądów i uprzedzeń, które są głęboko zakorzenione w niemiec-
kiej świadomości zbiorowej i które obecna rzeczywistość zdaje się potwier-
dzać. Oczywiście nacjonalizm Webera, posługiwanie się przez niego kulturą
jako bronią polityczną, nie jest dzisiaj do przyjęcia. Nikt też nie może otwar-
cie głosić poglądu, że mniejsze narody, żyjące pomiędzy Niemcami i Ro-
sją, są "pozbawione kultury" [Kulturlos], że nie są one z natury zdolne do
stworzenia własnego silnego państwa i sprawnej gospodarki i że tylko Niem-
cy byli nosicielami kultury [Kulturtrdger] w Europie Środkowowschod-
niej. Ale reminiscencje tego typu przekonań ciągle dają się zauważyć,
zwłaszcza, choć nie tylko, wśród ludzi mniej wykształconych.
Występuje również głęboka i niepokojąca rozbieżność między posta-
wami niemieckiej elity, która widząc pewne zagrożenia, uznaje jednak
"spotkanie ze Wschodem" za korzystne dla Niemiec i stara się przedsta-
wić pozytywny obraz żyjących tam ludzi, a odczuciami dużego odłamu
niemieckiego społeczeństwa, któremu często to spotkanie wydaje się tylko
zagrożeniem, a Wschód kojarzy się wyłącznie z nędzą, przestępstwem,
chaosem i brudem. Obawa, że spotkanie z Europą Wschodnią stanowi
potencjalne zagrożenie dla niemieckiej stabilności, jest szeroko rozpo-
wszechniona. Często też uporządkowanie i zorganizowanie chaotyczne-
go, niestabilnego i niebezpiecznego Wschodu postrzegane jest jako jed-
no z najistotniejszych wyzwań, przed którymi stanęły Niemcy po 1989.
Jak powiedział prezydent Herzog w jednym ze swych przemówień: "Je-
śli nie ustabilizujemy Wschodu, Wschód zdestabilizuje nas". Intencje
miał jak najlepsze, ale trudno się dziwić, że taka ocena sytuacji nie rozbu-
dza sympatii do wschodnich sąsiadów, lecz nieuchronnie wzmacnia
poczucie wyższości. (Skądinąd czyż nie jest np. rzeczą charakterystycz-
ną, że kanclerz Kohl nie ma bliskich przyjaciół wśród swoich partnerów
z Europy Środkowowschodniej, do których zwracałby się po imieniu jak
do Borysa Jelcyna czy Jacques'a Chiraca?) Czy w takiej sytuacji nie może
ożyć dawny mit Kulturtrdgera w nowej, zeuropeizowanej wersji?
BIBLIOTEKA
wydziału Dziennikarstwa i Nauk Polr
Uniwersytetu Wars/.awskii
ul. Nowy Świat 69, 00-046 We
tel. 620-03-81 w. 295, 2$
18____________________________________
Parę lat temu Kari Schlogel pisał w swej książce o Mitteleuropie, że
Niemcy powinni Polakom i Czechom postawić pytanie o niemiecką toż-
samość.'6 "Ciągle nie wiemy, jaka będzie ostateczna odpowiedź - na
razie jest, i słusznie, bardzo pochlebna - ale można być pewnym, że nie-
miecka tożsamość, która ukształtuje się pod wpływem ponownego spo-
tkania z Europą Środkowowschodnią, będzie inna (choć niekoniecznie
gorsza) niż ta, którą Niemcy zbudowali w czasie swej wyłącznej orienta-
cji na Zachód, kiedy utracili niemiecki Wschód".17
KONKURENCJA TANICH RĄK
Następnym uderzającym podobieństwem do sytuacji opisanej przez
Webera jest pojawienie się polskiej emigracji zarobkowej do Niemiec
i J) wpływ na rynek pracy w Niemczech. Jak wiadomo, Webir obsesyj-
nie lękał się migracji ze Wschodu. Uważał "polonizację" za poważne
niebezpieczeństwo dla niemieckiego państwa narodowego. Potem szu-
kał wprawdzie porozumienia z Polakami i podkreślał, że Niemcy także
jako państwo narodowe nie muszą być państwem jednego tylko narodu,
ale w kwestii imigracji zdania nie zmienił. Nawet w czasie posiedzenia
komisji przygotowującej niemieckie stanowisko do negocjacji pokojo-
wych w 1919 roku powrócił do swoich kasandrycznych ostrzeżeń: "W na-
szym interesie jest zupełne zamknięcie granicy przed każdym polskim
robotnikiem, [...j Naszym żywotnym interesem jest to, aby robotnicy ci
zostali wykluczeni z niemieckiego rynku pracy, i na szczęście len interes
jest podzielany przez niemiecką klasą robotniczą". Kiedy jego oponenci
wskazali, że imigracja pracowników jest koniecznością ekoromiczną,
Weber stwierdził: "Stoimy przed tym samym problemem, który sformu-
łowałem w odniesieniu do rolnictwa 25 lat temu. Jest to problem kon-
fliktu między interesami produkcji i interesami narodowymi".'8
Według opinii Giinthera Rotha, który w ostatnich swych pracach po-
kazuje powiązania rodzinne i polityczne Webera i jego ojca z elitami pru-
skimi, m.in. z Luciusem von Ballhausen, pruskim ministrem rolnictwa
16 KarI Schlogel, Die Mitte iiegt ostwarts. Die Deutschen, der verlorene Osten und
Mitteleuropa, Siedler, Berlin 1986, s. 121.
17 Rudolf von Thadden, Nicht Vaterland, nicht Fremde. Essays w Geschichte wd
Gegenwart, Beck, Mlinchen 1989.
18 Max Weber, Gesamtausgabe, t. 1/16, J.C.B. Mohr, Tlibingen 1988, s. 263-264.
w latach 1879-1890, dzieło i polityczną myśl Webera rozdziera konflikt
między ekonomicznym intemacjonalizmem a politycznym i kulturowym
nacjonalizmem, między elementami kosmopolitycznymi i etnocen-
trycznymi, które Weber na próżno usiłował ze sobą pogodzić. "Weber
przedstawiał Niemcom właściwą strategię na rynku światowym - więk-
szość Niemców zaakceptowała tę lekcję dopiero po dwóch przegranych
wojnach światowych. Jednak proponował błędną politykę narodowościo-
wą, ponieważ, jak wielu innych przedstawicieli oświeconego mieszczań-
stwa, cierpiał na polskąkolkę".'9
Minęło stulecie i problem pojawił się na nowo. Z powodu różnicy
rozwoju gospodarczego oraz związanej z tym różnicy płac, które w Eu-
ropie Środkowowschodniej wynoszą około jednej dziesiątej przeciętnej
płacy w Niemczech, znowu pojawiła się wielka imigracja (po części cza-
sowa) robotników z Europy Środkowej oraz fenomen "konkurencji tań-
szych rąk". Różnica polega na tym, że teraz politycy niemieccy nie uży-
waj ą nacjonalistycznej retoryki, aby usprawiedliwić restrykcje przeciw-
ko taniej sile roboczej ze Wschodu. Politykę zmierzającą do ograniczenia
imigracji uzasadnia się w bardziej humanistyczny i elegancki sposób,
powołując się na konieczność obrony osiągnięć państwa opiekuńczego
oraz wymogi wewnętrznego bezpieczeństwa.20 Ale u niektórych znowu
odezwała się polska - i nie tylko polska - "kolka".
Można powiedzieć, że aczkolwiek Polska nie stała się dla Niemiec
Serbią (jak obawiał się Weber), stała się -jak czasami można usłyszeć
i przeczytać - czymś w rodzaju ich Meksyku. To porównanie stosunków
między Niemcami i Europą Środkowowschodnią (szczególnie Polską)
do relacji między Stanami Zjednoczonymi i Meksykiem nie jest jednak
zupełnie adekwatne. Przede wszystkim Niemcy, z powodu swej skom-
plikowanej przeszłości, do której przyczynił się także Weber, mają oczy-
wiście większe problemy niż Stany Zjednoczone, gdy idzie o kulturowe,
społeczne i polityczne integrowanie imigrantów. Ponadto, w przeciwień-
stwie do Stanów Zjednoczonych, niemiecki system gospodarczy jest bar-
dzo uregulowany i względnie zamknięty. Spośród wszystkich wielkich
gospodarek Niemcy mają najmniejszy sektor usług, nadmiernie regulo-
19 Gunther Roth, Between Cosmopolitanism and Ethnocentrism: Max Weber in the
Ninelies, "Telos" 1993, 96, s. 148-162, oraz tenże, Zwischen Weltmarkt und Ost-
markt: Max Weber vor hundert Jahren, "Soziologische Revue" 1994, 17, s. 123-
130.
20 Por. James Sperling, (Im)migration and German Security m Post-Jalta Europę,
"German Studies Review" 3/1994, 17, s. 537-557
20____
wany rynek pracy itp. Można by nawet twierdzić, że pod pewnymi
względami rynki Europy Środkowowschodniej są już obecnie bardziej
otwarte niż rynek niemiecki. W każdym razie z niemieckiego punktu
widzenia spotkanie ze Wschodem nie oznacza tylko spotkania z biedą,
lecz także niebezpieczną konfrontację z "czystym kapitalizmem".21 Wśród
zwykłych obywateli Niemiec wywołuje to poczucie zagrożenia i obawy
przed utratą społecznych przywilejów i ubezpieczeń. Jednak zarazem
zmusza to tak jak i w ogóle proces globalizacji Niemcy do reformy
i deregulacji. Dzisiaj słyszy się w Niemczech głosy, że potrzebują one
"terapii szokowej" Balcerowicza, mimo że w chwili jej wprowadzania
w Polsce była ona w Niemczech powszechnie krytykowana za uleganie
wzorom amerykańskim oraz niedocenianie doświadczeń niemieckich
związanych między innymi z "pruską drogą do kapitalizmu".
W wyniku procesów migracyjnych znowu pojawiła się w Niemczech
duża mniejszość polska. Także pod tym względem jesteśmy bliżej cza-
sów Webera. Dokładna liczba nie jest znana, gdyż duża część Polaków
w Niemczech, aby uzyskać niemieckie obywatelstwo, powoływała się
na swoje niemieckie pochodzenie, które urzędowo traktowano jako osta-
teczny dowód etnicznej tożsamości niemieckiej. Można jednak przypusz-
czać, że, po Turkach, Polacy są dzisiaj największą mniejszością etniczną
w Niemczech. Jest to nowe zjawisko w Republice Federalnej, ale w pew-
nym sensie powrót do normalności, gdyż to przede wszystkim odcięcie
od wschodu Europy, który wcześniej stanowił rezerwuar taniej siły ro-
boczej, sprawiło, że zaczęto werbować robotników z Południa.22 Fakt
istnienia mniejszości polskiej w Niemczech ciągle nie został dostrzeżo-
ny przez niemieckie społeczeństwo - ani tak naprawdę przez niemieckie
władze. Pewnie dlatego, że znaczna_część nie ma jeszcze praw obywa-
telskich, pomimo długich lat pobytu w Niemczech, a jeszcze większa
część uchodzi po prostu za Niemców.
Jeśli chodzi o tę drugą grupę (a także o mniejszość niemiecką w Pol-
sce), nie tylko nie miała ona kłopotów z uzyskaniem niemieckiego oby-
watelstwa, ale mogła również zachować polskie. Jak wiadomo, Republi-
ka Federalna jako kontynuacja państwowości niemieckiej, włączając w to
21 Michael Reinsch, Einen Fufi hier md einen FiiB dort. Untemehmer undArbeit-
nehmer dieseits und jenseits der Oder, "Frankfurter Allgemeine Zeitung"
z 27 kwietnia 1996.
22 Por. Klaus J. Bade, Deutsche im Ausiand Fremde in Deutschland-Migration in
Geschichte und Gegenwart, Beck, Miinchen 1992.
Trzecią Rzeszę, uznawała się - podobnie j ak Izrael - za państwo wszyst-
kich Niemców, także tych, którzy nie byli obywatelami Niemiec przed
wojną, a w szczególności jako ojczyzna całej niemieckiej diaspory środ-
kowo- i wschodnioeuropejskiej. Jak długo żelazna kurtyna i mur berliń-
ski dzieliły Europę Środkową na jej liberalno-demokratyczną i autory-
tarno- komunistyczną część, w której mniejszości narodowe były pozba-
wione praw, ta zasada wydawała się zupełnie uprawniona. Obecnie
częstokroć prowadzi jednak do paradoksalnej sytuacji. Niemiecka mniej-
szość w Polsce odzyskała swe kulturowe i polityczne prawa, mimo to ci
obywatele polscy, którzy są etnicznymi Niemcami albo tylko podają
się za nich - są ciągle uznawani przez Republikę Federalną za obywateli
niemieckich. Oferuje się im i ich rodzinom niemieckie obywatelstwo bez
obowiązku rezygnacji z obywatelstwa polskiego. W rezultacie kilkaset
tysięcy ludzi na Śląsku i w Niemczech ma podwójne obywatelstwo,
o czym w Niemczech prawie nigdy się nie wspomina w czasie licznych
i gwałtownych dyskusji publicznych na temat dopuszczenia podwójne-
go obywatelstwa. W zasadzie w obu krajach podwójne obywatelstwo nie
jest dopuszczalne - co w stosunku do innych grup jest w Niemczech skru-
pulatnie przestrzegane. Ale zarówno Niemcy, jak i Polska nie są zain-
teresowane otwartym podjęciem tego problemu ani zmianą prawa lub
obecnej praktyki, ponieważ zakładałoby to głęboką przemianę kul-
turową - przede wszystkim wymagałoby nowego zdefi-
niowania się Niemców jako naród przez radykalne od-
stąpienie od ius sanguinis. Na razie oba kraje wybieraje
raczej strategię ukrywania faktów i ich tolerowania, ma-
jąc pewnie nadzieję, że i ten dylemat integracja europej-
ska bezboleśnie rozwiąże w przyszłości.
ZWYCIĘSKI KAPITALIZM
Od lat osiemdziesiątych zmieniła się nie tylko sytuacja w Europif
Wschodniej, lecz wraz z upadkiem realnego socjalizmu sytuacja global
na - kapitalizm, którego geneza i rozwój były głównym przedmioten
badań Webera, stał się po porażce swego konkurenta jedynym systemen
gospodarczym. Weber trafnie przewidział, że socjalizm nie tylko nie znie
się alienacji, lecz jeszcze bardziej ograniczy wolności człowieka, że ni(
zastąpi "anarchii" produkcji systemem racjonalnego gospodarowania, lec:
22
zatrzyma lub cofnie rozwój gospodarczy, nie ustanowi "wiecznego po-
koju", lecz będzie się musiał odwołać do brutalnej przemocy. Miał też
rację, twierdząc, że dążenie do eliminacji gospodarki rynkowej musi pro-
wadzić do reakcyjnych skutków, mianowicie do ustanowienia wyłącz-
nego panowania biurokracji państwowej. Zarówno panmoralizm, jak i hi-
perracjonalizm ideologii socjalistycznej musiały w praktyce przynieść
skutki odwrotne od zamierzonych.23 Według Webera, socjalizm żadną
miarą nie mógł zatem uchodzić za system bardziej postępowy niż kapita-
lizm. Socjalizm sam był bowiem skrajnym wyrazem tendencji, którym
chciał zapobiec. Dzisiaj panuje powszechna opinia, że "Weber przewi-
dział główne właściwości totalitarnego socjalizmu".24 Co nie znaczy oczy-
wiście, że nie mylił się w szczegółach - na przykład zdecydowanie prze-
ceniał stabilność panowania biurokratycznego.
Po 1989 stało się też oczywiste, że z dwóch socjologicznych teorii
kapitalizmu, nieustannie przeciwstawianych i porównywanych ze sobą,
teorii Marksa i Webera, ta druga sprawdziła się znacznie lepiej w kon-
frontacji z rzeczywistością. Wraz z końcem realnego socjalizmu na
Wschodzie marksizm zniknął z zachodnich uniwersytetów i w ogóle z ży-
cia intelektualnego. Gdzieś nagle zapodziały się liczne zastępy akade-
mickich neomarksistów. Dawni zwolennicy rewolucji stali się konstytu-
cjonalistami, radykalni krytycy społeczeństw zachodnich postmodemi-
stami lub komunitarianami. To nadzwyczaj ciche i nieco wstydliwe
rozstanie się z dawnymi poglądami, ten łagodny zgon akademickiego
neomarksizmu, to niewątpliwie jedna z najważniejszych przemian kul-
turowych ostatnich lat. Wydaje się jednak, że prędzej czy później jakaś
inna ideologia zastąpi neomarksizm jako środek artykulacji niezadowo-
lenia społecznego, którego przecież nie brakuje.
Nie wiadomo przecież, jaki będzie kapitalizm bez swego konkurenta
- ów nowy superdynamiczny kapitalizm, który objął cały glob. Niektó-
rzy autorzy mówią o barbarzyńskim "turbokapitalizmie", który nie jest
już cywilizowany przez suwerenne, kulturowo homogeniczne państwa
narodowe. Niemiecka lewica nostalgicznie wspomina "reński wariant"
kapitalizmu, który łączył się z elementami solidaryzmu społecznego i za-
kładał aktywną rolę państwa. Znany socjolog Hans-Peter Muller, który
obecnie wykłada na Katedrze im. Maxa Webera na uniwersytecie w No-
23 Volker Heins, Max Webers Sozialismuskritik, "Zeitschift fiir Politik" 4/1992, 39,
s.377-393.
24 Tamże, s. 391.
wym Jorku, pisał niedawno w specjalnym numerze "Merkur" poświęco-
nym pytaniu, czy kapitalizm stał się naszym przeznaczeniem: "Walka
między kapitalizmem a socjalizmem została na razie zakończona; roz-
począł się konflikt między kapitalizmem anglo-amerykańskim a kapita-
lizmem reńskim".25
Jak wiemy, Weber bynajmniej nie był entuzjastą współczesnego mu
kapitalizmu. Zapewne krytykowałby dzisiejszych neoliberatów nie mniej
pryncypialnie niż ówczesnych socjalistów. Uważał, że kapitalizm jest
systemem, który -jak żaden inny - stworzył dogodne warunki do urze-
czywistnienia wolności człowieka. Ale tak było, jego zdaniem, tylko
w pierwszej fazie kapitalizmu; później łączył się on z tendencjami do
biurokratyzacji gospodarki i życia społecznego w ogóle. "Gdyby cho-
dziło tylko o materialne warunki oraz o konstelacje interesów pośred-
nio lub bezpośrednio wytwarzane przez te warunki, to trzeźwa ocena
nakazałaby stwierdzić, że wszystkie ekonomiczne barometry pokazują
wzrastający brak wolności. Jest rzecząw najwyższym stopniu śmieszną
przypisywać dzisiejszemu zaawansowanemu kapitalizmowi, który jest
teraz importowany do Rosji i istnieje w Ameryce [...], jakiekolwiek po-
krewieństwo z demokracją lub nawet z wolnością (w każdym sen-
sie). Powinniśmy raczej pytać, jak pod jego panowaniem są one w ogóle
na dłuższą metę możliwe".26 Nowoczesna wolność powstała w szcze-
gólnych, niepowtarzalnych warunkach. Wolność i demokracja są obec-
nie możliwe tylko wtedy, gdy istnieje zdecydowana i trwała wola jakie-
goś narodu, aby nie rządzono nim jak stadem owiec". Tak więc, gdy
chodziło o wolność człowieka, dla Webera decydująca była polityka, nie
gospodarka, mimo że podkreślał rolę prywatnych przedsiębiorców. Dla-
tego też sądził, że interesy gospodarcze powinny być podporządkowane
interesom politycznym. Twierdził przy tym, że -jak czytamy w zakoń-
czeniu słynnej rozprawy Etyka kapitalizmu i duch protestancki - przed
kapitalizmem, stanowiącym "gigantyczny kosmos nowoczesnego porząd-
ku gospodarczego, związany z przesłankami technicznymi i ekonomicz-
nymi produkcji maszynowej", nie ma ucieczki - "z bezwzględnym przy-
musem" określa on sposób życia wszystkich jednostek, które "urodziły
się w jego trybach", dotąd aż "spłonie ostatni cetaar kopalnego węgla".
25 Hans-Peter Muller, Spiel ohne Grenze?, w: Kapitalismus als Schickcsal?, "Mer-
kur" 9/10, 1997, 51, s. 819.
26 Weber, Żur Lagę der bilrgerlichen Demokratie in RujSIand, w: tenże, Gesammelte
PoUtische Schriften., J.C.B. Mohr, Tubingen 1980, s. 63-64.
24
Przyszłość ludzkości była niepewna i mało obiecująca: "Nikt jeszcze nie
wie, kto w przyszłości będzie egzystował w tej skorupie troski o dobra
zewnętrzne i czy u kresu tego niesamowitego rozwoju nie powstaną nowi
prorocy, lub też czy nie dojdzie do wielkiego odrodzenia starych poglą-
dów i ideałów, albo [...] czy nie zapanuje mechaniczne skamienienie
upiększone pewnym rodzajem wymuszonego zadufania".27 Czytając te
i inne zdania, trudno nie uznać Webera - mimo jego liberalizmu - za
myśliciela zbliżonego do niemieckiego pesymizmu kulturowego. Jak
wiadomo, do jego krytyki cywilizacji współczesnej jako "odczarowane-
go świata" nawiązywali radykalni intelektualiści niemieccy okresu mię-
dzywojennego, zarówno lewicowi, jak prawicowi - tak Adomo, Lukacs
i Bloch, jak i Jlinger czy Schmitt.28
Czy jednak dzisiejszy kapitalizm - zwłaszcza kapitalizm w dawnych
krajach socjalistycznych - we wszystkich punktach przypomina nowo-
czesny, zracjonalizowany system gospodarczy opisany przez Webera?
Niewątpliwie Weber mylił się w niektórych swoich prognozach. I to nie
tylko wtedy, gdy uzależniał losy kapitalizmu od zasobów "węgla kopal-
nego", ale także, gdy skłaniał się do opisu procesu historycznego jako
procesu postępującej racjonalizacji i biurokratyzacji. Jak zwraca uwagę
Glinther Roth, możliwe jest jednak nieco inne odczytanie jego teorii. Roth
twierdzi, że Weber bynajmniej nie utożsamiał kapitalizmu współczesne-
go z najbardziej nowoczesną formą kapitalizmu, który w przeciwieństwie
do kapitalizmu tradycyjnego, politycznego, kapitalizmu awanturniczego
i łupieżczego opiera się na wielkich zracjonalizowanych i zbiurokraty-
zowanych przedsiębiorstwach, w którym nie było zjawisk takich, jak ko-
rupcja, szantaż, niejasnych związków z polityką, wszystkich tych awan-
turniczych elementów charakteryzujących tradycyjne formy kapitalizmu.
Weber - zdaniem Rotha - wcale ni& sądził, że kapitalizm staje się coraz
bardziej "nowoczesny", że zanikają wszystkie elementy kapitalizmu tra-
dycyjnego - wręcz przeciwnie, historyczny trend może polegać na tym,
że wzmacnia się kapitalizm polityczny, "awanturniczy" i "łupieżczy".29
27 Weber, Szkice z socjologii religii, tłum. Jerzy Prokopiuk i Henryk Wandowski, KiW,
Warszawa 1984, s. 109.
28 Por. Norbert Bolz, Aiiszug aus der entzauberten Welt. Phttosophischer Extremi-
smus zwischen den Weitkriegen, Fink, Munchen 1991.
29 Por. Giinther Roth, Globaler Kapitalismus md Multiethnizitat. Max Weber vor
hundert Jahren wdheute, w: Sterbling, Zipprian (ed.),Afax Weber und Osteum-
pa, cyl. wyd., s. 127.
25
Taki trend występuje -jak się zdaje - obecnie. Nic więc dziwnego, że
w tej sytuacji pojawia się zarówno na Zachodzie, jak i na Wschodzie
coraz częściej pytanie o związki kapitalizmu i etyki. W tych dyskusjach
często nawiązuje się do Webera. W Rosji - i nie tylko w Rosji poszu-
kuje się odpowiednika etyki protestanckiej, który mógłby być źródłem
nowego etosu przedsiębiorców i pracowników.30 Przeciwko tego rodza-
ju poszukiwaniom znawcy Webera wy suwaj ą argument, że przecież we-
dług niego kapitalizm tylko na początku potrzebował etycznych, mental-
nych impulsów i mechanizmów kontrolnych, potem zaś rozwija się sa-
moistnie, a nawet niszczy swą dawną etyczną podstawę. Jak uważa
Wolfgang Schluchter, mentalność i etyka nie są wprawdzie bez znacze-
nia, ale należy raczej koncentrować się na kwestii warunków instytucjo-
nalnych, których powstanie mentalność może utrudnić bądź ułatwić, ale
których nie może wytworzyć. Idea "reetyzacji" kapitalizmu na Zacho-
dzie oznaczającej, że działający na rynku kierować się będą nie tylko
racjonalnością celową i etyką pożytku, lecz również innymi wartościa-
mi, że np. będzie się kupować produkty nie ze względu na maksymaliza-
cję korzyści, lecz ze względów etycznych, jest w świetle teorii Webera
całkiem iluzoryczna.31 Argumenty te brzmią dość przekonująco, ale py-
tanie, jak może nastąpić zasadnicza zmiana społeczna, kiedy odpowied-
nie instytucje nie istnieją, pozostaje bez odpowiedzi. Ci, którzy odczytu-
ją Webera prawie wyłącznie jako "analityka instytucji"32, pomijają fakt,
że był on także - a nawet przede wszystkim - "analitykiem kultury".
Taka interpretacja teorii Webera sprawia, że traci ona wiele ze swej atrak-
cyjności i możliwości zastosowań do współczesności, w której kultura
i kulturowe różnice stają się -jak przekonuje nas nie tylko Samuel Hunt-
ington - coraz bardziej istotne.
POLITYKA I ETYKA
Gdy powstawało pierwsze polskie wydanie esejów politycznych
Webera, istotne wydawało się przypomnienie, że między polityką a ety-
ką występuj ą napięcia i konflikty i że -jak pisał Weber - polityka przede
30 Jurij Davydov, Pima Gaidenko, RufiLand Und Westen, Heidelberger Max Weber-
-Vorlesungen 1992, Suhrkamp, Frankfurt 1995.
31 Wolfgang Schluchter, Ethik und Kapitalismus. Zwei Thesen Max Webers, "Berli-
ner Joumal fur Soziologie" 31 1995, 5, s. 335-347.
32 Zob. M. Rainer Lepsius, Max Weber unddas Programm einer Institutionenpolitik,
"Berliner Joumal fiir Soziologie" 3/1995, 5, s. 327-333.
26
wszystkim robiona jest głową, a nie inną częścią ciała. W Polsce polity-
ka w tamtych czasach nieuchronnie łączyła się - a nawet utożsamiała -
z wyborami moralnymi, a wymiar symboliczny i emocjonalny polityki
dominował nad trzeźwym rachunkiem sił i małodusznym realizmem. Opis
rzeczywistości Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej był z konieczności
uproszczony i wyostrzony, opozycje ostre i jasne, moralne i polityczne
zarazem. Jednak - jak wiemy - naładowany wartościami i emocjami
konflikt nie zakończył się rewolucyjnym wybuchem, lecz porozumie-
niem elit. Politycy i intelektualiści opozycyjni, którzy częstokroć odwo-
ływali się - nie bez pewnego, aczkolwiek uzasadnionego okolicznościa-
mi, patosu - do etycznych zasad, nie uchylili się przed przejęciem w ma-
ło sprzyjających warunkach współodpowiedzialności za państwo i okazali
się też zdolni do daleko idącego kompromisu. Poprzednie obawy, że
w tych kręgach działa się jedynie według "etyki przekonań", a nawet pod
wpływem "jałowego podniecenia", nie sprawdziły się.
Po 1989 nastąpiła istotna przemiana w rozumieniu polityki i j ej związ-
ków z etyką. Długo jeszcze polityka w Polsce pozostawała w ścisłym związ-
ku z dyskursem moralnym. Nowa elita polityczna - zgodnie ze swoim włas-
nym wizerunkiem i percepcją społeczną- miała ukształtować się także na
podstawie kwalifikacji moralnych. W wyborach 1989 głosowaliśmy nie
tylko na polityków opozycji, lecz zarazem na "autorytety moralne". A no-
wa elita polityczna (w swym rozumieniu i - dość długo - w rozumieniu
społeczeństwa) realizowała cel ogólny: wyprowadzała społeczeństwo z ko-
munizmu i wiodła je ku "normalności"; polityka była polityką prowadzo-
ną w imię wyższych racji, będących zarazem racjami ekonomicznej i poli-
tycznej racjonalności, jak i racjami moralnymi. "Zły" ustrój zastępowano
"dobrym" i w związku z tym niejako nieuchronnie, pod wpływem logiki
"transformacji", polityka i gospodarka otoczone były moralną aurą. Ci,
którzy krytykowali ten projekt z "prawej" strony, jeszcze gorliwiej odwo-
ływali się do zasad etycznych i przekonań moralnych - nie brakło też przy-
kładów ich forsowania bez oglądania się na konsekwencje polityczne i re-
spektu dla odmienności poglądów współobywateli. Postkomunistyczna
"lewica" zadowalała się natomiast budowaniem swego wizerunku jako gru-
py kompetentnych "polityków zawodowych", powściągliwych, realistycz-
nych i solidnych, nie afiszujących się zbytnio swymi "przekonaniami" -
bo nie mogła się przecież pochwalić ich stałością.
Dyskurs polityczny nadal pełen jest moralnych konotacji. Często dys-
kwalifikuje się przeciwników politycznych nie tylko intelektualnie, ale
27
i moralnie. Ale tymczasem autorytety moralne zużyły się w walkach po-
litycznych, szybko też rozpadł się konsens co do wartości, coraz więc
trudniej było być "ponad podziałami" i uzurpować sobie monopol na
prawdę i przyzwoitość. Opinia publiczna stała się nieczuła na skandale -
nigdy nie była zresztą nadmiernie wrażliwa. W rezultacie, jeśli się na coś
dzisiaj skarżymy, to raczej nie na nadmiar idealizmu, szlachetnego zapa-
łu i zbytniej surowości zasad wśród polityków Trzeciej Rzeczypospoli-
tej, nie na dominację "etyki przekonań". "Etycy zasad" gdzieś się zapo-
dzieli, grupy etosowe rozpierzchły w pogoni za władzą, dostatkiem lub
popularnością i obecnością w środkach masowego przekazu. Ci zaś, któ-
rzy piętnują nowe elity, często zdają się kierować nie tyle etyką przeko-
nań, ile irracjonalnym resentymentem.
Czy rzeczywiście "po emocjonalnej rewolucji" przyszła "tradycjona-
listyczna codzienność", co jest - zdaniem Webera - nieuchronną koleją
rzeczy? Niektórzy publicyści i politycy wątpią w ową nieuchronność,
twierdząc, że kiedyś za mało było rewolucji, a teraz tradycjonalizmu.
W każdym razie na pewno nie stało się tak, że "etyka przekonań" została
zastąpiona "etyką odpowiedzialności", raczej ciągle odczuwamy brak
polityków zawodowych oraz polityków z powołania - mimo kilku pozy-
tywnych wyjątków i niewątpliwych sukcesów w budowaniu stabilnej
demokracji.
Warto przypomnieć, że Weber wprawdzie podkreślał, że polityka jest
dziedziną życia społecznego, w której nie można działać według zasad
etyki absolutnej, jednak nigdy nie twierdził, że polityka jest tylko grą par-
tykularnych interesów lub że w ogóle nie ma ona z etyką nic wspólnego.
Chociaż uważał, że wartości nie da się uzasadnić, nie był nihilistą. Poli-
tykę rozumiał jako proces ucieleśniania wartości, a konflikty polityczne
także jako walkę wartości.33 Ostrzegał, że etyka może występować w fa-
talnej roli politycznej. Nie jestem jednak wcale pewny, czy w polskim
przypadku rzeczywiście mogłaby ona polegać na tym, że elita politycz-
na: "zamiast martwić się o to, co jest rzeczą polityka: o przyszłość i od-
powiedzialność przed nią, zajmuje się [...] politycznie jałowymi, bo nie-
rozstrzygalnymi zagadnieniami winy w przeszłości."34 Weber uważał, że
33 Oczywiście, gdy nie podziela się filozoficznych przekonań Webera, inaczej moż-
na rozumieć związki polityki i etyki. Z chrześcijańskiego punktu widzenia intere-
sujący artykuł na ten temat napisał niedawno o. Jacek Salij, Autonomia polityki
i prawo moralne, "Znak" 7/1997, 506, s. 76-91.
34 Polityka jako zawód ipowołanie, s. 55 niniejszej książki.
28
politykiem z powołania jest tylko ten, kto potrafi zaakceptować etyczne
paradoksy działalności politycznej i przyjmuje odpowiedzialność nawet
za te skutki swoich działań, które nie leżały w jego zamiarach oraz któ-
rych w ogóle nie mógł przewidzieć.35 Musi nawet odpowiadać za to, co
może stać się z nim samym pod naciskiem tych paradoksów. Polityk musi
być etycznym realistą i jednocześnie bardzo wiele wymagać od siebie.
Nie może przerzucać odpowiedzialności na innych, musi patrzeć na świat
bez rozgoryczenia, nie negując go i nie odrzucając. A przy tym -jak
pisał w zamieszczonym w tym tomie artykule Prawo wyborcze i demo-
kracja w Niemczech - choć "polityka na pewno nie jest etycznym zaję-
ciem, [...] istnieje pewna minimalna miara poczucia wstydu i obowiązku
przyzwoitości, których nawet w polityce nie można bezkarnie naruszać".
Według Webera, tylko polityk "z powołania", obdarzony silną chary-
zmatyczną osobowością, mógł zrównoważyć proces postępującego zu-
rzędniczenia klasy politycznej, odwrócić zagrożenie wolności spowodo-
wane przez nieuchronny rozrost biurokracji. Weber występował na rzecz
parlamentaryzmu, ale parlament był dla niego nie tylko instytucją, gdzie
publicznie manifestowane jest przyzwolenie najważniejszych warstw
społecznych na panowanie sprawowane za pomocą aparatu biurokracji,
lecz przede wszystkim instytucją umożliwiającą wybór silnego, chary-
zmatycznego przywódcy. W Polsce po 1989 panował lęk przed silnym
przywództwem politycznym, a parlament wydawał się jedyną ostoją de-
mokracji. Zresztą jeśli charyzmatyczny przywódca byłby rzeczywiście
potrzebny, to nie z tych powodów, o których pisał Weber. Nadmierna
biurokratyzacja, rozwój racjonalności formalnej, wraz ze specjalizacją,
rozgraniczeniem kompetencji, ścisłymi przepisami oraz jasną hierarchią
służbową nie były tymi niebezpieczeństwami, które zagrażały nam bar-
dzo w ostatnich latach. Zagrożeniem był raczej chaos, niejasne, niespój-
ne reguły, dowolnie zmieniane i podporządkowane doraźnym interesom,
irracjonalne erupcje niezadowolenia, korupcja, prywata oraz rządy partii
przypominających raczej luźne, choć nader nieliczne, gromady pospoli-
tego ruszenia lub konwentykle wtajemniczonych niż Weberowskie "ma-
chiny" z przywódcą. Wszak erozji autorytetów i charyzmatu bynajmniej
nie towarzyszyła ekspansja formalnych reguł i bezosobowych mechani-
zmów. Wręcz przeciwnie - ciągle nie zrealizowanym zadaniem Trzeciej
Rzeczypospolitej pozostaje budowa niezależnej administracji, ustanowie-
35 Ostatnio Petcr Breiner, Max Weber and Democratic Politics, Cornell Univeristy
Press, Ithaca and London 1996.
29
nie neutralnych reguł działania politycznego, stworzenie warstwy urzęd-
ników, którzy byliby bezstronni i apolityczni. A bez tego -jak twierdził
Weber - nie może być mowy o nowoczesnym państwie.
PRZYSZŁOŚĆ DEMOKRACJI
Miejsce demokracji w teorii Webera niełatwo jest określić. Wiado-
mo, że w jego typologii prawowitego panowania nie było miejsca na
demokratyczną legitymizację władzy politycznej. Według jednych inter-
pretatorów, wynika to z zasadniczej niewiary Webera w zniesienie pa-
nowania i zastąpienie go administrowaniem rzeczami lub samorządem
ludu. Także demokracja nie może tego sprawić. Według innych nato-
miast, wynika to stąd, że uznawał on demokrację za zjawisko sprzeczne
z panowaniem, za zasadę antyautorytamą, a ruchy demokratyczne za re-
wolucyjne i tym samym początkowo zawsze "nieprawowite" [illegitim].36
Wiadomo w każdym razie, że rządy demokratyczne jako wyraz woli ludu
uważał Weber za fikcję, demokrację bezpośrednią za możliwą jedynie
w małych społecznościach, rządzić tak naprawdę może tylko mała grupa
ludzi. Masy w nowoczesnej demokracji, w ujęciu Webera, żadną miarą
nie przypominają dvii society - ta idea była mu całkiem obca. Wpraw-
dzie sądził, że zminimalizować panowanie urzędników może tylko bez-
pośrednie panowanie "ludu" [demos], ale było ono dla niego równoznacz-
ne z rządami charyzmatycznego przywódcy. Lud nie rządzi sam, lecz
jest rządzony przez wybranego przez siebie przywódcę stającego na czele
sztabu administracyjnego.37 Dlatego -jak pisał w zamieszczonym tutaj
słynnym tekście Polityka jako zawód i powalanie - w czasach demokra-
cji masowej "wybór jest tylko jeden: albo demokracja z przywódcami,
ale i z machiną, albo demokracje bez przywódców, to znaczy panowa-
nie polityków zawodowych)) bez powołania, bez wewnętrznych chary-
zmatycznych jakości, które cechują właśnie przywódcę".
Jak uważa Stefan Breuer, który w ostatnich latach opublikował dwie
niezmiernie interesujące książki na temat socjologii polityki Webera,
dalszy rozwój wypadków w Niemczech pokazał jednak, że "demokracja
36 Zob. Stefan Breuer, Biirokratie und Charisma. Żur politischen Soziologie Max
Webers, Wissenschaftliche Buchgesellschaft, Darmstadt 1994, s. 177-178.
37 Por. Wolfgang Mommsen, Max Weber und die Deutsche Politik 1890-1920,
J.C.B. Mohr, Tiibingen 1974, s. 420-422.
30________________________
z przywódcą i machiną" nie sprostała zadaniom, jakie jej Weber przypi-
sywał, a plebiscytowe wybrany prezydent Republiki Weimarskiej przy-
czynił się do jej upadku, gdyż umożliwił dojście do władzy ainty demo-
kratycznemu ruchowi. Trzeba więc uznać, że "w sojuszu z diabolicz-
nymi mocami [...] tego przynajmniej nauczyły nas doświadczenia
Weimaru, nie można robić polityki, a tym bardziej budować państwa.
W tym sensie Polityka jako zawód i powołanie jest tekstem przestarza-
łym."38
Dzisiejsze demokracje nie stały się łupem wszechwładnej biurokra-
cji. Nie są też kierowane przez charyzmatycznych przywódców wybie-
ranych przez mało zorganizowane masy. Stały się poliarchiami, nieprzej-
rzystymi, policentrycznymi tworami, z wieloma aktorami, którzy w różno-
raki sposób wpływająna decyzje polityczne. Politycy nie sąprzywódcami
w Weberowskim sensie, lecz raczej organizatorami kolektywnych per-
cepcji i wyobrażeń, oddziałującymi na społeczeństwo poprzez media
i uzależnionymi od nich.39 Nastąpiła raczej fragmentaryzacja władzy niż
jej koncentracja. Nie znaczy to jednak, że władza bardziej teraz spoczy-
wa w rękach ludu lub jego reprezentantów. Nie sposób wraz z Norber-
tem Bobbio nie zauważyć, że demokracja nie dotrzymała wielu swych
obietnic40 -przede wszystkim obietnicy zniesienia oligarchii oraz rządów
wolnych, autonomicznych jednostek, w co Weber nigdy nie wierzył. Ide-
alny model demokratycznego społeczeństwa zakładał społeczeństwo
o tendencjach "dośrodkowych"; obecne policentryczne społeczeństwo
jest "odśrodkowe", co czyni ów model nieadekwatnym. Bobbio uważa
jednak, że demokracja nie jest zagrożona, ale potrzebuje ożywienia idea-
łów, dla których kiedyś o nią walczono i dla których ustanowiono jej
reguły.
Chociaż rok 1989 wydawał się wielkim zwycięstwem demokracji,
teraz mnożą się prognozy mówiące o jej kryzysie. Koniec państwa naro-
dowego zapowiadano już od dawna, okazało się wszakże, że wcale nie
jest już pewne, czy będzie to proces radosny. Koniec państwa narodowe-
go oznaczać może również koniec demokracji i praw obywatelskich.
Wątpliwości ma dzisiaj nawet Jurgen Habermas, chociaż pozostaje opty-
mistą; wierząc, że demokratyczne funkcje państwa narodowego zostaną
38 Breuer, Biirokratie und Charisma, cyt. wyd., s. 175.
39 Zob. Jean-Marie Guehenno, Das Ende der Demokratie, Deutsche Taschenbuch
Verlag, Miinchen 1996, s. 39-58.
40 Por. Norberta Bobbio, Die Zukunft der Demokratie, Rotbuch, Berlin 1988.
_______________________________________3l_
przejęte przez instytucje ponadnarodowe.4' Pesymiści roztaczają wizję
postmodernistycznego imperium globalnego, społeczeństwa bez obywa-
teli. Tam bowiem, gdzie nie ma granic, nie ma także instytucji, a bez
instytucji nie ma demokracji. Po epoce suwerennych państw narodowych
nadchodzi "epoka sieci i połączeń".42 Obalenie granic przyniesie koniec
demokracji i powstanie globalnego imperium postmodernistycznego,
którego kulturowym korelatem będzie globalna kultura, kultura bez pa-
mięci, nie związana z żadnym miejscem.
Czy w takim świecie teoria Webera ciągle jeszcze może być użytecz-
na? Wydaje się, że koncepcja postępującej racjonalizacji jako odczaro-
wywanie świata straciła na aktualności. Z drugiej strony czytając Ulri-
cha Becka iAnthony'ego Giddensa, dla których indywidualizacja jest
jednąz podstawowych cech "drugiej nowoczesności", można łatwo dojść
do przekonania, że Weber rzeczywiście pomylił się, twierdząc, że nastą-
pi odindywidualizowanie życia społecznego.43 Ale Weber nie ograniczał
się tylko do opisów procesów racjonalizacji - wbrew temu, o czym kie-
dyś chcieli przekonać nas tak wybitni jego znawcy, jak Jurgen Habermas
i Wolfgang Schluchter. Pokazywał, że towarzyszą mu różne przejawy
charyzmatu-indywidualnego, zbiorowego i "urzędowego". Prawdą jest
również jednak, że Max Weber, jak słusznie zauważył Stefan Breuer,
nadmiernie ufał w potęgę porządku, i dlatego ostrzegał przed jego nadmia-
rem44 - co niewątpliwie było nie tylko dziewiętnastowiecznym, lecz tak-
że bardzo niemieckim rysem jego teorii. Współczesna cywilizacja zachod-
nia nie stała się "żelazną klatką", już raczej klatką gumową, jak kiedyś
napisał Ernest Gellner.45 Tylko w niej i dzięki niej rzekomo autoreflek-
syjne jednostki projektują swoje życie zgodnie -jak im się zdaje - ze
swym własnym wyborem. Ale dzisiaj raczej boimy się braku porządku
niż jego nadmiaru. Racjonalny porządek jest przywilejem tylko niektórych
41 Por. Jurgen Habermas, Der europdischer Nationalstaat - Zu Vergangenheit und
Zukunft von Spuverenitdt und Staatsbiirgerschaft, w: tenże, Einbeziehung des An-
deren. Sudien żur politischen Theorie, Suhrhkamp, Frankfurt a. Main 1997, s. 128-
153.
42 Zob. Guehenno, Das Ende der Demokratie, cyt. wyd.
43 Tak twierdził np. Hans Haferkamp, ,Jndividualisierwg " wid " Uniformierung " -
Ober eme Paradoxie m Max Webers Theorie der gesellschaftlichen Entwicklung,
v/:]. WeiC (ed ), Max Weber heute Ertrdge und Probleme der Forschung, Suhr-
kamp, Frankfurt a. Mam 1989, s. 489.
44 Breuer, Biirokratie und Charisma, cyt. wyd., s. 189.
45 Ernest Gellner, Culture, Identity, and Politics, Cambridge University Prcss, Cam-
bridge 1987, s. 152.
32
społeczeństw, inne żyjąw chaosie, poza gumową klatką, nie mając wiele
czasu na samorefleksję. Racjonalizacja jest tylko jedną stroną rozwoju
cywilizacji. Także to, co socjologowie opisują jako stan ponowoczesno-
ściJest aspektem tego procesu. Zamiast o dialektyce racjonalizacji, trze-
ba mówić, jak twierdzi Breuer, o osmozie racjonalności i charyzmatu,
porządek i chaos przenikają się nawzajem.46 Proces postępującej racjo-
nalizacji sam jest "zaczarowanym" procesem. Pozostaje mieć nadzieję,
że nie jest to jednak "samonapędzający się - autopoietyczny - proces
z katastrofalnym zakończeniem."47
Ciekawe, że tego rodzaju niepokoje nie docierają w zasadzie - o ile
mi wiadomo - do Polski, chociaż nie ma już zewnętrznych barier utrud-
niających krążenie idei. Polscy intelektualiści interesują się przede wszyst-
kim stanem własnego społeczeństwa, zapatrzeni są w transformację i mo-
dernizację, w polską demokrację i jej bolączki. Mimo otwarcia na świat
nastąpiła zadziwiająca prowincjonalizacja i banalizacja polskiej socjo-
logii. Powrót Polski do Europy zdaje się usuwać w cień i unieważniać
wszystkie rozterki. Opisy i analizy świata zachodniego służą prawie
wyłącznie jako tło opisu procesów zachodzących w Polsce oraz jako ar-
gument w wewnętrznych sporach - świat zachodni jest przedstawiany
albo jako świetlany cel, albo jako negatywna utopia. Obrazy Zachodu
wydają się dzisiaj nie mniej ideologiczne niż kiedyś, a potrzeba poważ-
nych analiz nie mniejsza. Wizja pozytywna cywilizacji zachodniej wy-
stępuje w dwóch wersjach. Tradycyjni modernizatorzy trwają przy
neoliberalnym programie - indywidualizmu, samoodpowiedzialności,
konkurencji i otwarcia na świat, swobody wymiany myśli. Rzadko roz-
ważaj ą negatywne strony tego procesu. Inni, bardziej zintelektualizowa-
ni "modernizatorzy" proponują wersję postmodernistyczną. Jest to naj-
częściej radosna - i nieco infantylna - wizja społeczeństwa, w którym
różnice przestały być wyrazem hierarchii, w którym swobodnie miesza-
ją się style, w którym oddzielne kultury przestają istnieć, granice się za-
cierają, tradycja zanika. Niestety, i ta wizja jest zbyt jednostronna, aby
mogła być prawdziwa. W obu tych wersjach "kultura Zachodu" postrze-
gana jest jako środek wyzwolenia z lokalnej zaściankowości, mimo że-
jak przed laty wskazywał Ernest Gellner - społeczeństwa, które rzeczy-
wiście odniosły sukces, najczęściej łączyły nowoczesność z tradycją.
4(1 Breuer, Burokratie und Charisma, cyt. wyd., s. 194-196.
47 Breuer, Die Gesellschaft des Yerschwindens. Von der Selbstzerstórung der techni-
schen Zivilisation, Junius, Hamburg 1992, s. 174.
33
Lewicowa i liberalna krytyka np. procesu integracji europejskiej prawie
nie istnieje, stała się ona wyłączną domeną intelektualistów katolickich
oraz prawicowych. Niestety, najczęściej ograniczają się oni do potępia-
nia w czambuł cywilizacji zachodniej, a w wersji skrajnej do teorii glo-
balnego spisku wymierzonego w naród polski. Pomiędzy tymi trzema
stanowiskami, pełnymi emocji i wzajemnej nienawiści, a przy tym nie-
wiele różniącymi się w opisie nowoczesnej cywilizacji, choć diametral-
nie różnie ją oceniającymi, coraz bardziej brakuje miejsca na otwartą
i swobodną dyskusję.
Tymczasem należałoby sądzić, że im bardziej Polska zbliża się do
świata, tym większa jest potrzeba jego poznania. Teorie socjologiczne,
zarówno klasyczne, jak i współczesne, mogą w tym pomóc. Mam na-
dzieję, że również to nowe wydanie Maxa Webera, w tak znakomitej se-
rii, pozwoli przyjrzeć się z większego dystansu naszym problemom.
1998
Zdzisław Krasnodębski
WSTĘP. MYŚL POLITYCZNA MAXA WEBERA
W historii nauk społecznych niewiele jest postaci równych Maxowi
Weberowi. Żaden, nawet powierzchowny, podręcznik socjologii nie może
go pominąć, żaden poważny teoretyk nauk społecznych nie może nie
znać jego dzieła. Obok Karola Marksa, Emila Durkheima, George'a Her-
berta Meada należy Weber do tych, którym współczesna socjologia za-
wdzięcza najwięcej. Jednak w Polsce myśl Webera była dotychczas pra-
wie nie znana. A jeśli znana, to głównie z drugiej ręki: ze streszczeń,
opracowań, analiz i polemik; niestety najczęściej miernej jakości. Do-
piero niedawno ukazał się po polsku pierwszy wybór jego pism, zawie-
rający niektóre istotne teksty z socjologii religii.' Nasz tom, obejmujący
parę jego najbardziej znanych artykułów politycznych, ukazuje Webera
innego: nie naukowca, chłodno i z dystansem opisującego różnorodne
formy życia społecznego i usiłującego na podstawie ogromnego mate-
riału historycznego odcyfrować i zrozumieć dziejowe tendencje, lecz
pełnego pasji publicystę i myśliciela politycznego, ostro i bez ogródek
wypowiadającego się w sprawach polityki bieżącej.2
Dla Webera nie była to bynajmniej działalność uboczna. Przeciwnie:
przez całe życie powołanie swoje widział raczej w polityce niż w nauce.
On, który tak wiele w nauce dokonał, z wewnętrznymi oporami zdecy-
' Max Weber, Szkice z socjologii religii, tłum. Jerzy Prokopiuk i Henryk Wandow-
ski, KiW, Warszawa 1984.
2 Należy wspomnieć, iż ostatnio ukazała się w Polsce monografia Mariana Orze-
chowskiego poświęcona teorii polityki Maxa Webera (Polityka, władza, panowa-
nie w teorii Maxa Webera, KiW, Warszawa 1984). Książka ta zadziwia z Jednej
strony oczytaniem autora w literaturze przedmiotu, z drugie) zaś, tym, jak niewiele
się on z niej nauczył.
dował się na ten rodzaj kariery i zawsze myślał o innej - politycznej. Był
bowiem wielką osobowością, miał zbyt wielki temperamert, by utrzy-
mać się w ryzach naukowego obiektywizmu, którego sam lył rzeczni-
kiem. Miał podobno niezwykły dar oddziaływania na luda, co doku-
mentują świadectwa współczesnych, żyjących w przekonaniu, że mają
do czynienia z człowiekiem niezwykłym. "Max Weber był największym
Niemcem naszej epoki. [...] Już pół stulecia żyję z tym przekonaniem" -
napisał o nim Kar! Jaspers.3
Chociaż polityka zajmowała w życiu Webera niezwykle istotne miej-
sce, chociaż w wielu sytuacjach zadziwiał trafnością sądu, słusziością prze-
widywań i siłą woli, chociaż po przegranej wojnie niektórzy upatrywali
w nim przywódcę narodu, nigdy nie stał się czynnym politykiem. Jego
działalność polityczna ograniczyła się do publicystyki, pisanii memoria-
łów, udziału w komisjach rządowych, członkostwa w partiach politycznych,
prywatnego oddziaływania na znaczące osobistości życia politycznego i wy-
głaszania mów publicznych, w których wykazywał niezwykły talent ora-
torski i ogromną zdolność panowania nad słuchaczami. W ezisie wojny
rząd cesarski nie znalazł dla niego właściwego zatrudnienia poltycznego -
zajmował się lazaretami w Heidelbergu. Po wojnie parę razy prawiły się
przed nim szansę czynnego włączenia się w politykę. Na przykiad w listo-
padzie 1918 roku F. Ebert rozważał jego kandydaturę na stanowisko sekre-
tarza Stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, potem proponowano
go na stanowisko posła w Wiedniu. Także próba wejścia w 1919 roku do
parlamentu z ramienia Partii Demokratycznej zakończyła się niepowodze-
niem. Był Weber natomiast członkiem delegacji niemieckiej na rokowania
pokojowe w Wersalu, działał również jako ekspert przy opracowywaniu
konstytucji. To jego wpływ sprawił, że zapewniła ona stosunkowo silną
pozycję prezydentowi. Był to bodaj jedyny czyn polityczny Webera o du-
żym znaczeniu historycznym.4 Tuż przed śmiercią Weber odsuwa się od
działalności politycznej. Występuje z Partii Demokratycznej, która, jego
zdaniem, w kwestii polityki społecznej zbytnio zbliżyła się do marksizmu.
Działalność polityczną kończy, zanim na dobre j ą zaczął.5
f^~\ Dziś pisma polityczne Webera, jednego z duchowych ojców współ-
^ i jczesnej demokracji niemieckiej; czołowego przedstawiciela niemieckie-
3 Kari Jaspers, Max Weber, Politiker-Forscher-Philosoph, Munchen 1958, s. 7,
4 Tamże, s. 35.
5 Najpełniejszy obraz działalności politycznej Webera zawiera książka Wolfganga
J. Mommsena, Max Weber und die deutsche Politik 1890-1920, J.C.B. Mohr (Pauł
Siebeck),Tubingen 1974; z niej też zaczerpnąłem te informacje.
go liberalizmu, wreszcie wnikliwego obserwatora wydarzeń politycznych
swojej epoki - są przedmiotem zainteresowania historyków. Ale na tym
nie wyczerpuje się ich znaczenie. Pisma te są kluczem do zrozumienia
myśli Webera w ogóle. To, co w pracach naukowych znalazło wyraz
w formie stłumionej przez wymóg naukowej obiektywności, tu zostaje
wypowiedziane z niezwykłą wyrazistością, pozwalającą dotrzeć do naj-
głębiej leżących założeń i przekonań. W świetle artykułów politycznych
innego sensu nabieraj ą rozwinięte przez Webera typologie i przeprowa-
dzone analizy. Skonstruowana przez niego niezmiernie złożona i subtel-
na siatka pojęciowa, pozornie neutralne i ponadczasowe typy idealne,
służące mu do opisu procesu rozwoju społecznego, ujawniają swoje zna-
czenie filozoficzne i polityczne. Nie jest też prawdziwy dość częsty sąd,
że Weber, jako socjolog równie aktualny dziś co dawniej, jako polityk
pozostaje związany wyłącznie ze swoją epoką.6 Nie jest prawdziwy nie
tylko dlatego, że nie sposób oddzielić jego socjologii od jego myśli poli-
tycznej, ale i dlatego, że myśl ta formułuje problemy będące nadal na-
szymi problemami. Zarysowując z nieubłaganą konsekwencją ostatecz-
ne alternatywy i nie dające się wyeliminować konflikty między warto-
ściami, myśl Webera porusza nawet tych, którzy się z nim nie zgadzają
i zmusza do myślenia równie jasnego, radykalnego i głębokiego.
Z wątków myślenia politycznego Webera wybiorę zwłaszcza takie, które
pozwolą uchwycić ogólny sens jego myśli, a zarazem mogą by ć szczegól-
nie interesujące dla współczesnego czytelnika polskiego. Oczywiście, wiele
istotnych kwestii z konieczności trzeba będzie pominąć. Rzeczą nie mniej
oczywistąjest również to, że inny typ lektury mógłby wydobyć z tych tek-
stów odmienne problemy, niewątpliwie równie ważne i interesujące, że na
przykład historyk dziejów politycznych i społecznych pomógłby nam oce-
nić zasadność wielu tez Webera, zrozumieć ich związek z epoką i umieścić
w niej autora. Ale to, o co tutaj będzie nam chodziło, jest w znacznej mie-
rze niezależne od tego rodzaju historycznej wiedzy.
ISTOTA POLITYKI
Zdaniem Webera wszelkie działanie polityczne zmierza albo do utrzy-
mania, albo do zmiany zewnętrznego bądź też wewnętrznego podziah;
6 Por. Raymond Aron, Max Weber und die Machtpolitik, w: Max Weber und die
Soziologie heute, Otto Stammer (ed.), J.C.B. Mohr (Pauł Siebeck),Tiibingen 1965.
38
f władzy. "Polityka -pisze - oznaczałaby więc dla nas: dążenie do udzia-
łu we władzy lub do wywierania wpływu na podział władzy czy to mię-
dzy państwami, czy też w obrębie państwa między grupami ludzi jakie
ono obejmuje".7 A ponieważ państwo jest związkiem ludzi posiadającym
monopol na prawowite stosowanie przemocy -jak głosi jego słynna de-
^. finicja państwa - więp polityka nieuchronnie jest w tej czy innej formie
/związana z przemocą lub groźbą jej użycia; Według Webera, sfera poli-
< tyki jest sferą siły i przemocy. "Wszystkie twory polityczne - napisał
~"" w WirtschaftundGesellschaft, swoim głównym dziele -są tworami opar-
tymi na przemocy".8 Element przemocy jest zawarty w każdym działa-
niu politycznym, a wszelka próba wyeliminowania tego pierwiastka z ży-
cia społecznego kończy się skutkiem odwrotnym od zamierzonego. Nie
można bowiem zbudować w życiu doczesnym idealnego ładu: "W od-
powiedzi na marzenia o pokoju i szczęściu człowieka nad bramą wiodą-
cą ku nieznanej przyszłości ludzkości widnieje napis: lasciate ognispe-
ranza".9 Idea całkowitego wyeliminowania z życia społecznego walki
człowieka z człowiekiem i panowania człowieka nad człowiekiem jest
\ utopią. Wszelka próba urzeczywistnienia jakiejś wartości środkami poli-
tycznymi podlega logice działania politycznego, działania, które w tej
czy innej formie uciekać się musi do przemocy jako środka10 i którego
końcowy rezultat pozostaje w "[...] całkowicie nieadekwatnym, często
zgoła paradoksalnym stosunku do jego pierwotnego sensu"." I to właś-
nie sprawia, że polityka jest "siłą diabelską", kto z nią obcuje, zawiera
pakt z mocami diabelskimi '2 - mocami, nad którymi nigdy nie zdoła za-
panować i które sprawią, że nigdy już nie będzie "moralnie czysty".
ETYKA A POLITYKA
Tak oto dochodzimy do głośnych rozważań Webera na temat wza-
jemnego stosunku etyki i polityki. Skoro bowiem tak jest, skoro w isto-
cie uprawianie polityki - nawet polityki najbardziej łagodnej i pokojo-
7 Polityka jako zawód i powołanie, s. 56 niniejszej książki.
8 Max Weber, Wirtschaft und Geselhchaft, J.C.B. Mohr (Pauł Siebeck), Tlibingen
1972,s. 520.
9 Państwo narodowe i narodowa polityka gospodarcza, s. 183 niniejszej książki.
10 O idei polityki bez przemocy por. Kari Jaspers, Die Atomobombe unddie Zukunft
des Menschen, Miinchen 1962, s. 63-70.
11 Polityka jako zawód i powołanie, s. 98 niniejszej książki.
12 Tamże, s. 104.
wej - łączy się zawsze ze stosowaniem przemocy, to z konieczności po-
pada ona w konflikt z zasadami etycznymi, rozumianymi jako bezwzględ-
ny nakaz, płynący najczęściej z religijnego źródła. W dziedzinie polityki
- powiada Weber - nie obowiązuje i nie mogłaby obowiązywać zasada
przekazana ludziom w Kazaniu na górze, zasada nieprzeciwstawiania się
złu siłą. W polityce obowiązuje pragmatyka władzy i racja stanu. Weber
przypomina starą prawdę, że sukces polityczny bynajmniej nie zależy od
posiadania moralnej racji (dla której skądinąd trudno znaleźć obiektyw-
ne kryterium), lecz od układu sił, oraz że szlachetne intencje same przez
się nie gwarantują, iż skutek będzie równie dobry i szlachetny.
Dlatego też występuje stałe napięcie między religią a polityką. Każ-
da z wielkich religii musiała jakoś uporać się z tym problemem, Weber
pokazuje to w swoich pracach z socjologii religii. Ale próba bezpośred-
niego wcielania zasad Ewangelii w życie polityczne i społeczne nie może
się powieść. Jeśli ktoś powołuje się na nie - pisze Weber w artykule Po-
między dwoma prawami powinien traktować je poważnie. A to ozna-
cza całkowite wyrzeczenie się dóbr doczesnych, życie na wzór Tołstoja.
Albowiem "Ewangelie pozostają w sprzeczności bynajmniej nie tylko
z wojną [...], lecz ostatecznie ze wszystkimi regułami świata społeczne-
go, jeśli mato być świat doczesnej kultury, a więc piękna, god-
ności, honoru i wielkości stworzenia".13
Czy znaczy to jednak, że polityką nie kierują żadne zasady etyczne,
że jest to sfera nagiej przemocy i bezlitosnej gry interesów?
Wielkim uproszczeniem byłoby przypisywanie Weberowi takiego sta-
nowiska. Gdyż - po pierwsze odróżnia on, j ak wiadomo, władzę w sze-
rokim sensie [Macht] od panowania politycznego [Herrschaft}; to ostat-
nie oznacza "szansę znalezienia wśród określonej grupy ludzi posłuchu
dla pewnych lub dla wszystkich rozkazów".14 Już sama ta definicja wska-
zuje, że zdaniem Webera do istoty panowania politycznego należy ele-
ment przyzwolenia ze strony tych, którzy władzy są podlegli - "mini-
mum woli społeczeństwa". Każde panowanie polityczne usiłuje sobie
zapewnić to posłuszeństwo przez wzbudzenie wiary w swoją prawowi-
tość [Legitimatdt}. Słynna Weberowska typologia panowania oparta jest
właśnie na rozróżnieniu sposobu uprawomocniania się władzy ...Element
prawowitości jest istotnym czynnikiemTkażdego stosunku panowania;
13 Pomiędzy dwoma prawami, s. 217 niniejszej książki.
14 Weber, Wrtschaft md Geselhchaft, cyt. wyd., s. 122.
nie można zatem twierdzić, by dla Webera polityka była tylko sferą na-
giej siły i przymusu opartego na przemocy fizycznej.
Po drugie, w polityce, zdaniem Webera, również obowiązują pewne
reguły etyczne, tyle że jest to etyka swoista dla tej dziedziny, odmienna
na przykład od etyki gospodarczej czy etyki religijnej. Etyka, którą po-
(? winien kierować się polityk, jest etyką odpowiedzialności [Yerantwor-
'y tungsethik], a nie etyką przekonań [Gesinnungsethik]. Etyka, odpowie-
dzialności bierze pod uwagę niedoskonałości ludzi, rozbieżność intencji
i skutków, etyczną bezsensowność świata, w którym, wbrew naszemu
zmysłowi sprawiedliwości, z dobra może wypłynąć zło, a ze zła -'dobro.
-.^-"Działać zgodnie z zasadami etyki odpowiedzialności znaczy: cenić sp-
\7 bie wyżej skutki działań niż wartości, jakie leżą u ich podłoża. Inaczej
t^fest w przypadku etyki przekonań. Tu ważne są przede wszystkim inten-
cje i wartości, których się broni - skutki działań pozostawione są Panu
Bogu. Ten, kto działa według etyki przekonań, nie ogląda się na skutki:
"[...J czuje się odpowiedzialny jedynie za to, by nie zgasł płomieji czy-
stych przekonań, na przykład płomień protestu przeciw niesprawiedli- i
wości porządku społecznego".15 A jeśli skutki są złe, wówczas skłonny
jest obarczać innych odpowiedzialnością za ów stan rzeczy: za świat,
który jest zbyt podły i mały, by pójść za jego wezwaniem. Weber uważa, :
że w polityce ten sposób myślenia i działania przynosi skutki katastro-
falne. Kto działa politycznie jedynie po to, żeby "dać świadectwo''ja-
kimś wartościom, ten z reguły sprowadza nieszczęście na zbiorowość,
w imię której występuje - i dlatego, ostatecznie rzecz biorąc, postępuje
nieetycznie. Polityk "z powołania", polityk zawodowy, może kierować
się tylko etyką odpowiedzialności. Musi wiedzieć, że "polityka jest twu-
dym zajęciem i że kto chce wziąć na siebie odpowiedzialność wpycharia
się w szprychy koła politycznego rozwoju ojczyzny, ten musi mieć mcc- j
ne nerwy i nie może być zbyt sentymentalny, by mógł uprawiać politytę
tu, na ziemi".'6
Po trzecie wreszcie, Weber występuje przeciwko polityce, której celen
jest władza dla samej władzy. Polityk, któremu chodzi tylko o sprawowa-
nie władzy i zaspokojenie własnej próżności, który nie ma przed sobą zad
nego innego celu jak zdobycie władzy lub utrzymanie się przy niej, będzie
zawsze miernotą - nawet wtedy gdy odnosi zewnętrzne sukcesy. W polity-
5 Polityka jako zawód i powołanie, s. 102 niniejszej książki.
16 Max Weber, Żur Griindung einer nutioml-sezialen Partei, w: Gesammelte politi-
sche Schriften, Tiibingen 1980, s. 28-29.
_______________________________________^1
ce bowiem nie chodzi o władzę dla niej samej, ale o władzę w służbie ideL, -
Widzenie polityki jako sfery przemocy, opowiedzenie się za etyką odpo-
wiedzialności nie jest zatem po prostu akceptacją pragmatyki siły wyzutej
z wszelkich zasad, redukcją polityki do gry o władzę jako taką. Opozycja
między etyką odpowiedzialności i etyką przekonań nie jest więc tak ostra,
jakby zdawało się z początku. W istocie, etyka przekonań i etyka odpo-
wiedzialności nie są dla Webera absolutnym przeciwieństwem, lecz w pew-
nym punkcie się uzupełniają, wspólnie konstytuując człowieka, który ma
"powołanie do polityki". Albowiem również człowiek działający według /f
etyki odpowiedzialności musi w pewnych sytuacjach trwać przy swoich ^
przekonaniach i bez względu na skutki wypowiedzieć owo nieodwołalne \^
nonpossumus.
Nie był więc Weber wyznawcą amoralizmu władzy politycznej ani
piewcą przemocy. Był tylko świadomy nigdy do końca nieusuwalnego
konfliktu między absolutnymi wymogami etyki a regułami polityki. Dla-
tego moralizatorstwo polityczne uważał zarówno za fałsz moralny, jak
i fałsz polityczny, deprawujący zarazem i istotę etyki, i istotę polityki.
Występował i przeciwko cynizmowi politycznemu, i przeciwko etycz-
nemu uświęcaniu politycznych posunięć, wymagając od polityka, żeby
miał świadomość owego konfliktu i potrafił mu sprostać. Dla Webera
był to warunek polityki uczciwej i odpowiedzialnej - polityki płynącej
z powołania.
/
NACJONALIZM
Niewątpliwie najbardziej kontrowersyjną kwestią w myśli politycz-
nej Webera jest jego nacjonalizm. Wielu badaczy jest nim wręcz zażeno-
wanych i najczęściej usiłują oni złożyć go na karb epoki. W istocie, nie-
które wypowiedzi Webera, zwłaszcza pochodzące z pierwszego okresu
jego działalności, mogą szokować bezwzględnością, z jaką owa nadrzęd-
ność niemieckiej racji narodowej zostaje wyłożona. Zwłaszcza dla pol-
skiego ucha ton niektórych stwierdzeń Webera brzmi złowieszczo. I to
nie tylko z powodu ogólnoludzkiej skłonności każącej nam potępiać u in-
nych to, co u samych siebie często cenimy jako patriotyzm. Skoro jednak
nie możemy nacjonalizmu Webera uznać tylko za aberrację skądinąd
światłego umysłu, spróbujmy bez uprzedzeń zrozumieć, na czym on
polegał.
42
A więc czym jest według niego naród? Otóż Weber zwracał uwagę,
/^że narodu me można zdefiniować za pomocą cech obiektywnych,: ani
wspólne pochodzenie etniczne, ani te same obyczaje, ani przynależność
do jednego państwa, ani nawet wspólny język nie czynią jeszcze grupy
i, ludzi narodem. Mogą one co najwyżej stanowić podłoże, na którym na-
-ród się rozwinie. Naród konstytuuje się dopiero dzięki poczuciu, wspól-
'Q noty, dzięki wierze we "wspólnotę narodową", we "wspólne pochodze-
<Ł
' rastającego, mogą być różne. Ostatecznie jednak owo poczucie wspólnoty
kształtuje się we wspólnych walkach politycznych na śmierć i życie.
Pojęcie narodu należy zatem, zdaniem Webera, do "sfery wartości",
choć zakłada istnienie "materialnego substratu". Aby grupa ludzi stała
się narodem konieczne jest, żeby: a) istniały jakieś wspólne obiektywne
czynniki łączące tych ludzi; b) owe.czynniki były przez nich pojmowane
jako wartości i stanowiły źródło_poczucia solidarności i odmienności;
c) solidarność ta wyrażała się w autonomicznych instytucjach politycz-
nych lub też powodowała dążenie do ich zbudowania.18
Decydującą rolę w konstytuowaniu się narodu odgrywa rozwo^po-
czucią narodowego, które, jako poczucie swoistego rodzaju "prestiżu",
'jest, zdaniem Webera, związane nie tylko ze świadomością odmienno-
ści, ale i wyższości nadlanymi.
Tak rozumiane pojęcie narodu jest ściśle związane z pojęciem wła-
dzy politycznej. "Widzimy - pisze Weber - że pojęcie narodu odsyła nas
zawsze do związku z władzą [Macht] polityczną. Jest zatem rzeczą
oczywistą, że pierwiastek narodowy -jeśli w ogóle stanowi coś jed-
nolitego -jest specyficznym rodzajem patosu, który w grupie ludzi złą-
czonych wspólnotą języka, wyznania, obyczaju czy losu łączy się z ideą
własnej, już istniejącej albo dopiero przez tę grupę upragnionej, organi-
zacji politycznej [politische Machtgebildeorganisation}". '9 Z drugiej stro-
ny pojęcie narodu jest związane z pojęciem kultury. Albowiem naród
jest ucieleśnieniem swoistej kultury, której pielęgnowanie stanowi wa-
runek wypełnienia "misji" - powołania tego narodu.20 Na tym związku
z kulturą zasadza się wyższość narodu nad państwem. "[...] Państwo
wprawdzie może wiele, ale nie ma tej władzy, by zmusić jednostkę
17 Por. Weber, Wirtschaft und Gesellschaft, cyt. wyd., s. 242-244.
18 Por. David Beetham, Ato Weber andtheTheoryof Modern Politics, London 1974,
s.122.
19 Weber, Wirtschaft und Gesellschaft, cyt. wyd., s. 244.
20 Por. tamże, s. 530.
__________________________________________^3
do dobrowolnego poświęcenia się na jego rzecz".2' Jest to mov'
liwe dopiero wtedy, gdy "czysty prestiż władzy przemienia się-w ideę
narodu. Wyższość czy też tylko niepowtarzalność dóbr kultury, które
można zachować i rozwinąć jedynie dzięki pielęgnowaniu własnej swo-
istości, jest więc tym, w czym zwykle zakorzenione jest znaczenie na-
rodu".22 Naród może istnieć tylko jako ucieleśnienie specyficznej kul-
tury, z drugiej zaś strony - zdaniem Webera - wszelka kultura jest kultu-
rą narodową.
Uwzględniając to rozumienie narodu, łatwo wyjaśnić owo paradoksal-
ne na pozór, choć w tamtej epoce bynajmniej nie wyjątkowe, powiązanie
liberalnego indywidualizmu z nacjonalizmem, występujące w myśli poli-
tycznej Webera, a także uzasadnić, dlaczego opowiadał się on za ekspan-
sywną polityką państwa narodowego. Otóż jest to w gruncie rzeczy prze-
niesienie liberalnego sposobu myślenia z poziomu jednostek na poziom
zbiorowości. Za każdym razem wartością naczelną jest różnorodność i m-_
dywidualność. Rozwój narodowych świadomości jest procesem różnico-
wania się grup ludzkich, procesem wykształcania się swoistych cech każ-
dej z tych zbiorowości. A przecież właśnie owa-zdolność do artykułowa-
nia różnorodnych wartości stanowi dla Webera największe osiągnięcie
ludzkości.^W tym sensie nacjonalizm Webera jest opowiedzeniem się na
rzecz pluralizmu. Uważał on, że jedynym źródłem społecznego rozwoju
jest ścieranie się różnych kultur, konkurencja między państwami będący-
mi nośnikami autonomicznych i różniących się od siebie wartości kulturo-
wych. Wyeliminowanie tego konfliktu, na przykład powstanie państwa
ponadnarodowego, obejmującego swym zasięgiem cały świat, musiałoby
doprowadzić do skostnienia życia społecznego, podobnie jak stało się to u
schyłku antyku.24 Nacjonalizm Webera jest opowiedzeniem się za hero-
izmem i wielkością człowieka przeciwko apatii i indolencj i, do której, j ego
zdaniem, wiedzie polityka oparta na zasadach eudajmonizmu społeczne-
go, polityka, której celem naczelnym jest pokój i dobrobyt.
Na tym tle łatwiej zrozumieć wypowiedzi Webera na temat niemiec-
kiej polityki i wysuwanie przezeń racji narodowej jako ostatecznego
miernika tej polityki. Niemiecki nacjonalizm, którego był wyznawcą, miał
oznaczać - po pierwsze - bbrpne^ulturyJliemieckiej i dążenie do jej
Niemcy wśród mocarstw europejskich, s. 230 niniejszej książki.
22 Weber, Wirtschaft und Gesellschaft, cyt. wyd., s. 530.
23 Beetham, Max Weber, cyt. wyd., s. 127. '
24 Por. Wolfgang Mommsen, Max Weber. Gesellschaft, Politik und Geschichte, Sur-
kampf, Frankfurt a. M. 1974, s. 139.
44
r rozwoju. Polityka państwa niemieckiego, pisał Weber, povinna wyra-
^stać z poczucia odpowiedzialności przed historią, odpowiedzialności za
uchronienie swoistych wartości kultury niemieckiej, aby świit nie został
podzielony między "anglosaską konwencję i rosyjską biur(krację'i'. Po
drugie, uważał on, ź.e ekspansywny typ polityki niemieckiej vynika z sa-
; mego faktu, że Niemcy są mocarstwenJ; Bycie mocarstwem, irgumento-
wał, nakłada na Rzeszę innego typu obowiązki niż te, które styą na przy-
kład przed Szwajcarami. Przywołajmy tu słynne i wielekro; cytowane
słowa Webera: "[...] że zjednoczenie Niemiec było młodzieńczym wy-
brykiem, którego naród dopuścił się na stare lata, i jeśliby miiło ono być
końcem, a nie punktem wyjścia niemieckiej polityki wielkomocarstwo-
wej, to ze względu na koszta lepiej by go było zaniechać".2 Godzi się
jednocześnie podkreślić, że Weber miał pełną świadomość jaką cenę
trzeba płacić za to, że się jest mocarstwem. Wskazywał mieczy innymi,
że tylko tam mogą powstawać dzieła i wartości kulturowe pewnego typu.
Po trzecie, sądził on, że-żjednoczenie Niemiec v/skali, wjaHej się ono
-.^dokonało, nie było ani przypadkiem, ani czynem arbitralnej woli, lecz
i obowiązkiem, wynikającym nie tylko z niemieckich zadań kulturowych,
Yale także z sytuacji geopolitycznej oraz samej liczebności narodu nie-
mieckiego. Szczególna sytuacja geopolityczna Niemiec wynikać miała
stąd, że graniczyły one z trzema wielkimi potęgami lądowymi i sąsiado-
wały z Anglią, największą ówczesną potęgą morską. "Naród liczący sie-
demdziesiąt milionów - pisał - tkwiący między takimi potęgami dążący-
mi do podboju świata, miał obowiązek być mocarstwem".!6
Prawdziwą groźbę dla potęgi Niemiec widział Weber w P^osji. "Za-
grożenie ze strony Rosji - stwierdzał w czasie pierwszej wojay świato-
wej - jest jedynym, które godzi w naszą egzystencję jako na-
rodowego państwa mocarstwowego. Anglia może wprawdzie sparali-
żować nasz handel morski, a już przy takiej koalicji jak obecna - nawet
cały nasz handel zagraniczny. Francja może nam zabrać kawałek teryto-
rium. Zwycięska Rosja może zniszczyć naszą niezależność".2' Zagroże-
nie to, o którym Weber sądził, że będzie wzrastało w miarę przyrostu
ludności w Rosji, dotyczyło nie tylko pozycji Niemiec jako mocarstwa
i ich istnienia j ako państwa - zdaniem Webera, Rosja zagrażała, całej kul-
turze: kulturze niemieckiej i kulturze światowej w jej. ówczesnym kształ-
25 Państwo narodowe, s. 194 niniejszej książki.
26 Niemcy wśród mocarstw.,., s. 237 niniejszej książki.
27 Tamże, s. 229.
45
cię. Dlatego też m.in. uważał, iż "z punktu widzenia historii powszech-
nej sprawy sporne na Zachodzie, dotyczące Belgii, okażą się w przy-
szłości bagatelne wobec rozwoju na Wschodzie, który przyniesie roz-
strzygnięcie o znaczeniu światowym".28 To przede wszystkim Rosję czynił
Weber odpowiedzialną za wybuch pierwszej wojny światowej, stwier-
dzając zarazem, że sukcesy dowódców niemieckich, które doprowadziły
do upadku tak nieludzkiego systemu społecznego jak carat,~na zawsze
należeć będą do chlubnych kart niemieckiej htstgrii. Po klęsce Niemiec,
w obliczu nadchodzącego panowania Anglosasów nad światem, stwier-
dził: "Myśmy powstrzymali coś gorszego - rosyjski knut. Ta chwała nam
przypada. Panowanie Ameryki nad światem było tak nieuniknione, jak
w starożytności panowanie Rzymu po wojnie punickiej. Miejmy nadzie-
ję, że nie dojdzie do podzielenia się tym panowaniem z Rosją. Oto cel
naszej przyszłej polityki światowej, gdyż niebezpieczeństwo zostało za-
żegnane tylko na razie, nie na zawsze".29
Niemniej Weber nie był bynajmniej nacjonalistą zaślepionym. Widać to
zwłaszcza w okresie późniejszym. W czasie pierwszej wojny światowej
Weber opowiadał się na przykład za szybkim porozumieniem z mocarstwa-
mi zachodnimi, wypowiadał się przeciwko dążeniom do aneksji nowych
terytoriów^ występował przeciwko polityce nienawiści i próżności narodo-
wej.. "Zadaniem - pisał słusznie K-ari Jaspers - była potęga służąca moral-
no-politycznej idei, lecz nie potęga jako taka. Max Weber nigdy by nie za-
przedał swej niemieckiej duszy potędze, j ak uczyniła to w 193 3 roku więk-
szość ludności niemieckiej Rzeszy".30 Dlatego też prawdąjest, że "Weber
rozwinął niemiecką myśl polityczną, a nie nacjonalistyczną gadaninę".31
WEBER A SPRAWA POLSKA
Dla niemieckiej polityki narodowej kluczową kwestią była sprawa
polska. Znamienna jest tu zmiana stanowiska Webera. Od niesłychanie
radykalnego, brutalnie wyrażonego w języku społecznego darwinizmu,
stanowiska w wykładzie "Państwo narodowe a narodowa polityka go-
spodarcza", inaugurującym profesurę Webera na uniwersytecie we Fry-
28 Tamże.
29 Cyt. za: Jaspers, Max Weber, cyt. wyd., s. 26.
30 Kari Jaspers, Autobiografia filozoficzna, tłum. Stanisław Tyrowicz, "Więź" 1977,
nr 4,s. 36.
31 Por. Jaspers, Max Weber, cyt. wyd., s. 40.
i 46
/burgu, i stwierdzeń w rodzaju: "Mówiono o sprowadzeniu : Polaków do
J/ rzędu niemieckich obywateli drugiej kategorii. Prawda jest odwrotna: to
'ź, dopiero my uczyniliśmy Polaków ludźmi"32 - do silnego ziaangażowa-
^nia na rzecz porozumienia z Polakami i postulatów zasadniczej_reprien-
tacji niemieckiej polityki_na Wschodzie, Różnica jest uderzająca, choć
również we wcześniejszym okresie Weber był na przykładLprzeciwni-
kiem Kulturkampfu, odrzucając go zarówno z powodów (czysto poli-
tycznych, jak i moralnych. Zmianę swojej postawy sam Wfeber tłuma-
czył dwiema racjami: końcem dawnej wspólnoty interesów łtączącej Ro-
sję i Niemcy od czasu rozbiorów oraz rozwojem cywilizacyjnwm Polaków.
w zaborze pruskim. Weber był teraz przekonany, że "[...] poltęga faktów
skazuje w przyszłości oba narody na siebie. [...] Rosja jest j eedyną potę-
gą, która w przypadku zwycięstwa byłaby w stanie zagrozić ttak polskiej,
jak i niemieckiej ^narodowości, a także zakwestionować ichł polityczną
niezawisłość".33 Kwestia polska o tyle też ma zasadnicze zniaczęnie dla
państwa niemieckiego, że "Polacy sięgają aż do bram Berlima",34 )
Z tych względów Weber wypowiadał się za porozumieniiem z Pola-
kami i utworzeniem państwa polskiego ściśle związanego z Rzeszą Nie-
^ miecką. Powinno się to dokonać w ramach ogólnej reorientacji polityki
'"wschodniej Niemięc^które winny stać się wyzwolicielem i protektorem
"'-małych narodów Europy Środkowej i Wschodniej, W tym wvidział We-
ber jedyną drogę wiodącą, jeśli już nie do osłabienia potęgi Rosji, to
przynajmniej do osłabienia jej dążenia do ekspansji. Reorieintacja taka
wymagałaby porzucenia dotychczasowej polityki narodowośfciowej, za-
stąpienia niemieckiej polityki narodowej polityką zachodniosiłowiańską.
Oczywiście to porozumienie z Polską nigdy nie oznaczało dla Webera
wyrzeczenia się interesów niemieckich. O tym, że ta gotowośść do poro-
zumienia miała ściśle wytyczone granice, świadczy chociażby następu-
, jąca wypowiedź Webera podczas wiecu, na którym dyskutowsano propo-
zycje pokojowe przyjęte potem w Wersalu: "Jeśli się nie zgodzimy i wma-
" szerująwrogowie, wiecie Państwo, co czynić; z metod rosyjskie;) rewolucji
,' 1905 roku wiemy, czego jest w stanie dokonać nawet bezsiła. Więzienie
' i sąd doraźny - oto nasz los, ale pierwszego Polaka, który odważy się
u wejść do Gdańska, spotka kula".35
32 Weber, Żur Grundung, cyt. wyd., s. 28.
33 Polityka zagraniczna Bismarcka a teraźniejszość, s. 207 niniejszej książki.
34 Niemcy wśród mocarstw..., s.234 niniejszej książki.
35 Cyt. za: Jaspers, Max Weber, cyt. wyd., s. 34.
KRYTYKA MARKSA I SOCJALIZMU
Weber bywa często porównywany z Marksem.36 Z jednej strony łą-
czy ich wspólny obszar zainteresowań: powstanie i rozwój kapitalizmu,
wpływ kapitalistycznej formy gospodarowania na całe życie społeczne
i duchowe^kryzys cywilizacji przemysłowej [sytuacją człowieka współ-
czesnego. Z drugiej strony dzielą ich głębokie różnice podstawowych
przekonań filozoficznych i wyznawanych wartości. Z kolei skala zainte-
resowań i osiągnięcia teoretyczne Webera sprawiają, że w nowoczesnej
socjologii często widzi się w nim głównego oponenta Marksa, marksi-
zmu i socjalizmu w ogóle, oponenta dającego początek całemu kierun-
kowi. Sam Weber, krytykując Marksa, doceniałjego-znaczemeJako teo-
retyka społeczeństwa i filozofa. "Uczciwość dzisiejszego uczonego -
stwierdził kiedyś - a przede wszystkim-dzisięjszego filozofa można mie-
rzyć tym, jak odnosi się do Nietzschego i Marksa.MCto nie przyznaje, że
najważniejszej części własnej pracy nie wykonałby bez pracy, którą wy-
konali ci dwaj ludzie, ten oszukuje siebie samego i innych. Świat, w któ-
rym my sami istniejemy, jest w wielkim stopniu światem ukształtowa-
nym przez Marksa i Nietzschego".37 Niewątpliwie kwestia stosunku
Webera do Marksa i socjalizmu wymagałaby obszernego i wnikliwego
studium38, ja muszę poprzestać tu na paru uwagach, charakteryzujących
odmienność myśli Webera.
Przede wszystkim Weber, w przeciwieństwie do Marksa, odrzucał
możliwość jakiejkolwiek obiektywistycznej filozofii dziejów. Był prze-
konany, że nie ma i być nie może żadnych obiektywnych praw rozwoju
społecznego, lecz co najwyżej pewne tendencje historyczne, których hi-
potetyczny sens można uchwycić przy pomocy typów idealnych, kon-
struowanych przez badacz^Proces historyczny sam w sobie nie ma żad-
nego sensUy-Sens ujawnia się, zdaniem Webera, zawsze z pewnfiij-per-
spektywy, w odniesieniu do wartości, jakie wyznajemy.
Z tego powodu wynika naturalnie odrzucenie marksistowskiej kon-
cepcji bazy i nadbudowy, stwierdzającej, że wszelkie zjawiska społecz-
Z pokaźnej literatury warto polecić klasyczny już artykuł Karla Lówitha, Max Weber
md Kari Marx, w: Kar! Lówith, Gesammelte Abhandlungen, Stuttgart 1960,
s.1-67,
Cyt. za: Mommsen, Max Weber, Gesellschaft, Politik und Geschichte, cyt. wyd.,
s.146.
Niestety, nie może tej roli spełnić książka St. Kozyr-Kowalskiego, Max Weber
a Karol Marks (KiW, Warszawa 1967), wprawdzie obszerna, ale nie wnikliwa.
48
ne determinowane ss^ptza zjawiska w dziedzinie gospodarczej (Webe-
rowi jest przy tym zupełnie obojętne, w ramach jakiej "instytucji" taki
wpływ miałby zachodzić). W swoich pracach z socjologii religii, zwłasz-
cza w słynnej Etyce protestanckiej i duchu kapitalizmu, Weber pokazy-
,, wał, że czynniki duchowe, szczególnie idee religijne, odgrywaj ą w dzie-
v, jach samodzielną rolę, kształtując proces historyczny. I tak jednym z naj-
" /ważniejszych powodów rozwoju kapitalizmu było powstanie nowego
^"^^tosu pracy^zrodzonego przez protestantyzm i Jdeępredestynacji.^ _
Dalej krytykował Weber tezę, że zniesienie własności prywatnej może"
w sposób zasadniczy zmienić sytuację warstw pracujących. Albowiem
oddzielenie robotnika od środków produkcji - narzędzia i jego użytkow-
nika - nie wynika z prywatnej własności środków produkcji, lecz stano-
wi ogólną cechę nowoczesnych społeczeństw i występuje we wszyst-
kich dziedzinach życia społecznego, nie tylko w gospodarce, ale także
w nauce, polityce i wojsku. Zamiana prywatnego właściciela na urzęd-
nika państwowego niczego nie może tu zmienić.39 Źródłem "alienacji",
,,^-e- której tyle się mówi w marksizmie, nie jest według Webera- istnie-
f\f] nie prywatnej własności środków produkcji, lecz powstawanie biurokra-
| i tycznych form zarządzania i w ogóle biurokratyzacja życia społecznego.
\^_/-łest to ogólna tendencja rozwojowa społeczeństw nowoczesnych i każ-
da gospodarka socjalistyczna utrzymałaby wywłaszczenie wszystkich
robotników, uzupełniając je tylko wywłaszczeniem prywatnych właści-
cieli.40 Uspołecznienie środków produkcji nie uczyniłoby robotników
bardziej wolnymi, przeciwnie - uzależniłoby ich jeszcze bardziej od tych,
którzy kontrolowaliby środki produkcji, pozbawiając jednocześnie spo-
łeczeństwo możliwości przeciwstawiania się procesom biurokratyzacji,
możliwości istniejącej tak długo, jak długo istnieje warstwa prywatnych
przedsiębiorców.41 Socjalizmwszystko jedno w jakiej wersji -musiał-
by oznaczać albo cofnięcie się pod względem cywilizacyjnym i tech-
nicznym, albo stworzenie ogromnej machiny biurokratycznej42 (co zresz-
tą, jak wiemy dzisiaj, na jedno wychodzi).
Naturalnie, także perspektywa zniesienia panowania człowieka nad
człowiekiem była dla Webera czczą mrzonką, niebezpieczną w swych
społecznych konsekwencjach, bo nie liczącą się z realiami życia spo-
39 Socjalizm, s. 149-150 niniejszej książki.
40 Weber, Wirtschaft md Gesellschaft, cyt. wyd., s. 75.
41 Por. Mommsen, Max Weber, Gesellschaft, PolitikundGeschichte, cyt. wyd., s. :158.
42 Tamże, s. 177.
49
łecznego, do którego, jak już była mowa, z istoty należy władza i pier-
wiastek przemocy. Rewolucja usiłująca wcielić środkami politycznymi
zasady absolutystycznie rozumianej ełyki-braterstwa w życie, społeczne
najczęściej kończy się terrorem.
Weber odrzucał też bardziej szczegółowe tezy marksizmu. Za fałszywe
uważał przekonanie o koniecznym upadku kapitalizmu: ani teza o uboże-
niu klasy robotniczej, ani teońa kryzysów, ani teoria koncentracji kapitału
w świetle faktów nie wytrzymywały, jego zdaniem, krytyki. .Za niepraw-
dziwe uważał też twierdzenie o zaostrzaniu się walki klasowej i postępują-
cej polaryzacji społeczeństwa, zwracając uwagę na rozrost warstwy urzęd-
niczej oraz proces społecznego różnicowania się klasy robotniczej.
Oczywiście Weber bynajmniej nie utożsamiał socjalizmu^ marksi-
zmem. Ale pokazując ewolucję socjalistycznych idei, wskazywał na ich
wspólne źródła, na wspólne im wszystkim założenia. I mówiąc już naj-
ogólniej: tym, co dzieli Webera od większości wersji socjalizmu, jest, po
pierwsze, przekonanie, że ostateczną wartościąjest jednostka ludzka i Jej.
wolność.; w niej widzi on źródło sensu i dynamiki prpcesowspołecznych,
w konkurencji między niepowtarzalnymi jednostkami i różnorodnymi
zbiorowościami, w .ścieraniu się ich interesów - szansę wielkości czło-
wiek-arA po drugie, nie szczęście i sprawiedliwość, lecz wielkoścJSzło;
wieka była dl^_WebJera-"spr.awą", której-.służył swoją .myślą i życiem.
Miał bowiem głębokie przekonanie, że nie jesteśmy na świecie po to,
żeby być szczęśliwi, że eudąjmonizm społeczny jest niemożliwy, bo ni-
gdy me.ustaałe-walka człoaoeka-z-czławiekifim^Przekonania te różnią
go diametralnie od wszelkiej myśli socjalistycznej. "--
PILOZOFIA WEBERA
Zrozumieć poglądy polityczne Webera można jednak tylko wówczas,
gdy rozważa sieje w świetle jego ogólnych przekonań filozoficznych
i opisu kondycji człowieka współczesnego. Oczywiście nie był Weber
filozofem "zawodowym", nie wykładał swoich poglądów w formie, w ja-
kiej czyni to akademicka filozofia. Filozofia ucieleśniała się w jego ży-
ciu i przejawiała w jego socjologicznych i politycznych tekstach. "Max
Weber nie wykładał żadnej filozofii; on był filozofią" - napisał Jaspers.43
Mimo to spróbujmy ją odczytać.
43 Jaspers, Max Weber, cyt. wyd., s. 65.
50_______________________________________________
/^ Współczesne społeczeństwe-to według Webera społeczeństwo zrac|o_
7 ' nalizowane, wytwór długotrwałego procesu intelektualizacji, "odczarowy-
l . wania świata". Odczarowywanie polega na upadku wiary w ukryty sen&
' świata, w to, że zdarzenia przyrodnicze i historyczne kryją w sobie jakieś
wo^-,^;- nr-i-
--- -.^"^^^.JiTTu UJ wcumg weoera społeczeństwo zracjo^
nalizowane, wytwór długotrwałego procesu intelektualizacji, "odczarowy-
wania świata". Odczarowywanie polega na upadky_wiary w ukryty sen&
świata, w to, że zdarzenia przyrodnicze i historyczne kryją w sobie jakieś
znaczenie. Weber śledzi ten proces w swoich analizach socjologicznych,
badając przemraaytehgijności, panowania politycznego, prawa itd. Współ-
\ czesny człowiek żyjący w zracjonalizowanym, odczarowanym świecie wie,
Y' że sam sianowjjedyne źród.fci.wartościyie wszelki sens, jaki rzekomo od-
^ najduje w świecie, jest jego własnym wytworem. Sytuacja, w jakiej żyje,
to sytuacja całkowitego rozziewu między światem a egzystencją. W wy-
borze ostatecznych wartości nie może człowiekowi pomóc żadna ziemska
^^~~wy boska instancja. Zarazem wie on, że między różnymi porządkami war-
f/y^i tości istnieje konflikt/Wie, że piękno, dobro, świętość nie są tożsame, że
^ (/ V rpzmaite sfery życia; religia, polityka, gospodarka, erotyka, nauka, rządzą
^J ^^się odmiennymi i sprzecznymi ze sobą prawami. Człowiek współczesny -
^ pisze Weber, powołując się nafJohna Stuarta Milki - opierając się na wie-
y . dzy^ empirycznej, w sposób nieuchronny dochodzi do politeizmu, a więc
' ^1 / do przekonania, że istnieje wiele sfer wartości, pozostających ze sobąw kon-
^ \^/ flikcie, że nie istnieje żadna synteza czyniąca z nich jedność. Człowiek
sam musi wybierać, któremu z bogów chce służyć, i zależnie od jego osta-
''S^, tecznego wyboru: jedno jest dla niego Bogiem, a co innego - diabłem.44
Miejsce religii zajmuje nauka. Nie może ona jednak odpowiedzieć na
zasadnicze pytania o sens życia i świata, bo też nie do tego jest powoła-
na. Badany przez nią "kosmos przyrodniczej przyczynowości" pozosta-
je w sprzeczności z dawnym "kosmosem etycznego sensu".45 Nauka może
jedynie wyznaczyć środki do realizacji już przyjętych celów, może też
człowiekowi uświadomić w pełni te cele, pokazać ich hierarchię, zbadać
występujące między nimi sprzeczności. Ale nie powie, co należy czynić,
--laki cel należy realizować. Za to sami odpowiadamy. Nauka pokazuje, że
(A świat jest etycznie naturalną maszynerią, uświadamia człowiekowi, że
ł ostatecznie on sam jest odpowiedzialny za swoje czyny i że nikt mu nie
^-^wskaże, co jest słuszne, a co nie.
Rezultatem procesu "odczarowania świata" jest jednak utrata poczu-
cia sensu i narastające zagubienie;pogrążenie się w "niszczącej bezsen-
sowności". Utracie sensu towarzyszy postępujące zniewolenie j ednost-
44 Por. Nauka jako zawód... oraz Pomiędzy dwoma prawami (w niniejszej książce).
45 Por. Max Weber, Die Wirtschaftsethikder Weltreligionen, w: GesammelteAufsatze
żur Religionssoziologie, 1.1, Tiibingen 1978, s. 564-570.
_______________________________________________5^
ki, powstanie tego, co Weber nazwał "stalową skorupą poddaństwa".
Albowiem proces racjonalizacji oznacza zarazem postępujące ujarzmia-
nie przyrody i coraz szerzej zakrój ona reglamentację życia społecznego.
Obj awia się ona biurokratyzacją społeczeństwa, powstawaniem wielkich/
organizacji i systemów, w które coraz bardziej uwikłana jednostka w co-
raz większym stopjniu traci swą_ autonomie,46^ \-
Przekonania te możemy odnaleźć w całym dziele Webera, od teorii
nauki po myśl polityczną. Leżą one u podstaw rozróżniania etyki odpo-
wiedzialności i etyki przekonań, określenia istoty polityki itd.
W takiej oto sytuacji, zdaniem Webera, działa współczesny polityk.
Nie jest on związany żadnymi zasadami odwołującymi się do transcen-
dencji. Nikt nie zdejmie z niego ciężaru odpowiedzialności. Zarazem jed-
nak Weber dowodzi, że klasyczny liberalizm jest zagrożony, że "przy-
wództwo polityczne" coraz częściej jest zastępowane przez "panowanie
urzędników", że w sferze polityki szerzy się duch biurokracji. Politycz-
ne rozwiązanie tych skomplikowanych problemów widział Weber w for-
mie ustrojowej, którą nazwał "plebiscytową demokracją przywódczą";
miała ona łączyć demokrację parlamentarną z silnym przywództwem
politycznym. Niemniej podkreślał, że nie ma powrotu do utraconego raju,
że od sytuacji, w jakiej żyje człowiek współczesny, nie można uciekać,
trzeba ją zaakceptować i żyć w niej - "sprostać wymogom dnia". Jednak
obok tej "pozytywnej niewiary"47 gdzieniegdzie w tekstach Webera prze-
błyskuje oczekiwanie końca owego "czasu marnego".
POŻYTKI Z LEKTURY
Gdy dziś czytamy Webera, mądrzejsi od niego o doświadczenia rewo-
lucji w Rosji, doświadczenia faszyzmu, drugiej wojny światowej i wszyst-
kich nieszczęść, jakie nas od tej pory spotkały, zadziwia czasami trafność
sądu, jaki wydal o przyszłości. Zresztą, ta umiejętność była już znana jego
współczesnym. Jego artykuły czyta się też jako wyraz poglądów "ostatnie-
go Niemca", ideologa państwa, które nie tylko doprowadziło się do samo-
zagłady, ale przy okazji zniszczyło Europę i polską niezawisłość. Niewąt-
pliwie pytanie, dlaczego tak się stało i czy tak być musiało, należy dojed-
46 Por. nawiązującą do Webera argumentację Jiirgena Habermasa w: Jlirgen Haber-
mas, Theorie des kommuniktiyen Handeins, Frankfurt a. M. 1981.
47 Określenie to pochodzi od Karla Lówitha. Por. też: Wolfgang Schluchter, Ratio-
nalismus der Weltbeherrschung, Surkampf, Frankfurt a. M. 1980, s. 36-40.
52_______________________________
nych z najciekawszych i najważniejszych w historii współczesnej. Można
też pod wpływem lektury Webera spekulować na temat możliwości i skut-
ków rzeczywistego zbliżenia polsko-niemieckiego, zwłaszcza teraz, gdy
coraz więcej znaków na niebie wskazuje, że prędzej czy później "problem
niemiecki" ponownie stanie w centrum międzynarodowych stosunków.
Myśl polityczna Webera stanowi dobry punkt wyjścia takich rozważań,
uczy też myśleć w kategoriach "rzeczowych" - że użyję jego ulubionego
słowa - interesów narodowych i państwowych, co czasami przydaje się
tym, którzy bez reszty pochłonięci są konfliktem między "wlaidzą" a "spo-
łeczeństwem". Ale to tylko jeden z rodzajów pożytków płynących z czyta-
nia Webera. Inny - to pobudzenie do ogólnej re-Reksji nad tym, czym jest
polityka, którą, jak Weber stwierdza, robi się głową, a nie inną częścią cia-
ła czy duszy. Weber przypomina nam o pewnych prawdach, o których cza-
L^' ^x sem chcielibyśmy zapomnieć, że mianowicie w polityce nie decyduje słusz-
.\i^Ji, ność, że nie ma w niej automatycznych "rekompensat" za poniesione cier-
1 ^ pienia, że nie można uprawiać działalności politycznej jedymie po to, by
bez względu na skutki "dać świadectwo" itd.
Sądzę, że przypomnienie to jest szczególnie ważne obecnie, gdy po-
jawia się tendencja do zbytniego umoralniania polityki przez; polską opo-
zycję demokratyczną. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że opozycja pol-
ska siłą rzeczy pozbawiona jest możliwości prawdziwego udziału w ży-
ciu państwowym i zarządzaniu gospodarką, ale dlatego, że sauna sytuacja
wymusza niejako myślenie w kategoriach czamo-białych. Tam, gdzie
przeciwnik jest bezwzględny, tam każdy akt oporu musi być nacechowa-
ny dodatnio. I czasem łatwo przy tym zapomnieć, że nawet moralna ra-
cja - gdybyśmy ją mieli - nie tylko nie zapewni nam zwycięstwa poli-
tycznego, ale także - w razie zwycięstwa - nie zagwarantuje sama przez
się politycznej i społecznej przewagi przyszłego ładu nad obecnym.
To, co napisałem, nie znaczy oczywiście, byśmy we wszysitkim musieli
przyznać Weberowi rację. Ba, wręcz przeciwnie: takie zjawiiska w życiu
społecznym, jak odnowa religijna i powstanie w kraju komunistycznym
ruchu robotniczego odwołującego się do wartości chrześcijańskich świad-
cząc tym, że racji nie miał (chyba że zjawiska te traktować będziemy jako
dziejowy regres, w co przecież nie wierzymy). Toteż sens tegoi, co się dzie-
je w Polsce, jest być może głębszy, niż skłonni bylibyśmy przypuszczać.
W każdym razie polemika z Weberem musiałaby być także polemiką z je-
go filozoficznymi i socjologicznymi przekonaniami, na których opierają
się i jego uwagi do polityki bieżącej, i analiza funkcjonowania współczes-
_____________________________53
nych demokracji, i wreszcie poglądy na temat istoty polityki. Wymagała-
by więc ona czegoś więcej niż tylko doraźnej politycznej publicystyki:
myśli politycznej i filozofii społecznej, refleksji nad tym, co się teraz dzie-
je, głębszej niż ta, którą zazwyczaj uprawiamy, do której jednak - mam
nadzieję - polski wysiłek intelektualny się nie zredukuje.
Wybrane przeze mnie teksty pochodzą głównie z wydanego po raz
pierwszy w 1921 roku tomu Gesammelte politische Schriften; z dwoma
wyjątkami: Nauka jako zawód i powołanie została zaczerpnięta z Ge-
sammelte Aufsatze żur Wissenschaftsiehre, a Socjalizm z Gesammelte
Aufsatze żur Soziologie md Sozialpolitik. Informacje o pierwodruku po-
dajemy na początku każdego z artykułów.
Teksty o charakterze bardziej teoretycznym zamieszczamy na począt-
ku. Następujące po nich artykuły, odnoszące się do spraw polityki bieżącej
i mające ilustrować polityczne poglądy Webera, ułożone są w porządku
chronologicznym. Przede wszystkim dotyczą one polityki zagranicznej
Niemiec oraz kwestii polskiej. Pominąłem niezwykle ciekawe, choć żmudne
w czytaniu, artykuły na temat Rosji oraz spraw wewnętrznych i reform
ustrojowych Niemiec. Ich przekład odłożyć trzeba na lepsze czasy.
Zdawałem sobie sprawę z ryzyka takiego wyboru, z emocji, jakimi cią-
gle jeszcze naładowana jest sprawa wzajemnych stosunków polsko-nie-
mieckich. Wiem też, z j akąskwapliwością propaganda partyjna podsyca te
emocje. Chodziło mi jednak o to, żeby pokazać poglądy Webera w całym
ich skomplikowaniu, nie pomijając także tych przez niego napisanych stron,
które rozmij aj ą się z prawdą historyczną lub które mogą być nam nieprzy-
jemne. I chociaż niektóre z nich mogą razić polskiego czytelnika, uważam,
że ich lektura nie będzie stratą czasu. Cudze przesądy i zacietrzewienie
pozwalają nam lepiej zrozumieć swoje własne - i wznieść się ponad nie.
A ostry wykład przeciwstawnych nam racji i interesów politycznych sprzyja
uświadomieniu sobie tych, które sami reprezentujemy. Trudno jest przece-
nić pożytek płynący zarówno z jednego, jak i drugiego. Nawet wtedy gdy,
jak w przypadku tekstów Webera, rzecz dotyczy, zdawałoby się, odległej
już przeszłości lub trudno wyobrażalnej przyszłości.
1983 Zdzisław Krasnodębski
POLITYKA JAKO ZAWÓD I POWOŁANIE*
Wykład, jaki mam wygłosić na Państwa życzenie, nieuchronnie roz-
czaruje pod różnymi względami. Od wystąpienia pod takim tytułem będą
Państwo mimowolnie oczekiwać zajęcia stanowiska wobec aktualnych
problemów codzienności. Uczynię to jednak tylko w sposób czysto for-
malny, na zakończenie, przy okazji omawiania pewnych zagadnień zwią-
zanych ze znaczeniem działania politycznego dla sposobu życia [Le-
bensjuhrung} w ogóle. Natomiast całkowicie wyłączone z dzisiejszego
wykładu muszą pozostać pytania, które dotyczą tego, jaką politykę
powinno się uprawiać, to znaczy, (jakie treści należy nadać działa-
niu politycznemu) Albowiem nie ma to nic wspólnego z kwestią ogólną:
czym jest i co może oznaczać polityka jako zawód i powołanie.' A więc,
do rzeczy!
Co rozumiem przez politykę?'^ Pojęcie^ to jest nadzwyczaj szerokie
i obejmuje każdy rodzaj samodzielnej dziąłąino&ci-kjerowniczeJ,
Mówi się o polityce dewizowej banków, o polityce dyskontowejTtanku
Rzeszy, o polityce związku zawodowego w czasie strajku, można mó-
wić o polityce szkolnej gminy wiejskiej czy miejskiej, o polityce zarzą-
du stowarzyszenia w kierowaniu tymże, wreszcie o polityce mądrej żony,
* PoUtik als Beruf Wykład wygłoszony 21 stycznia 1919 r. w Monachium; opubli-
kowany w październiku 1919 r
' Słowo Beruf, we współczesnej memczyźnie oznaczające "zawód", Weber rozumie
-zgodnie z jego etymologią-równieżjako "powołanie". Oba znaczenia są właści-
we dla sensu i tytułu całego wykładu [Wszystkie przypisy do tego artykułu pocho-
dzą od tłumacza].
56
która stara się kierować swym mężem. Naturalnie, dzisiejszego wieczo-
ru nie będziemy odwoływać się do pojęcia ujmowanego tak szeroko.
Dziś chcemy przez nie rozumieć tylko kierowanie lub wywieranie wpły-
wu na kierowanie związkiem p o lityczny m, a więc w dobie współcze-
snej - państwem.
^ Czym więc jest z punktu widzenia rozważań socjologicznych zwią-
zek "polityczny"? Czym jest "państwo"? Państwa również nie da się so-
cjologicznie zdefiniować na podstawie treści podejmowanych przez nie
działań. Właściwie nie ma takiego zadania, którym związek polityczny
tak czy inaczej by się nie zajmował, z drugiej strony nie ma też takiego,
o którym można by powiedzieć, że byłoby ono w każdym czasie, wręcz
zawsze, właściwe wyłącznie dla związków określanych jako politycz-
ne, czyli dla dzisiejszych państw, bądź tęz,.dla związków, które histo-
rycznie poprzedzały nowoczesne państyfc. Socjologiczna definicja no-
/ woczesnego państwa może ostatecznie odwoływać się tylko do specy-
/ -ficznego środka, który właściwy jest państwu, tak jak i każdemu
związkowi politycznemu: do przemocy fizycznej. "Każde państwo opie-
ra się na przemocy" - mówił swego czasu pan Trocki w Brześciu. Tak
(/t jest istotnie. Gdyby istniały jedynie twory społeczne [soziale Gebilde],
l którym przemoc jako środek byłaby nie znana, wówczas odpadłoby
pojęcie "państwa", wówczas nastąpiłoby to, co określa się mianem
"anarchii", w szczególnym znaczeniu tego słowa. Przemoc nie jest oczy-
wiście normalnym czy też jedynym środkiem państwa - o tym nie ma
mowy -jest jednak środkiem dla państwa specyficznym. Właśnie w do-
bie współczesnej stosunek państwa do przemocy jest szczególnie intym-
/hy. W przeszłości najrozmaitsze związki - począwszy od klanu - uzna-
(^_wa,ły.przemoc fizyczną za środek całkowicie normalny. Dziś natomiast
- musimy powiedzieć: państwo jest taką wspólnotą ludzką, która w obrę-
bie określonego terytorium - owo terytorium stanowi jej wyróżnik -
/ości sobie (z powodzeniem) prawo monopolu na wywie-
ranie prawomocnej przemocy fizycznej; Albowiem jest rzeczą
swoistą dla teraźniejszości, że wszystkim innym związkom czy pojedyn-
czym osobom tylko o tyle przyznaje się prawo do przemocy fizycznej,
o ile zezwala na nią ze swej strony państwo: ono uchodzi za jedyne
źródło "prawa" do przemocy.
^"' "Polityka" oznaczałaby więc dla nas: dążenie do udziału we władzy
lub do wywierania wpływu na podział władzy czy to między państwami,
czy też w obrębie państwa między grupami ludzi, Jakre orio obejmuje.
_______________________________________________57
^Odpowiada to zasadniczo także potocznemu użyciu tego słowa. Jeśli
/'mówi się o jakimś pytaniu: jest to pytanie "polityczne", o ministrze czy
G urzędniku: urzędnik "polityczny"., a decyzji: jest ona uwarunkowana
"politycznie" - to rozumie się przez to zawsze, że interesy w podziale
władzy wyznaczają odpowiedź na owo pytanie, warunkują ową decyzję
albo też określają sferę działalności wzmiankowanego urzędnika. Kto
f uprawia politykę; ten dąży do władzy - do władzy rozumianej jako śro-
Jj dek, w służbie innych celów, idealnych bądź egoistycznych, lub do wES?
{ dzy "dla niej samej": po to, by rozkoszować się pocźnciem prestiżu, ja-
kie ona daje.
l Państwo, podobnie jak poprzedzające je historyczne związki politycz-
ne, to oparty na środkach prawomocnej (to znaczy: traktowanej jako pra-
womocna) przemocy stosunek panowania ludzi nad ludźmi. Aby mogło
istnieć, ludzie poddani panowaniu muszą więc podporządkować się
autorytetowi, jaki przypisują sobie ci, którzy w danym wypadku panują.
Kiedy i dlaczego to czynią? Jakie są wewnętrzne podstawy uprawomoc-
nienia tego panowania i na jakich środkach zewnętrznych się ono opie-
ra? i -'..-. ,^'(
Zacznijmy od tego, że istnieją w zasadzie trzy wewnętrzne uprą--
womocnienia, a więc podstawy prawomocności panowania. Po pierw-
szej/autorytet tego, co "bezpowrotnie minione": obyczaju uświęconego
szacunkiem, jakim cieszył się od niepamiętnych czasów oraz wynikają-
cym z przyzwyczajenia nastawieniem, by go przestrzegać-jest to
panowanie "trądy cyjne"; jakie sprawował patriarcha czy też książę pa-
trymonialny dawnego typu. Rai ej.; autorytet niecodziennego, osobistego
nie do objawień, bohaterstwa lub innych właściwości przywódczych jed-
nostki -jest to panowanie "charyzmatyczne", jakie sprawowali prorok
lub, w sferze politycznej, wybrany wódz wojenny czy też władca plebi-
scytowy, wielki demagog i przywódca partii politycznej. Wreszcie: pa-
nowanie na mocy "legalności", na mocy wiary w ważność legalnego
ustanowienia i uzasadnionej poprzez racjonalnie utworzone reguły
"kompetencji" rzeczowej, a więc - na mocy nastawienia na posłuszeń-
stwo w wypełnianiu wynikających z ustanowienia obowiązków. Jest to
panowanie, jakie sprawuje nowoczesny "sługa państwa" i wszyscy ci
nosiciele władzy, którzy pod tym względem są do niego podobni. Rozu-
mie się, że w rzeczywistości posłuszeństwo jest uwarunkowane nadzwy;-
czaj silnymi motywami strachu i nadział - strachu przed zemstą magicz-,
f^-^-
y /nych mocy albo władcy, nadziei na wieczną lub doczesną nagrodę -
a oprócz tego interesamihajróżniejszego rodzaju.' O tym za chwilę. Gdy
jednak spytać o podstawy prawomocności owego posłuszeństwa, wów-
czas natrafia się rzeczywiście na te trzy "czyste" typy. Owe wyobrażenia
o prawomocności i ich wewnętrzne uzasadnienia majązaś ogromne zna-
czenie dla struktury panowania. Czyste typy oczywiście rzadko można
spotkać w rzeczywistości, dziś nie możemy zajmować się ich nadzwy-
czaj zawiłymi odmianami, przemiananri-rk&mbinacjanu: należy to do
problemów "ogólnej nauki o państwie".
Nas interesuje tu przede wszystkim typ drugi: panowanie na mocy
oddania tych, którzy są posłuszni czysto osobistej "charyzmie przywód-
cy". Albowiem tu jest zakorzeniona idea powołania w jej najpełniej.-
.sz.ej,postaci. Oddanie charyzmie proroka czy wodza na wojnie, czy też
wielkiego demagoga w eklezji bądź w parlamencie oznacza przecież, że
właśnie on osobiście uchodzi za wewnętrznie "powołanego" przewodni-
ka ludzi, że samu oni posłuszni nie na mocy obyczaju czy ustanowienia,
lecz dlatego, że w niego wierzą! A on sam, jeśli jest czymś więcej niż^
ograniczonym i próżnym karierowiczem, któremu sprzyja chwila, żyje
-^_~dla_swojej sprawy, "zabiega o swoje dzieło". Jego osobie ijakościom-
' ''przez nią'ucteleśńianym należne jest oddanie tych, którzy są z nim:
uczniów, zwolenników, najbardziej osobistych stronników. Wraz z dwie-
ma w przeszłości najważniejszymi postaciami: maga i proroka z jednej
strony oraz wybranego wodza wojennego, przywódcy bandy, kondotiera
z drugiej strony, pojawiło się przywództwo właściwe wszystkim obsza-
rom i wszystkim historycznym epokom. Bardziej nas interesujące przy-
^wództwo polityczne było natomiast osobliwością Zachodu; uosabia-
nia je najpierw postać-wolnego "demagoga", wyrosłego na gruncie mia-
sta-państwa, które było specyficzne tylko dla Zachodu, przede wszystkim
dla kultury śródziemnomorskiej, a potem postać parlamentarnego "przy-'
wódcy partyjnego", wyrosłego na gruncie państwa konstytucyjnego;'które
na dobre zakorzeniło się również tylko na Zachodzie.
Oczywiście ci politycy z "powołania" (rozumianego najdosłowniej)
'nie są jednak nigdzie postaciami, które jako jedyne wpływają w sposób
decydujący na mechanizm walki o władzę polityczną. Rozstrzygający
jest raczej rodzaj środków pomocniczych, jakie pozostają do ich dyspo-
zycji. W jaki sposób panujące politycznie siły zaczynaj ą utwierdzać się
w swoim panowaniu? Pytanie to odnosi się do każdego rodzaju panowa-
nia, a więc także do panowania politycznego we wszystkich jego for-
mach: do panowania tradycyjnego tak samo jak do legalnego i char
zmatycznego.
Każde sprawowanie panowania [Herrschaftsbetrieb}, które wyrna;
ciągłej administracji, z jednej strony nie jest możliwe bez nastawień
ludzkiego działania na posłuszeństwo wobec tych panów, którzy roszc
sobie prawo do reprezentowania prawomocnej władzy [legitime Gewal
a z drugiej strony bez rozporządzania za pośrednictwem tegozjipsłusze
stwa tymi .dobrami rzeczowymi, które w razie konieczności sąniezb^
ne dla zastosowania przemocy fizycznej; osobowym sztabem admii
stracyjnym i rzeczowymi środkami administracyjnymi.
Sztab administracyjny, który stanowi zewnętrzną formę, w jak
wyraża się sprawowanie panowania, jak i w ogóle jakiekolwiek cią;
działania celowe [Betrieb},2 nie jest naturalnie związany posłuszeństw'
z władzą tylko za sprawą owych omówionych uprzednio wyobrażeń o p
womocności. Elementem wiążącym sąrównież dwojakiego rodzaju śr
ki, które odwołują się dp interesu osobistego - wynagrodzenie mater
ne i godność społeczna. Lenna wasali, beneficja [Pfrunderi^ urzęd
ków patrymonialnych, pensja nowoczesnych urzędników w służ
państwa, a także honor rycerski, przywileje stanowe, godność urzec
cza tworzą nagrodę, & strach przed jej utratą stanowi ostateczną, decy
jąćą^ podstawę solidarności sztabu administracyjnego z władzą. Odi
się to też do panowania charyzmatycznego przywódcy: honor woje
g:' i łup w zamian za posłuszeństwo wojenne; wyzysk [spoils] poddan
panowaniu możliwy dzięki monopolowi sprawowania urzędów^- (
politycznie uwarunkowane profity isycące próżność nagrody za ś^
posłuszeństwo.
Dla utrzymania panowania opartego na przemocy potrzeba pewr
materialnych zewnętrznych dóbr rzeczowych, podobnie jak w zakła
. ../
2 Dosłownie - "zakład", "przedsiębiorstwo", "interes", ale także "praca", "działa-
nie", "funkcjonowanie". W Wrtschaft und Gesellschaft Weber definiuje Betrieb
jako "ciągłe działanie celowe o określonym charakterze" i tą definicją posłużyli-
śmy siew przekładzie. W innych miejscach, zależnie od kontekstu, posługiwać się
będziemy dosłownym odpowiednikiem - "zakład", terminem "instytucja" (bliskim
znaczeniu, jakie termin Betrieb ma w języku Webera) lub omówieniami, na yrzy-
^.ludpolitischer Betrieb - "uprawianie polityki", wissenschaftlicher Betrieb - "upra-
wianie nauki" itd.
s Dosłownie - "prebenda". Jak pisze Reinhard Bendix (Max Weber. Portret uczone-
go, PWN, Warszawa 1975, s. 309), Weber posługiwał się terminem Pfrunde w od-
niesieniu do wszystkich niedziedzicznych form utrzymania urzędników patry-
monialnych z wyjątkiem utrzymywania ich na dworze władcy. Za Talcottem Par-
sonsem - "beneficjum".
gospodarczym [wirtschaftlichen Betrieb}. Wszystkie porządki państwo-
we dadzą się więc podzielić według tego, czy opierają się one; na zasa-
dzie, że ów sztab ludzi - urzędników czy innych - których posłuszeń-
stwo władca musi mieć zagwarantowane, ma we własnym posiadaniu
środki administracyjne (czyli pieniądze, budynki, sprzęt wojenny, tabor.
wagonowy, konie czy cos jeszcze innego), czy też sztab administracyjny
jest "oddzielony" od środków administracyjnych w tym samym sensie,
w jakim dzisiejszy urzędnik i proletariusz w kapitalistycznym zakładzie
"oddzieleni" są od rzeczowych środków produkcji. Czy więc władca sam
w sposób zorganizowany dyryguje, a funkcje administratorów wypełniają
jego słudzy albo zatrudnieni urzędnicy, albo osobiści faworyci i zauszni-
cy, i ludzie ci nie są właścicielami - posiadaczami rzeczowych środków
zarządzania [Betriebsmittel],* którzy dysponują własnym do nich pra-
wem - lecz podlegają w tej mierze dyrektywom.pańaP-.Czy też imamy do
czynienia z sytuacją przeciwną? Ż podziałem tym spotykamy się we
.wszystkich organizacjach administracyjnych przeszłości.
Związek polityczny, w którym rzeczowe środki administracyjne cał-
kowicie lub częściowo pozostają w osobistym władaniu zależnego szta-
bu administracyjnego, będziemy nazywać związkiem podzielonym sta-
'nowo. Na przykład wasal w związku lennym opłacał z własnej kiesze-
ni administrację i wymiar sprawiedliwości danego mu w lenno obszaru,
sam się ekwipował i zaopatrywał w prowiant w razie wojny; jego wasa-
le czynili to samo. Miało to naturalnie swoje konsekwencje dla pozycji
pana, którego władza opierała się tylko na osobistym związku wierności
oraz na tym, że od pana wywodziła się "prawomocność" posiadania len-
na oraz społeczna godność wasala.'
Jeśli jednak sięgniemy wstecz, aż do najwcześniejszych tworów po-
litycznych, to wszędzie odnajdujemy też własny zarząd pai^a; poprzez
zależnych od niego osobiście niewolników, urzędników domowych, służ-
bę, osobistych "faworytów" oraz zaopatrywanych z jego zapasów w de-
4 Dosłownie - "środki obrotowe", "kapitał obrotowy". W języku Webera termim ten
- podobnie jak Betrieb - ma znaczenie szersze, oznaczać ma środki rzeczowe nie-
zbędne dla prowadzenia działalności pewnego typu lub funkcjonowania jakiejś in-
stytucji. Weber używa tego terminu w odniesieniu do różnych form organizacji ży-
cia społecznego, podkreślając, że Marksowska teza o oddzieleniu od tych środków
nie stosuje się bynajmniej wyłącznie do procesu produkcyjnego. Zjawisko to wła-
ściwe jest nie tylko gospodarce (oddzielenie od środków produkcji) - występuje
również w dziedzinie zarządzania (oddzielenie od środków zarządzania, środków
niezbędnych dla funkcjonowania administracji), w nauce (oddzielenie od środków
niezbędnych dla uprawiania nauki) itd.
putaty naturalne i pieniężne beneficjantów usiłuje on przejąć w swoje
ręce administrację, opłacać środki z własnej kieszeni, z dochodów swe- '
go patrymonium, tworzyć wojsko zależne od niego osobiście,'bo'z jego
spichlerzy, magazynów, zbrojowni ekwipowane i zaopatrywane w pro-
wiant. Podczas gdy pan w związku "stanowym" panuje przy pomocy
samodzielnej arystokracji';^ więc dzieli z niąpanowanie, tu opiera się
v albo na poddanych j ego'-domu, albo na plebefuszach: na warstwach nie
posiadających majątku, pozbawionych własnej godności społecznej, war-
stwach, które materialnie są całkowicie od niego zależne i nie dysponuj
żadną konkurencyjną siłą własną, Do tego typu zarządzania należą wszyst-
kie formy patriarchalnego i patrymonialnego panowania, sułtańskiej de-
spotii i biurokratycznego porządku państwowego. Zwłaszcza biurokra-
tyczny porządek państwowy, a więc porządek, który w swym najbardziej
racjonalnym kształcie charakterystyczny jest akurat dla państwa nowo-
czesnego.
Rozwój państwa nowoczesnego wszędzie nabiera tempa od momen-
tu, gdy książęta rozpoczynają wywłaszczanie zajmujących podobne jak ,
oni pozycj e samodzielnych, "prywatnych" przedstawicieli władzy admi-
nistracyjnej: owych prawnych właścicieli środków administracyjnych/
' i środków prowadzenia wojny, środków gospodarki finansowej i dóbr ~
wszelkiego rodzaju, których można było użyć w celach politycznych.^
Cały ten proces stanowi dokładną paralelę rozwoju zakładu kapitalistycz-
nego, który dokonuje się poprzez stopniowe wywłaszczanie samodzieT*.
nych producentów. Widzimy, że w końcu w nowoczesnym państwie róż- ,
porządzanie wszystkimi politycznymi środkami zarządzania [politische
Betriebsmittel] zbiega się rzeczywiście w jednym punkcie - żaden urzęd- "
nik nie jest już osobiście właścicielem pieniędzy, które wydaje, ani bu- (
dynków, zapasów narzędzi, maszyn wojennych, którymi rozporządza.
W dzisiejszym "państwie" dokonano więc - i należy to do istoty pojęcia
współczesnego państwa - całkowitego "oddzielenia" sztabu administra-
cyjnego: urzędników i pracowników administracji, od rzeczowych środ-
ków zarządzania [sachliche Betriebsmittel}. I fakt ten stanowi punkt-
wyjścia najnowszego rozwoju - próby wywłaszczenia wywłaszczyciela'' ,,
ze środków politycznych, a tym samym z władzy politycznej. Rewolu-
cja dokonała tego przynajmniej w takiej mierze, że na miejsce ustano-
wionych władz zwierzchnich przyszli przywódcy, którzy przez uzurpa-
cję lub wybór sięgnęli po władzę rozporządzania politycznym sztabem
ludzi oraz aparatem dóbr rzeczowych, a prawomocność tej władzy -
,"
/ Wszystko jedno, czy słusznie, czy nie - wywodzą z woli poddanych pa-
ypowaniu. Osobnym pytaniem jest, czy na podstawie tego co najmniej
4 .pozornego sukcesu rewolucja może żywić uprawnioną nadzieję także na
wywłaszczenie w obrębie kapitalistycznych zakładów gospodarczych;
kierowanie nimi, mimo daleko idących podobieństw, rządzi się w istocie
rzeczy innymi prawami niż kierowanie administracją polityczną. Nie
będziemy zajmować dziś stanowiska wobec tej kwestii. Przedmiotem
naszych rozważań chcę uczynić czysto pój ęciowe stwierdzenie, mia-
^\1 nowicie, że nowoczesne państwo jest zinstytucjonalizowanym związkiem
/^opanowania [anstaltmdssige Herrschaftsverband\, który w obrębie'swe-"
/ go terytorium z powodzeniem dążył do monopolizacji prawomocnej prze-
mocy fizycznej jako środka panowania i w tym celu skupił w rękach-'
^swoich kierowników rzeczowe środki zarządzania; przedtem zaś wy-
właszczył wszystkich stanowych funkcjonariuszy o autonomicznych
.uprawnieniach, którzy korzystali z własnego prawa do rozporządzania
tymi środkami, i sam zajął ich miejsce poprzez swych najwyższych przed-
stawicieli.
W ciągu tego politycznego procesu wywłaszczania, który z rozma-
^itym skutkiem dokonywał się we wszystkich krajach świata, pojawiły
/f A/się, najpierw w służbie książąt, pierwsze kategorie "polityków zawodó-
, wych" w drugim znaczeniu, a więc ludzi, którzy sami nie chcieli
fWtft. /być panami, jak charyzmatyczni wodzowie, a tylko podejmowali służ-
' /-J3 ę u politycznych władców. W tej walce oddawali się oni do dyspozycji
%^ ^ książętom, a działanie na rzecz książęcej polityki, z jednej strony, przy-
^ nosiło im dochody materialne, z drugiej - stanowiło ideową treść ich
^P^ życia. I znów tylko na Zachodzie spotykamy ten rodzaj polityków
/ zawodowych również w służbie innych niż książęta sił; w przeszłości
' byli oni dla nich najważniejszym instrumentem władzy i politycznego
.wywłaszczenia. .
Zanim zajmiemy się nimi bliżej, wyjaśnijmy sobie we wszystkich
aspektach i bez dwuznaczności, na czym polega stan rzeczy, w którym
istnieją tacy "politycy zawodowi". Można uprawiać "politykę" - a więc,
dążyć do wywierania wpływu na podział władzy miedzy-tworami poli-
tycznymi i wewnątrz nich - zarówno będąc politykiem "okazjonalnym",
jak i wykonując ten zawód jako zawód uboczny albo jako zawód głów-
ny; dokładnie tak jak w gospodarczej działalności zarobkowej. Wszyscy
]} jesteśmy politykami ^okazjonalnymi" - kiedy oddajemy naszą kartkę
Y wyborczą lub w podoboy^sposób dajemy wyraz naszej woli, chociażby
poprzez aplauz czy protest na zebraniu "politycznym", kiedy wygłas
my mowę "polityczną" itd. U wielu ludzi do tego ogranicza się ich c
stosunek do polityki. PolitykamT'Jnbocz~nie wykonujĄcymi Ten^zaw
są dziś na przykład owi mężowie żauTania i szefowie partyjnych sto
rzyszeń politycznych, którzy prowadzą tę działalność -jak to się z re
ły dzieje - tylko w razie potrzeby i nie stanowi to~głównej "treści
życia" ani w sensie materialnym, ani ideowym. Tak samo owi człor
wie rad państwowych i podobnych ciał doradczych, którzy podejn
swoje obowiązki tylko wtedy, gdy się od nich tego żąda, czy też dc
pokaźna część naszych parlamentarzystów, którzy'uprawiaj ą polit
tylko w czasie sesji. W przeszłości warstwy takie występowały sz<
go lnie wśród stanów. "Stany" to w naszym rozumieniu mający autc
miczne uprawnienia właściciele militarnych lub istotnych dla adm
stracji rzeczowych środków zarządzania, bądź też osobistych środl
władzy służących panowaniu [persónliche Herrengewalten}. Duża c;
stanów daleka była od tego, by całkowicie, w przeważającej mierze,
od czasu do czasu, w miarę regularnie, oddawać swe życie w służbę
lityce. Ludzie ci korzystali raczej ze swej pańskiej władzy dla zdób-
rent czy wręcz zysku i wówczas tylko byli czynni politycznie w słu
związku politycznego, jeśli pan lub ich towarzysze stanowi szczegó
tego żądali. Podobnie zachowywała się również część owych porno
ków, których książę ściągał do walki o stworzenie własnego aparatu
litycznego, jakim tylko on miał dysponować. Taki charakter miały "i
domowe" [Ratę von Haus aus] oraz, sięgając bardziej wstecz.-znac
część doradców skupionych w "kurii" i w innych książęcych cia
doradczych. Ale pomocnicy wykonujący ten zawód tylko od czasi
czasu lub ubocznie oczywiście nie wystarczali księciu. Musiał on st
się o stworzenie sztabu pomocników całkowicie i wyłącznie oddar
jego służbie, a więc wykonujących ten zawód jako zawód główny.
tego, skąd ich brał, zależała w dużej mierze struktura Jrowstającego
nastycznego tworu politycznego, a także charakter rodzącej się kuli
Przed tą samą koniecznością stanęły szczególnie te związki polityc
które przy pełnej likwidacji albo daleko idącym ograniczeniu wł<
książęcej ukonstytuowały się politycznie jako (tak zwane) "wolne" ws
^ty - "wolne" nie w sensie wolności od panowania opartego na ;
mocy, lecz w sensie braku prawomocnej na mocy tradycji (przewa
religijnie usankcjonowanej) władzy książęcej jako jedynego źródle
torytetu. Historycznie rzecz biorąc, ich ojczyzną jest niewątpliwie
64
chód, a ich zalążkiem było miasto jako związek polityczny; a jako takie
pojawiło się ono najpierw w śródziemnomorskim kręgu kulturowym. Co
można we wszystkich tych przypadkach powiedzieć o politykach wyko-
nujących ten zawód jako "zawód główny"?
Istnieją dwa sposoby traktowania polityki jako zawodu. Allbo żyje się
"dla" polityki - albo też "z" polityki. Nie jest to bynajmniej podział cał-
kowicie rozłączny. Z reguły występują one raczej razem, przynajmniej
w sensie ideowym, choć przeważnie także i materialnym: dla kogoś, kto
żyje "dla" polityki, stanowi ona w sensie wewnętrznym "cale jego ży-
cie". Albo napawa się samym tylko posiadaniem władzy, któn-ą sprawu-
je, albo też świadomość, że poprzez służbę "sprawie" nadaje swemu
życiu sens, jest pożywką dla jego równowagi wewnętrznej oraz poczu-
cia ważności. W tym wewnętrznym sensie chyba każdy poważny czło-
wiek, który żyje dla jakiejś sprawy - żyje także z tej sprawy. Rozróżnie-
nie odnosi się więc do znacznie mniej subtelnego aspektu tego stanu rze-
czy: do aspektu ekonomicznego. "Z" polityki jako zawodu żyje ten, kto
usiłuje uczynić z niej stałe źródło dochodów - "dla" polityki ten,
kto tego nie robi. Aby ktoś mógł żyć "dla" polityki w tym ekonomicz-
nym sensie, w warunkach panowania porządku opartego na własności
prywatnej, muszą zaistnieć po temu pewne, być może bardzo trywialne,
przesłanki: musi on - w normalnych warunkach - być ekonomicznie nie-
zależny od dochodów, jakie może mu przynieść polityka. Znaczy to po
prostu: musi być majętny lub mieć dożywotnią posadę prywatną, która
przynosi wystarczające dochody. Tak przedstawia się sytuacja przynaj-
mniej w normalnych warunkach. Co prawda stronnicy wodza wojenne-
go tyle się troszczą o warunki normalnej gospodarki, ile zwolenmicy ulicz-
nego bohatera rewolucji: jedni i drudzy żyją z łupów, grabieży, konfi-
skat, kontrybucji, narzucania przymusowych środków płatniczych - co
w istocie rzeczy na jedno wychodzi. Ale to są zjawiska niecodzienne,
które jako takie trzeba traktować, natomiast w gospodarce dniai codzien-
nego tylko własny majątek spełnia to zadanie. To jednak jeszcze nie
wszystko: człowiek żyjący dla polityki musi ponadto być gospodarczo
"zbędny", tzn. jego dochody nie mogą zależeć od tego, że stale (osobiście
angażuje całkowicie lub w przeważającej mierze swoją siłę roboczą i swo-
je myślenie dla ich pozyskania. W tym sensie najbardziej zbędny i nie-
zależny jest rentier, czyli ktoś, kto ma dochód bez pracy: tak jak w prze-
szłości właściciele ziemscy, a obecnie obszarnicy i panowie wysokiego
rodu. Dochód może pochodzić z rent gruntowych (w starożytności i w śre-
__________________65
dniowieczu również z rent niewolników i poddanych) bądź też z papie-
rów wartościowych lub innych nowoczesnych źródeł rent. Zbędny w tym
sensie nie jest ani robotnik, ani na co szczególnie trzeba zwrócić uwa-
gę-przedsiębiorca, a zwłaszcza nowoczesny wielki przedsiębior-
ca. Albowiem również przedsiębiorca - i szczególnie on -jest związany
ze swoim zakładem, nie jest więc zbędny; w większym stopniu dotyczy
to przedsiębiorcy przemysłowego niż rolnego, ponieważ gospodarka rolna
ma charakter sezonowy. Przedsiębiorca najczęściej nie bardzo może po-
zwolić sobie na zastępstwo, choćby tylko czasowe. W podobnej sytuacji
jest na przykład lekarz, który, im znakomitszy i bardziej zajęty, tym mniej
jest zbędny. W nieco lepszym położeniu, chociażby ze względów orga-
nizacyjno-technicznych, znajduje się adwokat, toteż jako polityk zawo-
dowy odegrał on nieporównanie większą, często wręcz dominującą rolę.
Nie będziemy kontynuować tej kazuistyki, wyjaśnijmy sobie raczej nie-
które konsekwencje.
Kierowanie państwem lub partią przez ludzi, którzy (w ekonomicz-
nym sensie tego słowa) żyją wyłącznie dla polityki, a nie z polityki, ozna-
cza niechybnie "plutokratyczną" rekrutację warstw przewodzących po-
litycznie. Naturalnie, nie chcemy przez to sugerować, iż zależność od-
wrotna jest także prawdziwa; że takie plutokratyczne kierownictwo byłoby
równoznaczne z tym, iż panująca politycznie warstwa nie stara się także
żyć "z" polityki, a więc że nie wykorzystuje swego politycznego pano-
wania również do zaspokojenia prywatnych interesów ekonomicznych.
Oczywiście tak nie jest. Nie było takiej warstwy, która by w jakiś sposób
tego nie robiła. Twierdzimy tylko, że politycy zawodowi nie są bezpo-
średnio zmuszeni domagać się za swoje dokonania polityczne wynagro-
dzenia, o które musi zabiegać po prostu każdy, kto nie ma środków do
życia. A z drugiej strony nie oznacza to na przykład, że politycy bez
majątku zajmują się polityką tylko lub przede wszystkim po to, by za-
bezpieczyć się ekonomicznie, i albo nie myślą o "sprawie", albo nie trak-
tu)^ Jej dość poważnie. Nic bardziej fałszywego. Dla człowieka majęt-
nego troska o ekonomiczne "bezpieczeństwo" jego egzystencji jest, jak
poucza doświadczenie, uświadomionym lub nie uświadomionym kardy-
nalnym punktem jego całej orientacji życiowej. Całkowicie bezkompro-
misowy i bezwarunkowy idealizm polityczny pojawia się -jeśli pomi-
nąć pewne wyjątki - akurat u tych, którzy właśnie ze względu na brak
majątku w żaden sposób nie należą do warstw opowiadających się za
zachowaniem porządku ekonomicznego w danym społeczeństwie: od-
66__________
nosi się to zwłaszcza do okresów wyrastających ponad codzienność,
a więc rewolucyjnych. Oznacza to tylko, że nie oparta na plutokratycz-
nej zasadzie rekrutacja osób zaangażowanych politycznie, przywódców
i ich stronników, związana jest z oczywistym założeniem, iż osoby te
będą mieć regularne i pewne dochody z uprawiania polityki. "Honoro-
wo" mogą prowadzić działalność po lityczną ludzie, jak to się mówi, "nie-
zależni", a więc posiadający majątek, przede wszystkim rentierzy. Albo
też prowadzenie działalności politycznej zostanie umożliwione ludziom
nie posiadającym majątku, a wtedy trzeba im zapłacić. Żyjąc "z" polity-
ki, polityk zawodowy może być zwykłym "beneficjantem" albo płatnym
"urzędnikiem". Albo ma on dochody z opłat i należności za wykonanie
konkretnej pracy - napiwki i łapówki są tylko nieregularną i formalnie
nielegalną odmianą dochodów tej kategorii - albo pobiera stały deputat
w naturze lub pensję pieniężną, albo też jedno i drugie. Może on stać się
podobny do "przedsiębiorcy", jakim był kondotier czy znany z przeszło-
ści dzierżawca bądź nabywca urzędu, czy też takim, jaki jest amerykań-
ski boss, traktujący swoje wydatki jako lokatę kapitału, z którego będzie
czerpał zysk, jeśli wykorzysta swoje wpływy. Może on też pobierać stałe
wynagrodzenie, tak jak czyni to redaktor, sekretarz partii lub nowocze-
sny minister czy polityczny urzędnik. W przeszłości typowym wynagro-
dzeniem od książąt, zwycięskich zdobywców czy osiągających sukces
przywódców partyjnych były przekazywane stronnikom lenna, darowi-
zny ziemi, wszelkiego rodzaju beneficja, wraz z rozwojem gospodarki
pieniężnej szczególnie zaś te beneficja, którymi były opłaty za działanie
urzędowe [Sportelpfrunden], dzisiaj natomiast przywódcy partii rozdają
w nagrodę za wierną służbę wszelkiego rodzaju urzędy: w partiach, ga-
zetach, towarzystwach, ubezpieczalniach, gminach i państwach. We
wszelkich walkach partyjnych chodzi nie tylko o cele rzeczowe, lecz
przede wszystkim o patronat nad urzędami. Wszelkie walki między
partykularystycznymi i centralistycznymi dążeniami w Niemczech toczą
się przede wszystkim wokół tego, jakie władze, berlińskie czy też mona-
chijskie, karlsruhskie, drezdeńskie, mieć będą w ręku patronat nad urzę-
dami. Ograniczenie liczby pozostających w gestii partii urzędów odczu-
wane jest przez partie boleśniej niż działania godzące w ich rzeczowe
cele. Partyjno-polityczna zmiana na stanowisku prefekta we Francji ucho-
dziła zawsze za większy przewrót i wywoływała więcej hałasu niż mo-
dyfikacja programu rządowego, który miał niemalże czysto frazeologiczne
znaczenie. Niektóre partie, zwłaszcza w Ameryce, od czasu zamknięcia
dawnych sporów co do interpretacji konstytucji, są wyłącznie partian
karierowiczów [Stellenjdgerparteien} i swój program rzeczowy przerabia
ją zależnie od widoków na pozyskanie głosów wyborczych. W Hiszpc
nii aż do ostatnich lat obie wielkie partie rządziły kolejno, dzięki z gór
sfabrykowanym "wyborom", w konwencjonalnie ustalonych odstępac
czasu, by zapewnić swoim stronnikom utrzymanie urzędów. W hiszpai
skich koloniach, zarówno w tak zwanych wyborach, jak i w tak zw.
nych rewolucjach, zawsze chodziło o dostęp do państwowego żłobi
u którego chcieliby się karmić zwycięzcy. W Szwajcarii partie zgodn
dzielą urzędy proporcjonalnie między sobą, a w niektórych naszych "n
wolucyjnych" projektach konstytucji, na przykład w pierwszym sporz,
dzonym dla Badenii, usiłowano rozciągnąć ten system na stanowisk
ministerialne i potraktowano państwo oraz jego urzędy niczym przyti
łęk dla beneficjantów. Zachwycała się tym głównie partia Centrum; pn
porcjonalny podział urzędów według wyznań, a więc bez względu i
dokonania, uczyniła ona nawet w Badenii jednym z punktów program
Wraz z rosnącą w wyniku powszechnej biurokratyzacji liczbą urzędó
oraz rosnącym popytem na nie jako specyficzną formę zabezpieczeń
bytu, tendencja ta rozwija się we wszystkich partiach i coraz części
stają się one dla swych stronników środkiem do celu, którym jest tak
właśnie zabezpieczenie bytu.
W opozycji do tego zjawiska rozwija się jednak nowoczesna kła
urzędnicza, która poprzez długoletnie kształcenie przygotowawcze sta
się specjalistycznie i fachowo wyszkoloną, wysoko wykwalifikowar
intelektualną grupą pracowniczą. Ponieważ jej cechą musi być ucz<
wość, ma ona wysoko rozwinięte poczucie stanowej godności, b
której zawisłoby nad nami jak zły los niebezpieczeństwo straszliwej k
rupcji i pospolitego kołtuństwa. Byłaby także zagrożona czysto technicz
sprawność aparatu państwowego, którego znaczenie dla gospodar!
zwłaszcza przy postępującym uspołecznieniu, stale wzrasta i będzie wzi
stać nadal. Dyletancka administracja sprawowana przez polityków S2
kających łupu, która w Stanach Zjednoczonych zmieniała (w zależne;
od tego, jak wypadły wybory prezydenckie) setki tysięcy urzędników
do gońca włącznie i której obce było pojęcie urzędnika zawodowego
dożywotniej posadzie, dawno została nadwerężona przez Civil Serv]
Reform. Rozwój ten warunkują czysto techniczne potrzeby administ
cji, którym nie sposób nie uczynić zadość. W Europie oparta na podzi;
pracy fachowa klasa urzędnicza powstawała stopniowo w wyniku trv
68_________________
jącego pół tysiąclecia rozwoju. Początek zrobiły włoskie miasta i signo-
rie; spośród monarchii - państwa normańskich zdobywców. Decydujący
krok nastąpił w dziedzinie książęcych finansów. Na przykładzie re-
form administracyjnych cesarza Maksymiliana I można zobaczyć, że
nawet pod naciskiem najwyższej konieczności i tureckiego zagrożenia
urzędnikom tylko z wielkim trudem udawało się zdetronizować księcia
w tej dziedzinie, która przecież szczególnie źle znosiła dyletantyzm wład-
cy, wówczas będącego jeszcze przede wszystkim rycerzem. Rozwój tech-
niki wojennej pociągał za sobąpojawienie się fachowego oficera, a udo-
skonalenie postępowania prawnego - wyszkolonego jurysty. W tych
trzech dziedzinach klasa fachowych urzędników zwyciężyła ostatecznie
w bardziej rozwiniętych państwach w XVI wieku. Tym samym wraz
z rozwojem książęcego absolutyzmu skierowanego przeciw stanom ksią-
żęta zaczęli stopniowo rezygnować z samowładztwa i dopuszczali do
wpływu fachowych urzędników, dzięki którym owo zwycięstwo nad sta-
nami stało się możliwe.
Wraz z awansem fachowo wyszkolonej klasy urzędniczej zaczęli
pój awiać się coraz liczniej "politycy zajmujący się kierowaniem" (choć
stadia tego rozwoju nie były tak wyraźne). Od dawna i na całym świecie
istnieli oczywiście tacy doradcy książąt, którzy faktycznie mieli decydu-
jący głos. W krajach Orientu potrzeba możliwie całkowitego zdjęcia z suł-
tana odpowiedzialności za sukces jego rządów stworzyła typową figurę
"Wielkiego Wezyra". Na Zachodzie dyplomacja, głównie pod wpływem
sprawozdań posłów weneckich z namiętnym zapałem czytanych w facho-
wych kołach dyplomatycznych, stała się najpierw w epoce Karola V -
czasach Machiavellego -świadomie pielęgnowaną sztuką, której adepci,
najczęściej o humanistycznym wykształceniu, traktowali się wzajemnie
niczym wyszkolona warstwa wtajemniczonych; przypominali w tym chiń-
skich humanistów i mężów stanu z ostatniego okresu rozbicia państwo-
wego. Konieczność formalnie jednolitego kierowania całą polityką,
włącznie z polityką wewnętrzną, przez jednego przewodzącego męża stanu
wyłoniła się ostatecznie i nieodparcie za sprawą rozwoju porządku kon-
stytucyjnego. Oczywiście przedtem również pojawiały się takie pojedyn-
cze osobistości; byli to doradcy albo raczej faktycznie przewodnicy
książąt. Ale początkowo organizowanie władzy, także w państwach naj-
bardziej zaawansowanych, poszło inną drogą. Powstały najwyższe wła-
dze administracyjne o charakterze kolegialnym. W teorii, ale coraz
rzadziej w praktyce, obradowały one pod osobistym przewodnictwem
księcia, który wydawał decyzje. Książę, który w coraz większym stopniu
stawał się dyletantem, usiłował ratować się przed nieuniknionym wzro-
stem znaczenia fachowości wyszkolonych urzędników oraz utrzymać
w ręku naczelne kierownictwo. Czynił to poprzez ów system kolegialny,
w którym w ślad za orzeczeniami pojawiały się kontrorzeczenia oraz
umotywowane stanowiska większości i mniejszości. Czynił to również
w ten sposób, że obok oficjalnych władz najwyższych grupował wokół
siebie wyłącznie osobistych zauszników - "gabinet" - i przez nich wyda-
wał decyzje w odpowiedzi na uchwały rady państwa czy też innego naj-
wyższego organu państwowego. Taka utajona walka między klasą urzęd-
ników fachowych i samowładztwem toczyła się wszędzie. Sytuacja zmie-
niła się dopiero wraz z pojawieniem się parlamentów i aspirujących do
władzy przywódców partyjnych. Mimo iż warunki kształtowały się roz-
maicie, to jednak rezultat zewnętrzny był zawsze jednakowy; choć oczy-
wiście istniały pewne różnice. Tam gdzie dynastie utrzymywały w ręku
realną władzę - przede wszystkim w Niemczech - interesy księcia i inte-
resy klasy urzędniczej łączyły się solidarnie przeciw parlamentowi i jego
pretensjom do władzy. Urzędnicy byli zainteresowani tym, aby także sta-
nowiska kierownicze, a więc posady ministerialne, były obsadzane ludź-
mi z ich szeregów, a więc by stały się przedmiotem urzędniczego awan-
su. Monarcha ze swej strony był zainteresowany tym, by mógł według
własnego uznania mianować ministrów z szeregów oddanych mu urzęd-
ników. Obie strony jednak były zainteresowane tym, by naprzeciw parla-
mentu stanęło jednolite i zwarte kierownictwo polityczne, a więc by sys-
tem kolegialny został zastąpiony przez jednoczącą osobę szefa gabinetu.
Monarcha potrzebował ponadto jednej osobistości, która by go osłaniała.
była odpowiedzialna przed parlamentem, to znaczy zdawała przed nim
sprawę z własnych poczynań i przeciwstawiała się mu oraz negocjowali
z partiami. Było to monarsze potrzebne choćby po to, aby mógł w sensie
czysto formalnym pozostać z dala od walki partyjnej i partyjnych ataków
Wszystkie interesy oddziaływały tu wspólnie w tym samym kierunku
pojawił się jednoosobowo kierujący urzędnikami minister. Jeszcze silne
w kierunku ujednolicenia oddziaływał rozwój władzy parlamentu tam
gdzie - tak jak w Anglii - parlament zyskiwał przewagę nad monarchą
Powstał tam "gabinet" z jednoczącą osobą przywódcy parlamentu, "lide-
rem", na czele. Było to ciało reprezentujące władzę ignorowaną prze;
oficjalne ustawy, która jednak jako jedyna rzeczywiście miała decydują
cy głos polityczny: reprezentowało ono mającą w danym wypadku wiek
70
szość partię. Oficjalne ciała kolegialne nie były jako takde organami
rzeczywiście panującej władzy - partii, a więc nie mogły stanowić pod-
staw rzeczywistego rządu. Aby w sferze wewnętrznej utwierdizić swą siłę,
a na zewnątrz móc uprawiać wielką politykę, panującej partii potrzebny
był raczej organ dysponujący siłą uderzeniową, składający siię tylko z jej
rzeczywiście czołowych przedstawicieli, prowadzący poufne; rokowania:
. potrzebny jej był właśnie gabinet, natomiast ze względu nai opinię pu-
bliczną, przede wszystkim parlamentarną, potrzebny był przywódca, któ-
ry byłby odpowiedzialny za wszystkie decyzje - szef gabinetu. Ten an-
, gielski system został potem pod postacią parlamentarnych ministerstw
przejęty na kontynencie. Tylko w Ameryce oraz w podlegających jej wpły-
wom demokracjach przeciwstawiono mu system o bardzo heterogenicz-
nej naturze, który wybranego w bezpośrednich wyborach marodowych
przywódcę zwycięskiej partii stawiał na czele mianowanego (przez niego
aparatu urzędniczego i tylko w kwestiach budżetowych i ustawodawczych
uzależniał go od zgody parlamentu.
Rozwój polityki do poziomu "instytucji", który wymagali szkolenia
w walce o władzę i w metodach tej walki (szkolenie takie stało ;się elemen-
tem nowoczesnego życia partyjnego), pociągał za sobą podziiał publicz-
nych funkcjonariuszy na dwie, wprawdzie nie zdecydowanie? różne, ale
Jednak wyraźnie oddzielne kategorie: z jednej strony urzędnicy-fachowcy,
z drugiej strony "urzędnicy polityczni". Urzędnicy "polityczmi" we wła-
ściwym znaczeniu tego słowa zewnętrznie odznaczają się z regmły tym, że
w każdej chwili mogą być dowolnie przesuwani, zwalniani lub też "prze-
noszeni w tymczasowy stan spoczynku", jak choćby francuscy prefekci
czy podobni im urzędnicy w innych krajach, co różni ich w sposób zdecy-
dowany od "niezależnych" urzędników pełniących funkcje sądownicze.
W Anglii należą do owej grupy urzędnicy, którzy zgodnie ze stałą umową
opuszczają urzędy przy zmianie większości parlamentarnej, a. więc przy
zmianie gabinetu. Liczyć się z tym muszą zwłaszcza ci, których zakres
działania obejmuje załatwianie spraw ogólnej "administracji we^wnętrznej";
jej "politycznym" elementem jest przede wszystkim zadanie ultrzymania
"porządku" w kraju, a więc - utrzymanie istniejących stosunkowy panowa-
nia. W Prusach, według rozporządzenia Puttkamera, urzędniczy ci mieli
obowiązek, nawet bez specjalnych zarządzeń, "reprezentować politykę rzą-
du" i byli, podobnie jak prefekci we Francji, wykorzystywani jako aparat
urzędniczy do wywierania wpływu na wybory. Co prawda więksszość "po-
litycznych" urzędników w niemieckim systemie - w przeciwiemstwie do
innych krajów - nie ustępowała jakościowo wszystkim innym urzędnikom,
gdyż warunkiem objęcia tych urzędów było ukończenie studiów uniwer-
syteckich, złożenie egzaminów fachowych oraz odbycie określonej służby
przygotowawczej. Tej specyficznej cechy, właściwej klasie nowoczesnych
urzędników fachowych, brakuje u nas tylko szefom aparatu politycznego:
ministrom. Pruski minister wyznań religijnych w czasach dawnego reżimu
nie musiał mieć za sobą nawet szkoły wyższej, podczas gdy radcą-referen-
tem można było zostać w zasadzie tylko po uprzednim złożeniu odpowied-
nich egzaminów. Fachowo wyszkolony kierownik wydziału i radca-refe-
rent - na przykład w pruskim ministerstwie oświaty za Althoffa - był oczy-
wiście nieskończenie lepiej poinformowany o rzeczywistych problemach
technicznych swojej dziedziny niż jego szef. W Anglii rzecz przedstawiała
się podobnie. W związku z tym ów podwładny był też bardziej od szefa
kompetentny, jeśli chodzi o rozwiązywanie wszelkich problemów dnia
codziennego. I nie było w tym żadnej sprzeczności. Minister był właśnie
reprezentantem politycznej konstelacji władzy, miał stosować jej po-
lityczne kryteria i przykładać je do propozycji podległych mu urzędników
fachowych albo dawać im odpowiednie dyrektywy o charakterze politycz-
nym.
Całkiem podobna sytuacja ma przecież miejsce w prywatnym zakła-
dzie gospodarczym: właściwy "suweren" - zebranie akcjonariuszy -jest
tak samo pozbawiony wpływu na prowadzenie zakładu jak rządzony przez
fachowych urzędników "naród", a decydujące o polityce zakładu osobi-
stości, wchodzące w skład opanowanej przez banki rady nadzorczej dają
tylko gospodarcze dyrektywy i wybieraj ą osoby do administracji, nie są
jednak w stanie technicznie kierować zakładem. Pod tym względem nie
jest żadną zasadniczą nowością obecna struktura państwa rewolucyjne-
go, które władzę nad administracją daje do ręki absolutnym dyletantom,
na tej podstawie, że dysponują oni karabinami maszynowymi, a jako
wykonawców chciałoby wykorzystać głowy i ręce fachowo wyszkolo-
nych urzędników. Trudności owego systemu tkwią gdzie indziej, nie bę-
dziemy się jednak dzisiaj nimi zajmować.
Spytajmy raczej o typowe cechy właściwe politykom zawodowym,
zarówno "przywódcom", jak i ich stronnikom. Uległy one zmianom i tak-
że dzisiaj są bardzo różne.
Jak widzieliśmy, "politycy zawodowi" pojawili się w przeszłości przy
okazji walki książąt za stanami w służbie tych pierwszych. Przyjrzyjmy
się krótko głównym ich typom.
72__________________________________________
W walce przeciw stanom książę opierał się na dających się wykorzy-
stać politycznie warstwach o niestanowym charakterze. W Indiach i w In-
dochinach, w buddyjskich Chinach i Japonii oraz w lamaistycznej Mon-
golii, podobnie jak w średniowieczu na obszarach chrześcijańskich, na-
leżeli do tej grupy przede wszystkim duchowni. Przyczynę techniczną
stanowił fakt, że byli oni piśmienni. Wszędzie w świecie importowano
braminów, buddyjskich kapłanów, łamów oraz wykorzystywano bisku-
pów i księży jako politycznych doradców, z myślą o pozyskaniu umieją-
cych posługiwać się pismem sił administracyjnych, które mogłyby być
użyte w walce cesarza, książąt czy chanów przeciw arystokracji. Duchow-
ny, zwłaszcza duchowny przestrzegający celibatu, pozostawał poza me-
chanizmem normalnych politycznych i ekonomicznych interesów i nie
podlegał pokusie, by wbrew swemu panu dążyć do władzy politycznej
z myślą o swoich potomnych, jak to czynił lennik. Ze względu na swoje
położenie stanowe był on "oddzielony" od środków zarządzania książę-
cej administracji.
Drugą tego rodzaju warstwą byli literaci o humanistycznym wykształ-
ceniu. Był czas, gdy uczono się łacińskich mów i greckich wierszy po to,
by zostać politycznym doradcą księcia, a przede wszystkim autorem j ego
politycznych memoriałów. Był to czas pierwszego rozkwitu szkół huma-
nistycznych i pojawienia się ustanawianych przez książęta profesur "po-
etyki" - epoka, która u nas szybko przeminęła; miała wprawdzie trwałe
skutki dla naszego szkolnictwa, nie pozostawiła jednak po sobie głęb-
szych następstw politycznych. Inaczej rzecz się miała w Azji Wschod-
niej. Chiński mandaryn jest, albo raczej był, początkowo mniej więcej
tym czym humanista w naszych czasach renesansu: literatem o spraw-
dzonych umiejętnościach, wykształconym na zabytkach językowych
dalekiej przeszłości. Jeśli przeczytają Państwo dzienniki Li Hung-czan-
ga, to odkryją Państwo, że jego największą dumą jest to, iż pisał wiersze
i był dobrym kaligrafem. Ta warstwa z jej rozwiniętymi w chińskiej sta-
rożytności konwencjami określiła losy Chin, a nasze losy byłyby może
podobne, gdyby humaniści w swoim czasie mieli jakąkolwiek szansę rów-
nie skutecznego wybicia się.
Trzecią warstwą była szlachta dworska. Kiedy książętom udało się
już wywłaszczyć szlachtę z jej stanowej władzy politycznej, ściągali ją
oni na dwór i wykorzystywali w służbie politycznej i dyplomatycznej.
Przełom w naszym systemie wychowania publicznego w XVII wieku był
uwarunkowany między innymi tym, że miejsce humanistycznie wykształ-
conych literatów w służbie książąt zajęli zawodowi politycy należący do
szlachty dworskiej.
Czwarta kategoria to twór specyficznie angielski: patrycjat obejmu-
jący drobną szlachtę i miejskich rentierów, technicznie nazywany gen-
try. Była to warstwa, którą książę początkowo pozyskiwał przeciw baro-
nom i obdarowywał urzędami selfgovernment 'u; później jednak coraz
bardziej stawał się od niej zależny. Utrzymywała ona w swym posiada-
niu wszystkie urzędy lokalnej administracji - przejmowała '^gratis gwoli
zwiększenia własnej siły społecznej. Uchroniła Anglię przed biurokraty-
zacją, która stała się losem wszystkich krajów kontynentu.
Piąta warstwa była specyficzna dla Zachodu, głównie dla kontynentu
europejskiego, i miała decydujące znaczenie dla całej jego struktury po-
litycznej: byli to wykształceni na uniwersytetach prawnicy. Przemożne
oddziaływanie prawa rzymskiego, zreformowanego w biurokratycznym
państwie późnorzymskim, uwydatniło się najwyraźniej w fakcie, że zre-
wolucjonizowanie zarządzania politycznego w sensie jego rozwoju ku
racjonalnemu państwu, było dziełem wykształconych prawników. Także
w Anglii, choć tam wielkie narodowe korporacje prawnicze przeszka-
dzały w przyjęciu prawa rzymskiego. W żadnej części świata nie napo-
tykamy analogicznego zjawiska. Mimo iż w hinduskiej szkole mimansy
pojawiły się zaczątki racjonalnego myślenia prawniczego, a islam kon-
tynuował starożytne myślenie prawnicze, nie mogło to zapobiec stłu-
mieniu racjonalnego myślenia prawniczego przez teologiczne formy
myślenia. Przede wszystkim nie doszło do pełnej racjonalizacji postępo-
wania procesowego. Ów cel był osiągalny tylko dzięki przejęciu przez
włoskich prawników antycznorzymskiej jurysprudencji, produktu owe-
go tworu politycznego o jedynym w swoim rodzaju charakterze, który
wywodził się z miasta-państwa i opanował świat. Dalszymi etapami na
tej drodze był usus modernus pandektystów i kanonistów późnego śre-
dniowiecza oraz teorie prawa naturalnego zrodzone z jurystycznego
myślenia chrześcijańskiego i później zsekularyzowane. Ten prawniczy
racjonalizm miał swoich wielkich reprezentantów we włoskim podeście,
wśród francuskich jurystów królewskich, którzy stworzyli formalne środki
służące osłabieniu władzy seniorów przez władzę królewską, wśród ka-
nonistów i teologów koncyliaryzmu myślących kategoriami prawa natu-
ralnego, wśród dworskich prawników i uczonych sędziów na dworach
książąt kontynentalnych, w niderlandzkich teoriach prawa naturalnego
i w monarchomachach, wśród angielskich prawników koronnych i par-
74_______________________________________________
lamentamych, w noblesse de robe francuskich parlamentów, wreszcie
wśród adwokatów czasu rewolucji. Bez prawniczego racjonalizmu jest
nie do pomyślenia ani powstanie państwa absolutnego, ani rewolucja.
Jeśli przejrzą Państwo remonstracje francuskich parlamentów czy ca-
hiers francuskich stanów generalnych od wieku XVI aż po rok 1789, to
odkryjąPaństwo wszędzie ducha jurystów. A dokonując przeglądu przy-
należności zawodowej członków francuskiego konwentu, znaj da w nim
Państwo - chociaż był on wybierany według równego prawa wyborcze-
go - jednego jedynego proletariusza, bardzo niewielu mieszczańskich
przedsiębiorców, natomiast masę prawników wszelkiego rodzaju; to
wyłącznie za ich sprawą zagościł tam ów specyficzny duch, który prze-
nikał tych radykalnych intelektualistów i ich projekty. Odtąd nowocze-
sny adwokat i nowoczesna demokracja są dla siebie po prostu niezbędni,
zaś istnienie adwokatów w naszym rozumieniu, jako samodzielnego sta-
nu, również ogranicza się tylko do Zachodu; na rozwój owego stanu,
zapoczątkowany w średniowieczu obecnością "rzecznika" [Flirsprech]
w formalistycznym germańskim postępowaniu procesowym, miała wpływ
racjonalizacja tego postępowania.
Znaczenie adwokatów w polityce zachodniej od chwili pojawienia
się partii nie jest niczym przypadkowym. Uprawianie polityki przez par-
tie oznacza właśnie działanie osób realizujących swoje interesy polityczne
[Interessentenbetrieb} - wkrótce zobaczymy, cóż to takiego. A skutecz-
ne prowadzenie spraw takich osób to właśnie rzemiosło wyszkolonego
adwokata. Przewyższa on w tym - mogła nas o tym pouczyć wyższość
wrogiej propagandy - każdego "urzędnika". Z pewnością potrafi on po-
prowadzić zwycięsko, a więc technicznie "dobrze", sprawę, która wspiera
się na logicznie słabych argumentach, więc w tym sensie jest "zła". Ale
także tylko on prowadzi zwycięsko, więc w tym sensie "dobrze", spra-
wę, którą można wesprzeć logicznie "mocnymi" agrumentami, a więc
w tym sensie "dobrą". Urzędnik jako polityk zbyt często ze sprawy "do-
brej" w podanym sensie robi sprawę "złą", a to z powodu jej technicznie
"złego" prowadzenia - dane nam było przekonać się o tym. Albowiem
najbardziej rozpowszechnionym środkiem publicznego uprawiania poli-
tyki jest dzisiaj słowo mówione i pisane. Krytyczna ocena jego oddzia-
ływania należy do najistotniejszych zadań adwokata, a nie urzędnika fa-
chowego, który nie jest demagogiem i wcale nie ma nim być, ponieważ
nie to jest jego celem; jeśli zaś już postanawia nim zostać, zwykle zostaje
bardzo złym demagogiem.
Prawdziwy urzędnik - ta okoliczność ma decydujące znaczenie dla
oceny naszego poprzedniego ustroju - nie powinien zgodnie ze swoim
właściwym powołaniem zawodowym uprawiać polityki, tylko "admini-
strować" i być przy tym przede wszystkim bezstronnym [unpar-
teiisch]. Oficjalnie dotyczy to także tak zwanych politycznych urzędni-
ków administracyjnych, o ile "racja stanu", tzn. żywotne interesy panu-
jącego porządku nie są zagrożone. Sine ira et studio - bez gniewu
i stronniczości - urzędnik powinien sprawować swój urząd. Nie powi-
nien zatem robić tego właśnie, co polityk - zarówno przywódca, jak i je-
go stronnicy-musi robić zawsze i bezwzględnie: walczyć. Albowiem
opowiedzenie się po czyjejś stronie, walka, namiętność - ira et studium
to elementy określające polityka. A przede wszystkim politycznego
przywódcę. Jego działanie podlega zupełnie innej zasadzie odpowie-
dzialności, będącej całkowitym przeciwieństwem odpowiedzialności
urzędnika. Honor urzędnika polega na umiej ętności, by w sytuacj i, gdy
- wbrew jego zdaniu - nadrzędna wobec niego władza obstaje przy pole-
ceniu, które wydaje mu się niesłuszne, wykonać je na odpowiedzialność
wydającego to pozwolenie w sposób sumienny i dokładny, tak jak gdy-
by odpowiadało ono własnemu przekonaniu urzędnika; bez tej w naj-
głębszym sensie moralnej dyscypliny i zdolności urzędnika do zaparcia
się samego siebie rozpadłby się cały aparat. Natomiast honor przywódcy
politycznego, czyli męża stanu zajmuj ącego się kierowaniem, polega właś-
nie na wyłącznej odpowiedzialności osobistej, jaką ponosi on za własne
czyny. Odpowiedzialności tej nie może on - i nie wolno mu - nie przyjąć
- albo się jej pozbywać. Właśnie ludzie o predyspozycjach urzędniczych,
nienaganni pod względem moralnym, są złymi politykami; przede wszyst-
kim są politykami nieodpowiedzialnymi w politycznym rozumieniu tego
słowa i w tym sensie ich kwalifikacje moralne są niskie. Niestety, takich
polityków zawsze mieliśmy na kierowniczych stanowiskach. Jest to sy-
tuacja, którą nazywamy "panowaniem urzędników", i doprawdy na ho-
nor naszej klasy urzędniczej nie pada żaden cień, jeśli oceniając ten sys-
tem z punktu widzenia rezultatów, obnażamy to, co w nim politycznie
fałszywe. Powróćmy jednak raz jeszcze do typów postaci politycznych
Typem polityka-przywódcyjest na Zachodzie od czasu państwa kon-
stytucyjnego, a nawet od czasów demokracji, "demagog". Mimo iż sło-
wo to ma nieprzyjemny posmak, nie wolno zapominać, że to nie Kleon
lecz Perykles był pierwszym, który nosił to miano. Bez urzędu lub dzier
żąc urząd głównego stratega - w przeciwieństwie do urzędów starożyt
76
nej demokracji, obsadzanych drogą losowania Jedyny urząd z wyboru -
przewodził on suwerennej eklezji ateńskiego demos. Przyznać trzeba, że
nowoczesna demagogia również posługuje się mową, i to wręcz w mon-
strualnym wymiarze, jeśli wziąć pod uwagę mowy wyborcze, jakie musi
wygłosić współczesny kandydat. Ale jeszcze wytrwałej posługuje się sło-
wem drukowanym. Polityczny publicysta, a przede wszystkim dzien-
nikarz, jest dzisiaj najważniejszym reprezentantem tego gatunku.
Omówienie, choćby tylko w zarysach, socjologii nowoczesnego dzien-
nikarstwa politycznego wykraczałoby zdecydowanie poza ramy tego
wykładu; jest to pod każdym względem osobny problem. Kwestie te mają
niewiele wspólnego z tematem. Dziennikarz dzieli los wszystkich dema-
gogów, na kontynencie zaś - w odróżnieniu od stosunków panujących
w Anglii oraz wcześniej w Prusach - również los adwokata (i artysty):
polega on na tym, iż jego pozycja społeczna nie jest trwale określona.
Dziennikarz należy do swego rodzaju kasty pariasów, którą "towarzy-
stwo" społecznie szacuje podług jej reprezentantów o najniższym pozio-
mie etycznym. Toteż upowszechniły się najdziwaczniejsze wyobrażenia
o dziennikarzach i ich pracy. Nie każdy zdaje sobie sprawę, że naprawdę
"dobre" dzieło dziennikarskie wymaga co najmniej tyle samo "intelek-
tu", co dzieło uczonego; zwłaszcza, że powstać ono musi z konieczności
natychmiast, na rozkaz, i musi natychmiast oddziaływać, natomiast
warunki, w jakich powstaje, są oczywiście zupełnie inne. Prawie nigdy
nie docenia się faktu, że na dziennikarzu ciąży dużo większa odpo-
wiedzialność niż na uczonym, a poczucie odpowiedzialności każde-
go uczciwego dziennikarza przeciętnie nie jest ani najciemniejsze (lecz,
jak pokazała wojna, większe) niż w przypadku uczonego. Dzieje się tak
dlatego, że naturalną koleją rzeczy w pamięci pozostają głównie te po-
zbawione odpowiedzialności dokonania dziennikarskie, które maj ą
najczęściej okropne skutki. Nikt nie wierzy, że nawet dyskrecja skądinąd
gorliwych dziennikarzy jest przeciętnie większa niż dyskrecja innych
ludzi. Ajednak tak jest. Nieporównywalne z innymi pokusy związane
z tym zawodem oraz warunki, w jakich działają współcześni dziennika-
rze, przyniosły taki skutek, że publiczność przywykła traktować prasę
z mieszanymi uczuciami: pogardy i żałosnego tchórzostwa. Nie może-
my dziś mówić o tym, co można zrobić w tej Sprawie. W tej chwili inte-
resuje nas pytanie o polityczny los zawodu dziennikarza, o jego szansę
na osiągnięcie przywódczych stanowisk politycznych. Dotychczas przed-
stawiały się one korzystnie tylko w partii socjaldemokratycznej. Ale
_______________________________________________77
wewnątrz niej posady redaktorów miały przeważnie charakter stanowisk
urzędniczych i nie były podstawą pozycj i przywódcy.
W partiach mieszczańskich, ogólnie rzecz biorąc, szansę sięgnięcia
po władzę polityczną na tej drodze raczej się pogorszyły w stosunku do
poprzedniej generacji. Naturalnie, każdemu przywódcy partyjnemu o ja-
kimś znaczeniu potrzebny był wpływ prasy, a więc i stosunki z prasą.
Ale było absolutnym wyjątkiem - i nie należało też tego oczekiwać -
aby przywódcy partyjni wyłaniali się z szeregów prasy. Przyczyna leży
w coraz większej "niezbędności" [Unabkómmlichkeit] dziennikarza,
przede wszystkim dziennikarza nie posiadającego majątku, a więc ska-
zanego na uprawianie tego zawodu. Niezbędność ta uwarunkowana jest
także nadzwyczajnym wzrostem intensywności uprawiania dziennikar-
stwa i zaostrzeniem wymogu jego aktualności. Konieczność prowadze-
nia działalności zarobkowej, polegającej na codziennym czy też cotygo-
dniowym pisaniu artykułów, jest dla polityków kulą u nogi. Znam przy-
kłady osób o przywódczych predyspozycjach, których kariera polityczna
została przez to (zewnętrznie, a przede wszystkim wewnętrznie) trwale
sparaliżowana. Problemem, który zasługiwałby na osobne rozważenie,
jest okoliczność, że stosunki między prasą a siłami panującymi w pań-
stwie i w partiach były w czasach dawnego ustroju tak szkodliwe dla
poziomu dziennikarstwa, jak tylko szkodliwe być mogą. W krajach na-
szych przeciwników stosunki te układały się inaczej. Ale wydaje się, że
również tam, i we wszystkich nowoczesnych państwach, prawdziwe jest
twierdzenie, iż pracownik-żumalista zdobywa coraz mniej wpływów po-
litycznych, zaś kapitalistyczny magnat prasowy - w rodzaju "lorda"
Northcliffe'a -^zdobywa ich coraz więcej.
Faktem jest, że wielkie kapitalistyczne koncerny prasowe, które za-
władnęły przede wszystkim gazetami z "drobnymi ogłoszeniami", w ro-
dzaju "Generalanzeiger", były u nas dotychczas z reguły typowymi krze-
wicielami politycznej obojętności. Albowiem na samodzielnej polityce
nie można było nic zarobić, a przede wszystkim nie można było zasłu-
żyć sobie na potrzebną w interesach przychylność panujących sił poli-
tycznych. Poprzez inseratowy interes usiłowano też podczas wojny wy-
wierać polityczny wpływ na prasę; były to próby w wielkim stylu, które
teraz, jak się wydaje, chce się kontynuować. Jeśli nawet można się spo-
dziewać, że wielka prasa tego uniknie, to sytuacja małych gazet jest o wie-
le trudniejsza. W każdym razie obecnie kariera dziennikarska nie jest
u nas -jeszcze albo już, trzeba być może poczekać, by móc to stwierdzić
78_______________________________________________
- normalną drogą awansu przywódców politycznych, niezależnie od tego,
jakie poza tym ma uroki i jaki stopień wpływów oraz możliwości działa-
nia, a przede wszystkim politycznej odpowiedzialności z nią się wiąże.
Trudno powiedzieć, czy zmieniłaby tu coś rezygnacja z zasady anoni-
mowości, za którą opowiadają się niektórzy (nie wszyscy) dziennikarze.
Niestety, przekonaliśmy się na niejednym przykładzie, że nie jest to tak
pewny sposób zwiększenia poczucia odpowiedzialności, jak można było
przypuszczać; świadczy o tym dowodnie doświadczenie niemieckiej prasy
czasu wojny, kiedy to "kierowanie" gazetami należało do specjalnie wer-
bowanych, utalentowanych pisarsko osobistości, które przy tym zawsze
i wyraźnie występowały pod własnymi nazwiskami. Po części były to -
bez względu na ich partyjny profil - akurat notorycznie najgorsze gazety
brukowe, które dążyły w ten sposób do zwiększonego zbytu i osiągały
go. Ich autorzy, wy dawcy, jak również dziennikarze-łowcy sensacji, zdo-
byli majątek - z pewnością nie szacunek. Nie ma to być argument prze-
ciw zasadzie, zagadnienie jest bardzo skomplikowane; nie należy też
uogólniać owego zjawiska. Ale dotychczas nie była to droga wiodąca
do prawdziwego przywództwa czy też do odpowiedzialnego upra-
wiania polityki. Należy poczekać, by stwierdzić, jak dalej będą kształto-
wać się te stosunki. W każdym razie kariera dziennikarska pozostaje jedną
z najważniejszych dróg zawodowej działalności politycznej. Jest to dro-
ga nie dla każdego. A już najmniej dla słabych charakterów, zwłaszcza
dla ludzi, którzy mogą utrzymać swą wewnętrzną równowagę tylko wte-
dy, gdy ich położenie stanowe zapewnia im bezpieczeństwo. Nawet jeśli
życiem młodego uczonego rządzi przypadek, to jednak wznoszą się wo-
kół niego stałe stanowe konwencje, które chronią go przed wykoleje-
niem. Natomiast życie dziennikarza jest pod każdym względem czystym
hazardem i to w warunkach, które w nieporównywalny z niczym innym
sposób wystawiają na próbę jego wewnętrzne bezpieczeństwo. Gorzkie
często doświadczenia w życiu zawodowym nie są może nawet najgor-
sze. Właśnie dziennikarzom odnoszącym sukcesy stawiane są szczegól-
nie wysokie wymagania wewnętrzne. Nie jest to bez znaczenia, że gdy
bywa się na salonach możnych tego świata, jest się traktowanym pozor-
nie na równi z innymi, przyjmuje się ogólne pochlebstwa wywołane stra-
chem, a jednocześnie wie się, że ledwie zamknęło się drzwi za sobą, pan
domu będzie musiał być może szczególnie usprawiedliwiać się przed
swoimi gośćmi, że obcuje z "prasowymi nicponiami". A tym bardziej
nie jest drobnostką, gdy trzeba szybko, a zarazem przekonująco wypo-
wiadać się o wszystkim bez wyjątku, czego akurat żąda "rynek", o wszyst-
kich dających się pomyśleć problemach życiowych, nie tylko unikając
absolutnej płytkości, ale przede wszystkim nie popadając w niegodny
stan samoobnażania się i nie ulegając jego nieubłaganym następstwom.
Nie to jest zdumiewające, że jest wielu dziennikarzy w sensie ludzkim
wykolejonych czy pozbawionych wartości, ale to, że mimo wszystko
właśnie ta warstwa obejmuje tak wielką liczbę ludzi wartościowych, lu-
dzi z prawdziwego zdarzenia. Jak wielka to liczba, trudno wyobrazić sobie
tym, którzy do warstwy tej nie należą.
O ile dziennikarz jako typ polityka zawodowego ma za sobą bądź co
bądź bogatą przeszłość, o tyle postać /urzędnika ,pArJ.^JJi.e^o_^-odził
dopiero rozwój ostatnich dziesięcioleci, a częściowo lat. By zrozumieć
tę postać i jej pozycję w kontekście rozwoju historycznego, musimy
zastanowić się nad istotą partyjności i przyjrzeć się bliżej organizacji
partii.
We wszystkich związkach politycznyciLo^luzym zakresie^ dziąłaniąy
tzn. takich, które wykraczają poza zasięg i zakres zadań małych wiej-
skich kantonów i w których odbywają się periodyczne wybory sprawu-
jących władzę, uprawianie polityki jest z koniecznosculziałamem osób
realizujących swoje inter~e^y polityczne'~To znaczy: relatywnie
mała liczba osób zasadniczo zainteresowanych życiem politycznym,
a więc udziałem we władzy politycznej, werbuje sobie stronników, pre-
zentuje siebie lub swoich protegowanych jako kandydatów wyborczych,
zbiera środki pieniężne i rusza na połów głosów. Trudno sobie wyobra-
zić, aby wybory w wielkich związkach mogły bez tego w ogóle dojść do
skutku.J^V praktyce oznacza to podział mających prawo wyborcze oby-
wateli państwa na elementy politycznie aktywne i politycznie pasywne.
Ponieważ podział ten jest wynikiem swobodnych decyzji, nie można go
więc usunąć żadnymi zabiegami, takimi jak obowiązek wyborczy, po-
wołanie reprezentacji "stanów zawodowych" oraz temu podobnymi pro-
pozycjami, które wyraźnie czy też faktycznie skierowane są przeciw ist-
niejącemu stanowi rzeczy, a tym samym przeciw panowaniu polityków
zawodowych. Przywódcy i stronnicy uczestniczą w dobrowolnym wer-
bowaniu: najpierw stronników, a poprzez nich pasywnych wyborców
mających wybrać przywódcę. Różna jest jednak ich strukturaT"Partie",
na przykład w średniowiecznych miastach, jak gwelfów i gibelinów, były
to wyłącznie grupy stronników konkretnych osób. Jeśli ma się przed ocza-
mi Statuto delia parte Guelfa, konfiskaty dóbr nobilów (czyli według
80____________________________
^pierwotnego znaczenia wszystkich tych rodzin, które żyły po rycersku,
a więc miały prawo do lenna), wykluczenie ich z urzędów i odbieranie
' prawa do głosowania, ponadlokalne komitety partyjne oraz ściśle mili-
tarne organizacje dające premie denuncjatorom, to przypomina się bol-
szewizm wraz z jego sowietami, poddawanymi ostrej weryfikacji perso-
nalnej organizacjami militarnymi i - głównie w Rosji - szpiclowskimi;
przypomma^się odbieranie broni i praw polityczny ch-^obywatelom", to^
znaczy przedsiębiorcom, handlarzom, rentierom, duchownym, potom-
kom, dynastii, agentom policji oraz konfiskaty-iiA-filieola" Analogia ta
jestjeszcze-bardziej zdumiewająca, gdy widzimy, że kiedyś organizacją
militarną partii było po prostu wojsko rycerzy, które można było sformo-
wac"na' podstawie rejestrów^szłacbta-zaś zajmewała-prawie wszystkie
stanowiska przywódcze, dziś natomiast Sowieci utrzymują, a raczej na
.nowo wprowadzają, wysoko-opłacanego przedsiębiorca płacęiystemem
akordowym, system Taylora, dyscyplinę wojskową! zakładową, a także
rozglądaj ą się za zagranicznym kapitałem; słowem, chcąc w ogóleJutrzy-
"^ć funkctóncwaBte-pań&twaj gospodaria^musieli z powrotem przyjąć
wszystko, co zwalczali jako burżuazyjne -instytucje klasom. Ponadto
'posłużyli się znowu agentarnLstareJ"ochra^^ako głównym instrumen-
tem swojej władzy państimwej. Nie zajmujemy się tu jednak takimi or-
ganizacjami opartymi na przemocy, lecz politykami zawodowymi, któ-
rzy poprzez trzeźwą, "pokojową" działalność werbunkową partii na ryn-
ku głosów wyborczych usiłują sięgnąć po władzę.
Również te partie, w potocznym sensie tego terminu, były to najpierw,
na przykład w Anglii, po prostu stronnictwa arystokracji. W momencie,
gdy z jakiegoś powodu par zmieniał partię, wszyscy, którzy byli od nie-
go zależni, także przechodzili do partii przeciwnej. Wielkie rodziny szla-
checkie, nie wyłączając króla, aż do czasu Reform Bili sprawowały pa-
tronat nad mnóstwem okręgów wyborczych. Bliskie tym partiom szla-
checkim są partie notabli [Honoratiorenparteien],5 które rozwijały się
wszędzie wraz ze wzrostem potęgi mieszczaństwa. Kręgi ludzi "wykształ-
conych i majętnych" pod duchowym przywództwem typowych warstw
1 intelektualnych Zachodu_dzieliły_się częściowo według interesów klaso-
5 Bendix pisze (Max Weber ,s 310) "[ .] Weber stworzył kategorię honoratiores
dla oznaczenia wszystkich osób, które stać na sprawowanie funkcji państwowych
i publicznych bez wynagrodzenia, niezależnie od tego, czy tak czynią czy nie, i które
w ten sposób realizują pewien wspólny styl życia oraz cieszą się prestiżem społecz-
nymi .]" Za Bendixem - "notable".
_______________________________________81
wych, częściowo według tradycji rodzinnej, częściowo według uwarun- -
kowań czysto kleelegicźnych. na partie, którymi,te warstwy kierowały.J
Duchowni, nauczyciele, profesorowie, adwokaci, lekarze, aptekarze,
majętni rolnicy, fabrykanci - w Anglii cała owa warstwa, którą zalicza
się do gentlemenów - tworzyli najpierw okazjonalne związki, ewentual-
nie lokalne kluby polityczne. W niespokojnych czasach pojawiało się l
w nich drobnomieszczaństwo, a niekiedy tę.z proletariat,'o ile wyrastali
w jego kręgach przywódcy, którzy z reguły nie pochodzili jednak ze sro-^
dowisk proletariackich. Na tym etapie nie ma jeszcze partii jako trwa?
łych związTców 0'p'ónadtokalnej organizacji obejmującej cały kraj. Jed-
ność budują tylko posłowie do parlamentu; Jp?wystawianiu kandydatów
decyduj ą miej scowinotabip-Prograiny powstają częściowo z propagan-
dowych odezw kandydatów, częściowo w nawiązaniu do kongresów
notabli czy uchwał partii parlamentarnych. Kierowanie klubami lub, je-
śli ich brak (a tak jest przeważnie), całkowicie pozbawione formy upra-
wiania polityki przez tych nielicznych, którzy w normalnych czasach są l
tym stale zainteresowani, stanowi dla nicB-zajęcifrubooaae-iJlonorowe,
jest pracą okazjonalną^ Tylko dziennikarz jest opłacanym politykiem za-^
wolowym, a-pisanie l wydawanie gazet [Zeitungebetneb} jest w ogóle i
jedyną formą nieprzerwanego uprawianiapolityki. Inną formą jest już
tylko sesppąrlannerróMT^) Parlamentarzyscuparlamentami przywódcy
partyjni wiedzą co prawda, do których miejscowych notabli trzeba się^'
zwrócić, gdy pożądana jest jakaś akcja polityczna. Ale wyłącznie w wiel-
kich miastach istnieją stale komórki partii [Yereine der Parteien], gdzie
członkowie płacą umiarkowane składki, a okresowo odbywają się spo-
tkania i publiczne zebrania, aby deputowany mógł złożyć sprawozdanie ^
ze swej działalności. Prawdziwe życie polityczne istnieje tylko w czasieJ
wyborów.
Zainteresowanie parlarrfentarzystów możliwością ponadlokalnych '
kompromisów wyborczych, skutecznego oddziaływania jednolitych pro- ;
gramów, uznawanych przez szerokie kręgi społeczne całego kraju oraz l
w ogóle skutecznej, jednolitej agitacji w kraju, stanowi siłę napędową
coraz energiczniejszego jędnoczenia-słę-paitUjAle nawet gdy kraj po-
krywa się siecią lokalnych komórek partyjnych, powstających także
w średnich miastach, gdy oprócz tego masowo pojawiają się "mężowie
zaufania", z którymi członek partii parlamentarnej jako kierownik cen-
tralnego biura partyjnego utrzymuj e stałą korespondencj ę, charakter apa-
ratu partyjnego jako związku notabli pozostaje w zasadzie nie zmienio-
CQ_
\^-
A ny. Wciąż brak opłacanych urzędników poza biurem centralnym; lokal-
/ ne komórki są kierowane przez ludzi ogólnie "szanowanych", zajmują-
Y] cych się tym ze względu na szacunek, jakim się cieszą w życiu. Są to
/ "notable" pozaparlamentarni, którzy obok warstwy notabli politycznych,
/ składającej się z deputowanych zasiadających niegdyś w parlamencie,
\^też wywierają swoje wpływy. Wysyłana przez partię korespondencja
oczywiście w coraz większym stopniu dostarcza .pokarmu duchowego
prasie i staj.asię-tematem miejscowych zebrań. Regularne składki człon-
kowskie stają się niezbędne; część musi pokrywać koszty centrali. Jesz-
cze bardzo niedawno w tym stadium znajdowała się większcść niemiec-
kich organizacji partyjnych. We Francji trwało jeszcze nawet częściowo
pierwsze stadium: współpraca parlamentarzystów była barczo nietrwa-
ła, na prowincji działali nieliczni notable miejscowi, kandydaci zaś for-
mułowali programy (lub też robili to dla nich ich protegowani) jedynie
w sytuacji, gdy ubiegali się o wybór, choć niekiedy program>wą podsta-
wę w mniejszym lub większym stopniu stanowiły uchwały! programy
pariamenłarzystówr-ISystein ten został przełamany dopiero częściowo.
Jednocześnie liczba osób zawodowo zajmujących-się- polityką pozosta-
^wałaJłrewielka-.\,Byli to przeważnie7 coWnicy centra}!,'dziennikarze i -We-Erancji -^również ów karierowi-
1/y cze^fcCói?zy'sprawowali "polityczny urząd^lub w danym rnciiencie sta-
rali się o to. Formalnie polityka stanowiła w głównej mirze zawód
-" sboczny. Mocno ograniczona była również liczba deputowałych - "po-
/tencjalńych ministrów", a także, ze względu na to, że musielbyć notab-
Uąmi, liczba kandydatów wyborczych. Natomiast liczba osóhzaintereso-
/Y7~^vanycn'uprawianiempelityki pośredni, przede wszystkim iaterialnT^\
( była bardzo duża. Al'Erowtem przy wyoawaniu wszelkich zarzdzeń przez
[ * ińinisteTstwa, a głownie przy załatwianiu spraw personalnyh, nie bez
\^/znaczenia była kwestią ich wpływu na szansę wyborcze.)Nato}iast wszel-
kiego rodzaju życzenia usiłowano przeforsować za pośrednkwem miej-
scowego dqsutowanego" tak czy owak minister musiał govysłuchać,
jeśli ów deputowany należał do tej samej.co on partiif(każc' zatem do
tego dążył). Pojedynczy deputowany sprawował patronat n^ urzędami
oraz wszelki patronat nad wszystkimi sprawami swojego okiguwyhQr
czego, a także utrzymywał ze swej ^tronykontakt z miejscc/ymi nota-
blami, aby znowrostać wybranym.J
Od takiego idyluczncgo stanu panowania kręgów notali i przede
wszystkim parlamentarzystów różnią się zdecydowanie najnoocześniej-
83
sze formy organizacji partyjnej. Zrodziła je demokracja, masowe prawo
wyborcze, konieczność werbowania mas, masowej organizacji, rozwój
w kierunku jak największej jedności kierowania i jak najsurowszej dys-
cypliny. Panowanie notabli i kiero-waJdię sprawowane J)rzez_Darla-
mentarzystów kończy'się. iSTer w swoje ręce biorą politycy nie będący i
deputowanymi do parlamentu, dla których jest to "zawód główny". Sąto
albo "przedsiębiorcy" -Jakimi byli odpowiednio amerykański boss oraz
angielski election agent - albo urzędnicy pobierający stałą pensję. W sen-
sie formalnym dokonuje się daleko idąca demokratyzacja) Miarodajnych
programów nie tworzą już frakcje parlameHtameT^-rrT^ystawianiu kan-
dydatów nie decydują już miejscowi notable. Kandydaci są wybierani
przez zebrania zorganizowanych członków partii, one też delegują człon-
ków na zebrania wyższego szczebla (takich szczebli może być kilka, aż
do ogólnego "zjazdu partii"). Faktyezmerjeanak władza pozostaje w rę-
kach tych, których nieprzerwaną pracę stanowi uprawianie polityki,
albo tych, od których owo uprawianie polityki jest uzależnione pod wzglę-
dem finansowym lub personalnym - czyli na przykład mecenasów lub
kierowników potężnych klubów skupiaj ąćycłfosoby, które-realTZtgą^woje
interesy polityczne (Klub Tammany-Hall). Decydujące znaczenie ma fakt,
iż cały ten^tgarat ludzki^znamienne, że w krajach anglosaskich nazywa
się go "machiną" - albo raczej ci, którzy nim kierują, są w sIaTneTrzy- {
mać w szachu_parlamentarzystów i w dość znacznym stopniu narzucać
im swoją wolę. Ajest to szczególnie istotne dla wyboru przywódców ;
partIT Przywódcą zostaj e ten, komu machina jest posłuszna, również za J
plecami parlamentu. Stworzenie takich machin oznacza7?nnymi sł6wy~"[
pojawienie się demokracji plebiscytowej. J
Stronnicy partii, przede wszystkim partyjni urzędnicy i przedsiębior- ^
cy, oczekują oczywiście, że zwycięstwo ich przywódcy przyniesie im
zyski osobisteurzędy i inne korzyści. Oczekującego od niego, a nie - /
C2y też nie tylko - od poszczególnych parlamentarzystów to jest decy- f
dujące. Oczekują przede wszystkim, że demagogiczne oddziaływanie^
osobowości przywódcy w walce wyborczej przysporzy partii głosce
i mandatoS;?tySł5amym zapewni władzę, a przez to powiększy szansę"
zwolenników partii na otrzymanie spodziewanego wynagrodzenia. AKT
jest to także satysfakcja ideowa: z pełnym wiary""osobistym oddaniem
pracować dla człowieka, a nie tylko dla abstrakcyjnego programu partii"
składającej się z ludzi przecietnych,-tfin^haryzmatyczny" element wszel^
kiego przywództwa .ATJedna z pobun<^\_^^---' '^
84
Nowa forma torowała sobie drogę, bardziej lub mniej) skutecznie,
/i w stałej utajonej walce ze współubiegającymi się o wpływy miejsco-
wymi notablami i parlamentarzystami, najpierw w partiach mieszczań-
skich w Stanach Zjednoczonych, potem w-gartii socjalderniolffatycznej,
wzede wszystkim w Niesieze^. Regres:'następuje zawsze, gdy brak ogól-
itee uznanego przywódcy, a kiedy nawet taki jest, to trzeba czynić wszel-
kiego rodzaji^koncesje A rzecz próżności i interesowności notabli par-
tyjnych. Przede wszystkim jednak machina może się dostać pód~pano-
"wanie urzędników partyjnych, którzy wykonują regularną pracę.
f Według poglądu niektórych-kół socjaldemokratycznych, iehi partia stała
f się ofiarą takiej "biuroteatyzacji". Tymczasem urzędnicy względnie ła-
t two podporządkowują się osobowości przywódcy o silnym oddziaływa-
niu demagogicznym: ich materialne i ideowe interesy pozostająprzecież
-"w ścisłym związku ze spodziewanymi przez niego skutkami działania
władzy partyjnej, a praca dla przywódcy sama przez się daje więcej sa-
^ysfakcji-wewnętrzne}. Dużo trudniejsza jest kariera przywódców tam,
'gdzie -jak w większości partii mieszczańskich - obok urzędników rów-
nież "notable" mają wpływ na partię. Albowiem zajmowane przez nich
Bbsadki członków zarządów i komitetów stanowią ideową^ "treść ich
życia". Działanie notabli determinuje reseńTymerrrWobec demagoga jako
^KomonoYus, przekonanie o wyższości politycznego "doświadczenia^par-
-tyjnego - które zresztą rzeczywiście ma istotne znaczenie - oraz ideolo-
giczna obawa przed rozbiciem starych tradycji partyjnychi A w partii
mają oni za sobą wszystkie elementy tradycjonalistyczne. Przede wszyst-
kim,wiejski, ale także drobnomieszczański wyborca widzi tylko swoj-
skie z dawien dawna nazwisko notabla i nie dowierza nie znanemu mu
człowiekowi, cHoć zapewne, jeśli ten odniesie sukces, tym niezłomnie)
stać będzie u jego boku. Przyjrzyjmy się na kilku przykładach temu zma-
ganiu obu form strukturalnych oraz opisywanemu głównie przez Ostro-
gorskiego6 umocnieniu się formy plebiscytowej.
Najpierw Anglia: tam organizacja partyjna aż do 1686 rokul była pra-
wie wyłącznie organizacją notabli. Torysi opierali się na wsi na przykład
na anglikańskim pastorze, oprócz tego - przeważnie na kierowni ku szkoły
i przede wszystkim na wielkich posiadaczach poszczególnych hrabstw
[county], wigowie głównie na takich ludziach jak nonkonfomnistyczny
6 M. Ostrogorski - jeden z pierwszych badaczy partii politycznych, autor ksi.ążki
napisanej w 1902 roku The Democracy and the Organisation of Political Parties,
ed. M.S. Lipset, New Brunswick/London 1983.
85
kaznodzieja (tam gdzie taki był), poczmistrz, kowal, krawiec, powroź-
nik, a więc na takich rzemieślnikach, którzy mogli wywierać wpływ po-
lityczny, ponieważ byli najczęstszymi partnerami pogawędek. W mia-
stach partie dzieliły się częściowo po prostu według odpowiadających
tradycji rodzinnej poglądów partyjnych. Zawsze jednak główny ciężar-
uprawniania polityki spoczywał na notablach^ Ponad tym istniał parlah
ment i partie z gabinetem i z liderem, który stał na czele rady ministróW-
lub-opozycji. Ten lider miał obok siebie najważniejszą w organizacji par-
tyjnej osobę będącą zawodowym politykiem;-był to członek partii) który
miał obowiązek dbać o przestrzeganie dyscypliny wśród współtowarzy-
szy - wA;p.7 W jego rękach spoczywał patronat nad urzędami; do niego
więc musteu zwracać się karierowicze, porozumiewał się on w tej spra-
wie z deputowanymi poszczególnych okręgów wyborczycH. W okręgach
tych zaczynała się powoli rozwijać warstwa polityków zawodowych:
werbowano lokalnych agentów, którzy na razie nie byli opłacani i zaj-
mowali mniej więcej pozycję naszych "mężów zaufania". Obok nich
pojawiła się jednak w okręgach wyborczych postać kapitalistycznego
przedsiębiorcy: election agent, którego obecność w nowoczesnym usta-
wodawstwie angielskim, dbającym o czystość wyborów, była nieunik-
nionai Ustawodawstwo to usiłowało kontrolować koszty wyborów i prze-
ciwdziałać potędze pieniądza, zobowiązując kandydata, by podał, ile
kosztowały go wybory; albowiem kandydat, oprócz tego, że wysilał swój
głos, miał jeszcze tę przyjemność - w o wiele większym stopnnrrriż-zda-
rzało się to wcześniej u nas - że sięgał do sakiewki. Election agent kazał '
sobie płacić pewną sumę ryczałtem, na czym zazwyczaj robił dobry inte-
res. W podziale władzy,miedzy lidera i notabji J)ąrtyjnyclr.w parlamen-
cię, i w kraju ten pierwszy zajmował w ówczesnej Anglii bardzo znaczą-
cą pozycję, a to ze względu na naglącą konieczność prowadzenia witSi- ;
kiej, a przy tym stałej polityki. W każdym razie wciąż jeszcze znaczny
był również wpływ parlamentarzystów i notabli partyjnych.
Tak mniej więcej wyglądała dawna organizacja partyjna, na wpół luźna
organizacja notabli, na wpół instytucja z pracownikami i przedsiębior-
cami. Jednak od roku 1868 rozwijał się, najpierw przy lokalnych wybo-
rach w Birmingham, potem w całym kraju system caucus* System ten
7 Whip zajmował się organizowaniem frakcji partyjnej w parlamencie, utrzymaniem
w niej dyscypliny. Pierwotnie należało też do niego pozyskiwanie zwolenników,
agitacja.
8 Słowo caucus weszło w użycie w pierwszej połowie XVIII wieku w Stanach Zjed-
noczonych. Najpierw stanowiło nazwę klubów politycznych, potem oznaczało ze-
86_______________________________________________
powołali do życia: pewien nonkonformistyczny kaznodzieja oraz, jako
drugi, Joseph Chamberlain. Powód dala demokratyzacja prawa wybor-
czego. Aby pozyskać masy, trzeba było powołać do życia ogromny_apa-
rat związków wyglądających na demokratyczne, w każdej dzielnicy miej-
skiej utworzyć związek wyborczy, nieustannie utrzymywać cały Interes
w ruchu, wszystko energicznie zbiurokratyzować: coraz liczniej zatrud-
niani byli płatni urzędnicy, a lokalne komitety wyborcze, w których wkrót-
y/ce było zorganizowanych w sumie około 10% wyborców, wybierały for-
/ i malnych reprezentantów polityki partyjnej, czyli głównych pośredników,
") [ którzy mielrgraw&^ieoptacjj. Siłą motoryczną były koła lokalne, zainte-
/ / res^w'ane głównie polityką komunalną, którą wszędzie jest źródłem naj-
obfitszych zysków materialnych. Także te koła były głównym źródłem
,, finansów. Owa nowo powstająca, nie kierowana już z wyżyn parlamen-
tu, machina musiała wkrótce toczyć zmagania z tymi,Jctórzy dotychczas
dzierżyli władzę, przede wszystkim ż w!up'eva, jednak wspierana przez
ludzi realizujących lokalne interesy wyszła z nich o ty\e zwycięsko, że
whip musiał się dostosować i szukać z nią porozumienia. Rezultatem była
centralizacja całej władzy w rękad^ nielicznych, a w końcu w r^ku jed-
nej osoby, która stał;; na czele partii) Albowiem w partii liberalnej cały
ten system pój awił'śię^wzwiązku z dojściem do władzy Gladstone'a.
Fascynująca, w wielkim stylu demagogia Gladstone'a, silna wiara mas
y etyczną treść jego polityki i przede wszystkim w etyczny charakter jego
osobowości - były to elementy, które tak szybko doprowadziły tę machi-
nę do zwycięstwa nad notablami. W polityce pojawił się cezaryśtyczno-
'plebiscytowy element: dyktator pola bitwy wyborczej. Ujawniło się to
bardzo szybko. W roku 1877 caucus zadziałał po raz pierwszy przy wy-
borach. Ze świetnym skutkiem: upadek Disraeliego, akurat gdy odnosił
swe największe sukcesy, był tego rezultatem. W roku 1886 machina do
tege-stepnia kierowała się charyzmą osoby, że gdy podniesiono kwestię
home nwz, cały aparat, od góry do dołu, nie pytał: czy merytorycznie
-steanyna tym samym gruncie co Gladstone?, tylko po prostu na jedno
słowo Gladstone'a wraz z nim zmienił kierunek i stwierdził: cokolwiek
on czyni, my idziemy za nim - i opuścił swego twórcę, Chamberlaina.
branie członków partii, w końcu zebranie członków partii zasiadających w jakimś
kolegialnym ciele (Kongres, rada miejska), na którym ustalano stanowisko partii
w sprawach będących przedmiotem obrad. W Anglii natomiast stało się ono od razu
synonimem machiny partyjnej - zdyscyplinowanej organizacji kontrolującej tak
członków partii, jak i jej wyborców - i nabrało pejoratywnego znaczenia. [Według
Słownika Stanisławskiego "klika"].
Machina ta potrzebowała licznego aparatu osobowego. Bądź co bądź, '
w Anglii chyba ze 2000 osób żyje bezpośrednio z polityki partii. Znacz-
nie liczniejsi są oczywiście ci, którzy są czynni w życiu politycznym,
zwłaszcza na poziomie polityki gminnej, wyłącznie jako rozglądający
się za posadą karierowicze lub jako osoby realizujące własne interesy
polityczne; Oprócz widoków materialnych przydatny polityk caucusu
ma też widoki na zaspokojenie własnej próżności. Naturalnym dążeniem
wybująlej-(aermalnej) ambicji jest chęć zostąnia(J.P. (sędzią pok'0^ lub
wręcz M,.P,-(cźłonkiem parlamentu), a staje się to udziałem takich łudzi,
którzy mogli wykazać się dobrą kindersztubą) byli"gentlemenam& Jako
zaszczyt najwyższy czekała, zwłaszcza na wielkich mecenasów finanso-
wych (finanse partii w-okpła50% opierały się na datkach anonimowych
ofiarodawców), godność pap.
Cóż okazało się efektem! tego całego systemu? To, że dzisiaj angiel-
scy parlamentarzyści, ź~wy)ątkiem kilku członków gabinetu (i kilku dzi-
waków), zazwyczaj nie sąniczym innym jak dobrze zdyscyplinowanym
stadem do głosowania. U nas, w Reichstagu, zwykle udaje się przynaj-
mniej, załatwiając prywatną korespodencje.^na stoliku przed swoim fote-
lem, że działa się dla dobra kraJuPTego rodzaju gestów nie żąda się w An<
glii; członek parlamentu ma tylko .głosować i nie dopuszczać-aiezdrady
part^pojawiać się, gdy wzy^a whip, robić to, co zarządzi albo^abjin^,
alboJidęr_opozycji. Na prowińejij-jeśłijest tam silny przywódca, machi-
na caucusu,jakby pozbawiona własnych przekonań, jest całkowicie w rę^
kaclihdara.^yfi^&amym ponad parlamentem stoi więc faktycznie plebi-
scytowy dyktator, który za pośrednictwem machiny skupia pod sobą masy
i dla którego parlamentarzy&cLtQ..tylkopolityczni beneficjanci;, pozosta-
jący w szeregach jego stroniukńwJ v
Jak odbywa się zatem selekcja tych przywódców? Przede wszyst-
kim: według jakich umiejętności? Oczywiście rozstrzyga tu - zaraz po
czynniku woli, który wszędzie na świecie jest decydujący - demago-
giczna siła przemówień. Charakter przemówień zmieniał się od czasów
Cobdena - wtedy zwracały się one do rozumu - poprzez Gladstone'a,
który był technikiem stosującym trzeźwą, zdawałoby się, zasadę "po-
zwólmy mówić faktom", aż do teraźniejszości, kiedy to w celu porusze-
nia mas używa się niejednokrotnie środków czysto emocjonalnych;'jaki-
mi posługuje się na przykład" Armia Zbawienia.'Istniejący stan można
chyba nazwać "dyktaturą polegająSąna wykorzystaniu emocji masi. Ale
bardzo rozwinięty system pracy w komitetach w angielskim "parlamen-
88_______________________________________________
t\
f cię umożliwia współpracę i wręcz zmusza do niej każdego polityka, któ-
U-rj chcIai^-^wspóWc^esTrri ćzye-w-, grzywództwie. Wszyscy ważni
^ ministrowie ostatnich dziesięcioleci mająza sobą takie bardzo realne i sku-
/ teczne przeszkolenie w pracy, a praktyka sprawozdań i publicznej kry-
r\ tyki obrad sprawia, że szkoła ta oznacza prawdziwą selekcję i wyklucza
f kogoś, kto jest tylko demagogiem.
f Tak to było w Anglii. Tamtejszy system caucus^owTsyTJSS^ak tylko
złagodzoną formą w porównaniu z amerykańską organizacją partyjną,
/'w której szczególnie wcześnis.Lszczególnie dobitnie uwyraźniła się za-
sada-ple5iscytowa'\Vmeryka Waszyngtona miała być, według jego idei,
/wspólnotą administrowaną przez "gentlemenów":; Również tam gentle-
manem był wtedy właściciel ziemski lub człowiek wyedukowanyw col-
/lege'u. Tak było na początku. Kiedy tworzyły się partie, członkowie Izby
/"Reprezentantów domagali się początkowo stanowisk kierowniczych, tak
/"j-ak w Anglii w czasie panowania notabli^ Organizacja partii była bardzo
^Tliźna. Trwało to do roku 1824. Jeszcze w czasach poprzedzających lata
.^"Śwudzieste, w niektórych gminach - które także tutaj były pierwszymi
"""ośrodkami nowoczesnego rozwoju - zacięła powstawać rtiachiha party]^
na.,.Ale dopiero wybór Andrew Jacksona, kandydata chłopów Zachodu.,,
Ja prezydenta obalił Sławne tradycję.^Formalny koniec kierowania par-
tiami przez czołowych parlamentarzystów nastąpił wkrótce po roku ?8?0\
., kiedy to wielcy parlamentarzyści - Calhoun, Webster --ustąpili zbycia
^ politycznego, poniewaŁ-parlament właściwie stracił w kraju wszelką
f władzę-tła-rzeez-machiny partyjnej. Przyczyną tak wczesnego rozwoju
plebiscytowej "machiny" w Ameryce było to, że tam i tylko tam szefem
egzekutywy i - co najw.ażmejsze - patronatu nad urzędami był plebiscyt
tamie wybrany prezydent i że w wyniku podziału władzy [Gewaltente-
ilung} był on, jeśli chodzi o sprawowanie urzędu, niemalże niezależny
od parlamentu. Prawdziwy łup w postaci beneficjów urzędniczych ocze-
kiwał więc jako nagroda za zwycięstwo właśnie w wyborach prezydenc-
kich. Konsekwencją tego był system łupów ^spoil system}, który w wy-
niku systematycznych działaj Andrea^ćksona stał się zasadą.
Jakie znaczenie dla tworeeuia^a^partii ma dzisiaj ów system łupów -
przyznawanie wszystkich urzędów federalnych stronnikom zwycięskie-
go kandydata? Ano takie, że naprzeciw siebie stają partie pozbawione
własnych przekonań, zwykłe organizacje karierowiczów, które, w zależ-
ności od tego, jak kształtują się szansę na zdobycie głosów, do każdej
walki wyborczej dopasowują swoje programy, zmieniając je tak często,
jak nie zdarza się to mimo wszelkich analogii, .nigdzie mdzi&^artte-SĄ-'
całkowicie nastawione na prowadzenie tćJ walki wyborcz^-Która ma
najistotniejsze znaczenie, jeśli chodzi o patronat nad urzędami: walki
o prezydenturę unii oraz o .stanowiska gubernatorów poszczególnych sta-
nów. Programy i kandydatów ustala się na"narodowych konwencJacffj
partii Bez udziału parlamentarzystów, a więc na zjazdach partii, na które
wysyłani są przedstawiciele formalnie bardzo demokratycznie wybrani
przez zebrania delegatów, ci zaś z kolei zawdzięczaj ą swój e mandaty pri-
maries, czyli przedwyborczym zgromadzeniom partii. Już w czasie pra-
wyborów delegaci są wybierani wedle tego, jakie nazwiska kandy-
datów na głowę państwa popierają; wewnątrz poszczególnych partii sza-
leje zacięta walka wokół kwestii nominacji. W rękach prezydenta jest
bądź co bądź 300 do 400 tysięcy nominacji urzędniczych, które nadaje
on, porozumiewając się w tej sprawie tylko zsenatoraini poszczególnych
stanów. Senatorowie są więsspotężnymi politykami. TżTja R^prezerrtair-
tówmtomiastjeststosunkow.o-bezsilna, ponieważ nie sprawuje patrona-
tu nad tKzędnikamj^JDłBłstrowie^zaś - zwykli pomocnicy prezydenta,
który jest pełnomocnikiem narodu wobec wszystkich, także wobec par-
lamentu - mogą sprawować swój urząd niezależnie od jej zaufania czy
nieufności: jest to następstwo "podziału władzy".
Oparty na tym system łupów był w Ameryce technicznie możliwy,
ponieważ przy młodości amerykańskiej kultury można było pozwolić
sobie na rządy czystego dyletantyzrmOMbowiem 300-400 tysięcy ta-
kich członków partii, którzy na potwierdzenie swoich kwalifikacji nie- -
mogli przytoczyć nic poza faktem, że oddali swoJej.partii istotne usługi -
był to stan, który oczywiście nie mógł trwać bez zjawisk ogromnie nega-
tywnych: bezprzykładnej korupcji i mamotrawstwa.iMógłje wytrzymać
tylko kraj o wciąz-meograniczonych możliwościach ekonomicznych.
Postacią, która wraz z tym systemem plebiscytowej machiny partyj-
nej wysuwa się na plan pierwszy/jest "boss^. l^-im jest boss? Politycz-
nym, kapitalistycznym przedsiębioreą^tófyffaswój rachunek i na włas-
ne ryzyko stara się o głosy wyborcze. Swoje pierwsze stosunki mógł on
nawiązywać jako adwokaT, właściciel tawemy czy temu podobnych za-
kładów, lub też może jako kredytodawca. Następnie rozsnuwa swoje nicT"
dalej, aż jest w stanie "kontrolować" określoną liczbę głosów. Osiągnąw^
szyto, nawiązuje konfaktTBoSgantf-^ąsia^aini,: swojągorliwością, zręcz-y
nością i przede wszystkim dyskrecją zwraca uwagę tych, którzy w swof
karierze zaszli dalej, i sam pnie się do góry. Boss jest niezbędny dlaOT-
unizacji partii. Jest ona scentralizowana w jego ręku. W znacznym stop-
.iu on dostarcza jej środków. Jak je zdobywa? A więc, częściowo ze
kładek członkowskich; przede wszystkim z opodatkowania pensji tych
'urzędników, którzy otrzymali urzędy dzięki niemu i jego partii. Następ-
nie z łapówek i napiwków. Jeśli ktoś chce bezkamieuchybić jednej z licz-
nych ustaw, potrzebuje pobłażliwości bossa i musi za niązapłaćSTWprze-
'crwnym razie niechybnie będzie miał nieprzyjemności. Ale potrzebny
partiffatpłtał nie powstaje tylko w ten sposób. Boss jest niezbędny jako
osoba, która bezpośrednio przyjmuje pieniądze od wielkich magnatów
finansowych. Nie powierzyliby oni pieniędzy na cele wyborcze żadne-
mu płatnemu urzędnikowi partyjnemu ani w ogóle żadnemu człowieko-
wi, który musiałby publicznie zdawać sprawę ze swych rachunków. Boss
y^^\7ze swoją roztropną dyskrecją w sprawach finansowych jest oczywiście
/ Y ] człowiekiem tych kręgów kapitalistycznych, które finansują wybory.
( ' yy Typowy boss jest absolutnie trzeźwo myślącym człowiekiem. Nie dąży
'- ć-^do społecznych honorów. "Dobre towarzystwo" ma w pogardzie kręgi
zawodowe. Boss szuka wyłącznie władzy, władzy jako źródła finansów,
ale także władzy dla niej samej. W przeciwieństwie do angielskiego li-
dera pracuje w cieniu. Nie można go usłyszeć przemawiającego - suge-
ruje on mówcom, co mają powiedzieć, aby osiągnąć stosowne cele, sam
jednak milczy. Z reguły nie przyjmuje żadnego urzędu poza urzędem se-
natora w senacie federalnym. Ponieważ senatorowie mają na mocy kon-
sstytucji swój udział w patronacie nad urzędami, czołowi bossowie czę-
ysto we własnej osobie zasiadają.w tym ciele. Rozdawanie urzędów na-
' stępuje głównie wedłua-3'asług dla partii. Ale niejednokrotnie zdarzało
się też przyznanie urzq6u3v zaonaft-za^ofęrty pieniężne, a dla poszcze-
gólnych urzędów istniayokreślone taryfy; był~fó"system sprzedaży urzę-
dów znany już przecież w monarchiach XVII i XVIII stulecia oraz w pań-
stwie kościelnym.
Boss nie ma stałych "zasad" politycznych, nie ma żadnych przeko-
nań. Pyta tylko: co pozwala uzyskać głosy? Nierzadko jest dosyć źle
wychowanym człowiekiem. Zazwyczaj jednak jego życie prywatne jest
^odne i bez zarzutu. Tylko w swej etyce politycznej dostosowuje się
w sposób naturalny do istniejącej przeciętnej etyki działania politycz-
nego; prawdopodobnie bardzo wielu z nas postępowało podobnie w sfe-
rze etyki ekonomicznej, kiedy był czas chomikowania. Nie martwi go
'N,o,ż& jako-profesjonalista, jako polityk zawodowy jest pogardzany to-
warzysko. Fakt, że sam nie sięga i nie chce sięgać po wielkie urzędy
_____________________________________91
unii, ma przy tym tę zaletę, że kandydatami zostają nierzadko obcy
partii przedstawiciele inteligencji, a wiec wybitofefl&ftbi&tgggi, a nie -
jak u nas -rzawśze"ci sami starzy notable partyjni. Jest to możliwe, jeśli
bossowie spodziewą^ą-się zwiększyć w ten sposób siłę przyciągania ,
w wyborach. Toteż właśnie struktura tych pozbawionych przekonań '^J
partii z ich towarzysko pogardzanymi funkcjonariuszami dopomogły
sięgnąć po prezydenturę zdolnym ludzio'm, którzy u nas nigdy nie za-
szliby tak wysoko. Oczywiście bossowie bronią się przed outsiderami",
którzy mogliby zagrażać ich źródłom pieniędzy i władzy. Ale mimo to
w konkurencyjnej walce o względy wyborców musieli niarzadko-akcep^
tować kandydatów, którzy uchodzili za przeciwników korupcji./'
Funkcjonowanie partii zostało więc od góry do dołu sprężyście zor-
ganizowane, niczym zakład o zdecydowanie kapitalistycznym obliczu.
Siłą wspierającą stały się niezwykle silne, zorganizowane na wzór zako-
nów kluby (w .rodzaju Tammany-Hall), które dążyły wyłącznie do osiąg-~f
nięcia zysków poprzez polityczne opanowanie zwłaszcza administracji v
komunalnych - także tutaj -podstawowego obiektu eksploatacji." Taka""""'
<8|ruE'fura życia partyjnego była możliwa jako następstwo wybujałej de-^^
mokracji Stanów Zjednoczonych - tego "Nowego Świata". Owa zależy ;
ność sprawia, że system ten powoli zamiera.'Ameryka nie może być ju^
rządzona przez dyletantów. Jeszcze'15 lat temu na pytanie pod adreseiA^_
amerykańskich robotników, dlaczego pozwalaj ą sobą rządzić politykom, ^.
którymi jakoby pogardzają, otrzymywało się odpowiedź: "wolimy jako ;
urzędników ludzi>naktórych my pluj emy, od takiej j ak u was kasty urzęd- (
niczej, która na nas pluj^TTo byrdawny~punta"wTażenia 'diiwi yfcaAsteieJ'
"demok]-acJT"7ST5C]alisciJuż wtedy myśleli zupełnie inaczej. Jest to stan,
który musi ulec zmianie. Administracja dyletantów już nie wystarcza,
a Civil Service Reform coraz liczniej tworzy dożywotnie, zapewniające
emeryturę posady i powoduje w ten sposób, że urzędy obejmują kształ-
ceni na uniwersytetach urzędnicy, tak samo nieprzekupni i zdolni j ak nasi.
Dokładnie 100 tysięcy urzędów przestało być już przedmiotem łupu
w okresach wyborczych; urzędy te zapewniają emeryturę, a ich otrzy-
manie jest uzależnione od udowodnienia kwalifikacji. To sprawi, że sys-
tem łupów będzie coraz bardziej ustępować, a i sposób kierowania partią
ulegnie chyba przeobrażeniom, nie wiemy tylko jeszcze -jakim.
J
W Niemczech decyduj ące warunki uprawiania polityki były do-
tychczas w istocie rzeczy następujące: po pierwsze - bezsilność parla-
mentów. W rezultacie żaden człowiek o kwalifikacjach przywódczych
92____________________________________________
nie zagrzewał w nich miejsca. Zakładając, że chciałoby się tam być - cóż
/można było zdziałać? Jeśli zwalniało się miejsce w kancelarii, można było
/ powiedzieć kompetentnemu szefowi administracji: mam w swoim okrę-
/ gu wyborczym bardzo zdolnego człowieka, nadawałby się tu, proszę go
^- wziąć. I tak się często zdarzało. Ale było to właściwie wszystko, co nie-
/ mieckiparlamentarzysta mógł osiągnąć dla zaspokojenia swojego instynk-
/ tu władzy - o ile go miał. DcTfego dochodziło - i ta druga okoliczność
(^ warunkowała tę pierwszą-"ogromne w Niemczech znaczenie wykształ-
conej klasy urzędników fachowych. Byliśmy pod tym względem pierwsi
na świecie. Znaczenie to powodowało, że owa klasa urzędników doma-
^(i gała się dla siebie nie tylko posad urzędników fachowych, lecz także
"\ ^stanowisk ministerialnych. To w bawarskim Landtagu powiedziano w ze-
L.^ ^szłym roku podczas dyskusji o parlamentaryzacji: zdolni ludzie nie będą
v j g zostawać urzędnikami, jeśli parlamentarzystów umieszcza się w mini-
sterstwach. Administracja urzędnicza uchylała się ponadto systematycz-
nie od kontroli tego rodzaju, jaką stanowią SeSsSy angielskich komite-
tów. W ten sposób odbierała parlamentom możliwość - jeśli pominąć
nieliczne wyjątki - wykształcenia we własnym gronie rzeczywiście uży-
tecznych szefów administracji.
/' Trzecia okoliczność to ta, że my, w Niemczech, mieliśmy w przeci-
/wieństwie do Ameryki partie o przekonaniach politycznych, które twier-
^.Pdziły, przynajmniej z subiektywną bonafides, że ich członkowie repre-
zentują "światopoglądy". Obie najważniejsze spośród tych partii, z jed-
nej stroB-y,Centrum, z drugiej strony socjaldemokracja, były jednak, i to
zgodnie z własnymi zamiarami, w istocie partiami mniejszościowymi.
W Rzeszy nadające ton koła Centrum nigdy nie robiły z tego tajemnicy,-
że są przeciw parlamentaryzmowi, gdyż obawiają się znaleźć w mniej-
szości; wówczas trudniejsze stałoby się dla nich lokowanie ubiegających
się o posady karierowiczów, co, jak dotąd, odbywało się poprzez naciski
na rząd. Socjaldemokracja była z zasady partią mniejszości i przeszkodą
w parlamentaryzacji, ponieważ nie chciała splamić srę kontaktem z miesz-
czańskim porządkiem politycznym. Fakt, że obie partie odżegnywały się
od systemu parlamentarnego, czynił ten system niemożliwym.
Co stało się więc z niemieckimi politykami zawodowymi? Nie mieli
'ładzy, nie ponosili odpowiedzialności, mogli tylko odgrywać dość pod-
sędną rolę notabli "i wobec tego po pewnym czasie dochodziły do głosu
występujące wszędzie instynkty klikowe. W kręgu tych notabli, dla któ-
rych ich mała posadka stanowiła treść życia, było rzeczą niemożliwą dla
_______________________________________________93
człowieka innego,pokroju wspiąć się w górę. Mógłbym z każdej partii,y
oczywiście nie wyłączając socjaldemokracji, przytoczyć liczne nazwie
ska, które znaczyły tragedie politycznej kariery, spowodowane tym, że\
odnośna osoba miała kwalifikacje przywódcze i właśnie z tego względu
nie była tolerowana przez notabli. Tą drogą rozwoju - ku klice notabli -
podążały wszystkie nasze partie. Na przykład Bebel z temperamentu i czy-
stości charakteru był jeszcze przywódcą, jakkolwiek o skromnym inte-
lekcie. Fakt, że był męczennikiem, że nigdy nie zawiódł zaufania mas /
(w ich oczach), sprawiał, że miał je po prostu za sobą i nie było wewnątrz [ ,
partii takiej siły, która mogłaby poważnie mu zagrozić. Po jego śmierci /
to się skończyło i nastąpiło panowanie urzędników. Urzędnicy związ^^/"
ków zawodowych, sekretarze partii, dziennikarze poszli w górę: partią/ ,
zawładnęły instynkty urzędnicze, Była to klasa urzędnicza w najwyż-^^.
szym stopniu/honorowa; uwzględniając stosunki w innych krajach (szcze- /
gólnie dość^ezęste zjawisko przekupstwa wśród urzędników związków/1
zawodowych w Ameryce), można powiedzieć: wyjątkowo honorową. '
Jednak i w tej partii wystąpiły omówione wcześniej konsekwencje pa-
nowania urzędników. _-
Od lat osiemdziesiątych partie mieszczańskie stały się całkowicie kliy^
karni notabli. Co prawda, od czasu do czasu musiały przyciągać też w cę-"~" '
la"crrTekIamowych przedstawicieli inteligencji pozapartyjnej, by móc"-
pochwalić się pewnymi nazwiskami. O ile było to możliwe, starały się
nie dopuszczać ich do wyborów: dopuszczały tylko wtedy, gdy było to
nieuniknione, gdy dana osoba nie godziła się, by było inaczej.
W parlamencie panował ten sam duch. Nasze partie parlamentarne
były i są klikami. Każda mowa wygłaszana na posiedzeniu Reichstagu
zostaje przedtem zrecenzowana w partii. Widać to po tym, jak niesły-
chanie nudne są te mowy. Głos może zabierać tylko osoba wyznaczona
jako mówca. Trudno o silniejsze przeciwieństwo angielskich, ale także -
z zupełnie przeciwstawnych powodów - francuskich zwyczajów.
Obecnie, wskutek gwałtownego upadku, który zazwyczaj nazywa się
rewolucją, dokonuje się, być może, przemiana. Być może, ale nie na pew-
no. Najpierw pojawiły się zalążki aparatów partyjnych nowego typu. Po
pierwsze, aparaty złożone z amatorów. Szczególnie często składają się
one ze studentów rozmaitych szkół wyższych, którzy mówią człowieko-
wi posiadającemu według nich kwalifikacje przywódcze: chcemy zapew-
nić Panu co trzeba do wykonania niezbędnej pracy, niech ją Pan tylko
wykona. Po drugie, aparaty ludzi interesu. Zdarzało się, że przychodzili
94
oni do osób, którym przypisywali kwalifikacje przywódcze, i zgłaszali
gotowość przejęcia agitacji w zamian za stałe kwoty płacone od każdego
głosu wyborczego. Gdybyście mnie Państwo uczciwie spytali, który z obu
tych aparatów uważałbym za bardziej niezawodny z techniczno-politycz-
i nego punktu widzenia, to myślę, że wybrałbym ten drugi. Ale obydwa
przypominały szybko wznoszące się ku górze bańki, które równie szyb-
ko pryskały. Istniejące aparaty przegrupowywały się, pracowały jednak
nadal. Owe zjawiska pozwalały mniemać, że nowe aparaty być może już
//-'""tey działały, gdyby tylko byli przywódcy. Ale sama techniczna specyfika
f/<^ proporcjonalnego prawa wyborczego^wykluczała ich pOJ[awieme?'-sie^
( Pojawiło się tylko kilku ulicznych dyktatorów - i znów przepadło. A je-
dynie organizację stronników ulicznej dyktatury cechuje ścisła dyscypli-
na: stąd siła tych znikających mniejszości.
Przyjmijmy, że to się zmienia. A zatem, w konsekwencji dotychcza-
sowych wywodów, musimy uświadomić sobie, co następuje: kierowanie
partiami przez plebiscytowych przywódców powoduje "pozbasidenie
duszy" stronników, można by rzec - ich duchową proletaryzację. Aby
byli oni jako aparat użyteczni dla przywódcy, muszą być ślepo posłusz-
ni, być machiniprafflerykańskim sensie, taką, której nie psuje próżność
^ notabli i pretensje do własnych poglądów. Wybór Lincolna był możliwy
tylko dzięki temu, że organizacja partyjna miała taki charakter; w przy-
padku Gladstone'a,jakjuż wspominaliśmy, pojawiło się to samo w cau-
cusie. To właśnie jest cena, jaką płaci się za kierowanie przez przywód-
ców. Ale wybór jest tylko jeden: albo demokracja z przywódcami, ale__
i z "machiną", albo demokracja bez przywódców, to znaczy panowanie
-7,pOtityK6w źawódbwych^bez powołania, bez wewnętrznych, charyzma-
tycznycn~\^ałOTÓw^klore'cechują właśnie przywódcę. Ten drugi przypa-
idek oznacza to, co każda fronda partyjna określa potem zwykle jako pa-
nowanie "kliki". Taki stan panuje na razie w Niemczech, Jego dalszemu
istnieniu w przyszłości, przynajmniej w Rzeszy, sprzyjać będzie spodzie-
wane odrodzenie Rady Federalnej [Bundesraty aJspJ^ym idzie - ogra-
niczenie władzy i znaczenia Reićhstagu jako miejsca selekcji przywód-
ców. Innym czynnikiem sprzyjającym będzie proporcjonalne..prawo wy;
^orcze^w kształcie, jaki_ma teraz: jest to typowe zjawisko demokracji
liez przywódców me tylko dlatego, że sprzyja targom notabli o pozycje,""
lecz także dlategó7lze"w przyszłości umożliwi związkom interesów wy-
wieranie presji w celu umieszczania ich urzędników na listach, a tym
samym tworzenie niepolitycznego parlamentu, w którym nie'będzie miej-
__________________________________________95
sca dla prawdziwych przywódców. Jedynym sposobem zadośćuczynie-
nia potrzebie przywództwa mogłoby stać się stanowisko prezydenta Rze-
szy, pod warunkiem, że byłby on wybierany plebiscytowe, a nie parla-
mentarnie. Przywódcy o sprawdzonych w pracy umiejętnościach mogli-
by wyłonić się i zostać poddani selekcji przede wszystkim wtedy, gdyby_ /
w wielkich wspólnotach miejskich pojawił się plebiscytowy dyktator /
miasta z prawem samodzielnego formowania swoich biur (tak jak w Sta""!
nach Zjednoczonych wszędzie tam, gdzie zdecydowano się podjąć po- l
ważną walkę z korupcją). To kazałoby powołać do życia przystosowaną
do takich wyborów organizację partyjną.'Ale absolutnie drobnomiesz-
czańska wrogość do przywódców we wszystkich partiach, włącznie/-
(i przede wszystkim) z socjaldemokracją, sprawia, że przyszły sposób ^
kształtowania się partii, a tym samym wszystkie te możliwości - pozo-^
stają wielką zagadką.
Toteż nie sposób obecnie przewidzieć, jak będzie się kształtowało
uprawianie polityki j ąko^.zawodu'^ a tym bardziej: na j akiej drodze przed
ludźmi politycznie uzdolnionymi otwierać się będą szansę otrzymania/
zadań politycznych przynoszących satysfakcję. Dla kogoś, kto jest zmu\
szony z powodu swego położenia majątkowego żyć "z" polityki,'zawsze
chyba pozostanie wybory albo dziennikarstwo i posada urzędnika partyj-
nego jako typowe drogi bezpośrednie,-albo też reprezentowanie cudzych
interesów w związku zawodowym, izbie handlowej, izbie rolnej, izbfe
rzemieślniczej, izbie pracy, związkach pracodawców itd. oraz odpowiedź
me^posady komunalnej O skutkach zewnętrznych [polityki] nie da się
powiedzieć nic ponadto, że na urzędnika partyjnego i dziennikarza spada
odium "d^aSacjT'1: "Płatny pismak", (.płatny mowca^- obaj niestety będą
ciągle miee-wuszach te określenia, nawet jeśli nikt nie wypowie ich na
głos. Jeśli ktoś jest wewnętrznie bezbronny i nie potrafi sam sobie udzie-
lić na to właściwej_odpowiedzi,niechJepi^4Fzyaia-sie..z daleka_od karie-
ry, która, choć tak kusząca, może też przynieść trwałe rozczarowana.
A jakich wewnętrznych radości można się po niej spodziewać i jakie
osobiste predyspozycje musi mieć ten, kto ją wybiera?
A więc przede wszystkim: daje ona poczucie władzy. Nawet na for-
malnie skromnych stanowiskach świadomość wpływu na ludzi, udziału
we władzy nad nimi, a głównie poczucie, że trzyma się w ręku jakby
nerwy ważnych zdarzeń historycznych, jest w stanie wynieść polityka
zawodowego ponad codzienność. Ale teraz staje on przed pytaniem: ja-
kie cechy mogą dać mu nadzieję, że sprosta tej (choćby i w pojedynczym
96_______________________________________________
przypadku wąsko pojmowanej) władzy, a więc i odpowiedzialności, jaką
ona na niego nakłada? W ten sposób wkraczamy w dziedzinę zagadnień
etycznych, albowiem tu zasadne jest pytanie: jakim trzeba być człowie-
kiem, by móc kłaść rękę między szprychy koła historii?
Można powiedzieć, że trzy cechy są szczególnie istotne dla polityka:
namiętność - poczucie odpowiedzialności - wyczucie w ocenie [Augen-
mafi}. Namiętność w sensie rzeczowości: namiętne oddanie "spra-
wie", Bogu czy demonowi, który jest jej panem. Nie w sensie owych
wewnętrznych stanów, które mój zmarły przyjaciel Georg Simmel miał
zwyczaj określać jako Jałowe podniecenie" [sterile Aufgeregtheit} i które
fcyły właściwe dla określonego typu intelektualistów, przede wszystkim
rosyjskich (choć nie dla wszystkich!), a teraz, w tym karnawale przy-
oedabianym 'yQn^n_mrónenuBwetucji, grają tak ważną rolę także
w przypadku naszych intelektualistów: ot, wiodąca w próżnię "roman-
tyczność spraw atrakcyjnych intelektualnie", której nie towarzyszy żad-
ne"rzeczowe poczucie odpowiedzialności. Albowiem sama tylko
namiętność, nawet naj szczerzej odczuwana, to oczywiście jeszcze nie
wszystko. Namiętność nie stworzy polityka, jeśli pozostając w służbie
^ "sprawy", nie uczyni ona j ednocześnie odpowiedzialności wobec
f( tej właśnieJ.prawy decydującym czynnikiem działaniS""A do~tego po-
Azeba - i to jest decydująca psychologiczna cecha póHfyka - wyczu-
cia w ocenie, umiejętności poddania się z wewnętrznym skupieniem
i spokojem oddziaływaniu rzeczywistości, a więc dystansu wobec rze-
czy i ludzi. "Brak dystansu" jako taki jest jednym ze śmiertelnych grze-
Aów każdego polityka i jedną z tych cech, których hodowanie u młodej
generacji naszych intelektualistów skarze-ich-na-polityczną nieudolność.
Albowiem problem polega właśnie na tym, aby w tej samej duszy zmie-
ścić razem i gorące serce, i chłodne oko. Politykę robi się głową, a nie
inną częścią ciała czy duszy. A jednak oddanie się jej, jeśli nie jest fry-
twolną intelektualną grą, lecz ma być prawdziwym ludzkim działaniem,
Jmoże zrodzić się i czerpać energię tylko z namiętności. Owo zdecydo-
j wane poskromienie duszy, które cechuje namiętnego polityka i odróżnia
t] go od pospolitych, jałowo podnieconych" dyletantów politycznych, jest
jednak możliwe tylko przez przyzwyczajenie do dystansu - w każdym
znaczeniu tego słowa. "Siła" politycznej "osobowości" wynika przede
wszystkim z tych właśnie cech.
Dlatego polityk musi codziennie, w każdej godzinie, pokonywać bar-
dzo trywialnego i jakże ludzkiego wroga w sobie samym: najpospolitszą
_______________________________________________97
próżność, śmiertelnego wroga wszelkiego rzeczowego zaangażo-
wania i wszelkiego dystansu, w tym wypadku dystansu wobec samego
siebie.
Próżność jest cechą bardzo rozpowszechnioną i być może nikt nie
jest zupełnie od niej wolny. A w kołach akademickich i wśród uczonych
jest ona swego rodzaju chorobą zawodową. Ale akurat u uczonego, na-
wet jeśli daje o sobie znać w sposób antypatyczny, jest ona względnie
nieszkodliwa, w tym sensie, że z reguły nie przeszkadza w uprawianiu
nauki. Zupełnie inaczej u polityka. Dążenie do władzy jest nieunik-
nionym środkiem w jego pracy. "Instynkt władzy" -jak to się mówi -
należy więc w istocie do jego normalnych cech. Grzech przeciw święte-
mu duchowi jego zawodu zaczyna się w momencie, gdy to dążenie do
władzy staje się nierzeczowe, gdy staje się przedmiotem czysto osobiste-
go samoupojenia zamiast występować wyłącznie w służbie "sprawy".
Albowiem w dziedzinie polityki ostatecznie istnieją tylko dwa rodzaje
grzechów śmiertelnych: nierzeczowość i - często, lecz nie zawsze z nią
identyczny - brak odpowiedzialności. Najsilniejsza pokusa, by popełnić
jeden z ]ych grzechów lub obydwa, rodzi się u polityka z próżności: z po-
trzeby wystąpienia w sposób możliwie spektakularny na pierwszym pla-
nie. Pokusa jest tym silniejsza, że demagog musi liczyć na efekt - właś-
nie dlatego stale narażony jest na niebezpieczeństwo, że zostanie
aktorem oraz że zlekceważy odpowiedzialność za skutki swojego dzia-
łania i będzie pytał tylko o to, jakie robi "wrażenie". Jego nierzeczowość
sprawia, że gotów jest dążyć do spektakularnych pozorów władzy za-
miast do władzy rzeczywistej, jego brak odpowiedzialności zaś - że roz-
koszuje się tylko władzą jako taką, bez względu na stanowiące jej treść
cele. Bo chociaż - albo raczej - dlatego właśnie, że władza jest nieunik-
nionym środkiem, a dążenie do władzy jedną z sił napędowych wszel-
kiej polityki, nie ma bardziej zgubnego zniekształcenia siły politycznej
niż parweniuszowskie chełpienie się władzą i próżne samouwielbienie
w poczuciu władzy, w ogóle wszelka adoracja władzy jako takiej.
Ktoś, kto jest tylko "politykiem silnej ręki" [Machtpolitiker} - a jest to
postawa, której także u nas usiłuje się przydać blasku, gorliwie uprawia-
jąc jej kult - może silnie oddziaływać, ale w rzeczywistości działania
jego są jałowe i pozbawione sensu. Wyrażając taką opinię, krytycy "po-
lityki silnej ręki" mają całkowitą rację. Nagłe wewnętrzne załamanie ty-
powych przedstawicieli owego sposobu myślenia pokazało nam, j aka we-
wnętrzna słabość i niemoc kryje się za tymi butnymi, lecz całkowicie
98
pustymi gestami. Są one wytworem wielce żałosnej, powierzchownej
wyniosłości wobec sensu ludzkiego działania, która nie ma nic wspólne-
go z wiedzą o tragizmie, jaki w gruncie rzeczy znamionuje wszelkie dzia-
łania, zwłaszcza zaś działania polityczne.
Jest prawdą niezbitą i podstawowym doświadczeniem wszelkiej hi-
storii, którego nie będziemy tu bliżej wyjaśniać, że końcowy rezultat dzia-
łania politycznego pozostaje zwykle, a nawet wręcz z reguły, w całkowi-
cie nieadekwatnym, często zgoła paradoksalnym stosunku do jego pier-
wotnego sensu. Ale dlatego nie może tego sensu służby sprawie
zabraknąć, jeżeli w ogóle działanie marnieć wewnętrzne oparcie. Jaka to
ma być sprawa, której służąc, polityk dąży do władzy i używa władzy,
jest kwestią wiary. Może on służyć celom narodowym albo celom ludz-
kości, celom społecznym i etycznym albo kulturowym, celom świata do-
czesnego albo religijnym, może go inspirować silna wiara w "postęp"
wszystko jedno w jakim sensie - albo też może on ten rodzaj wiary chłod-
no odrzucać, może twierdzić o sobie, że służy "idei", bądź też, pryncy-
pialnie odrzucając takie pretensje, chcieć służyć zewnętrznym celom ży-
cia codziennego ale zawsze musi być jakaś wiara. W przeciwnym
razie w istocie także na zewnętrznie największych politycznych sukce-
sach ciąży - i słusznie - przekleństwo pożałowania godnej marności.
Co powiedziawszy, rozpoczęliśmy omawianie ostatniego problemu,
jaki nas dziś interesuje: etosu polityki jako "sprawy". Jakie powołanie
[Bern/] wypełniać może ona sama - niezależnie od swych celów - w ob-
rębie całej moralnej ekonomii życiowej? Jakie jest, by tak rzec, jej etycz-
ne umiejscowienie? Tu, oczywiście, zderzają się ze sobą ostateczne kon-
cepcje światopoglądowe, pomiędzy którymi musimy w końcu doko-
nać wyboru. Zmierzymy się śmiało z tym problemem, w ostatnim czasie
podnoszonym ponownie - moim zdaniem - w zupełnie opaczny sposób.
Uwolnijmy go jednak przede wszystkim od pewnego trywialnego
zafałszowania. Etyka mianowicie może wystąpić w wielce fatalnej pod
względem moralnym roli. Posłużmy się przykładami. Rzadko się zdarza,
iby człowiek, którego miłość odwraca się od jednej kobiety i kieruje ku
innej, nie odczuwał potrzeby uzasadniania tego na różne sposoby przed
samym sobą. Powiada on: "nie była warta mojej miłości" albo: "rozcza-
rowała mnie", albo też przytacza inne "powody" tego rodzaju. Oto brak
Oyerskości: do zwykłego losu, który sprawił, że on jej już nie kocha i że
ona musi to znieść, zostaje dopisana, zupełnie nie po rycersku, "prawo-
mocność", na mocy której on rości sobie prawo do słuszności, a na nią
__________________________________________99
prócz nieszczęścia stara się jeszcze zrzucić brak słuszności. Całkiem tak
samo postępuje zwycięski konkurent erotyczny: przeciwnik musi być
mniej wart, w przeciwnym razie nie zostałby pokonany. Oczywiście to
samo zachodzi w sytuacji, gdy po jakiejś zwycięskiej wojnie zwycięzca
w swym niegodnym zarozumialstwie uzurpuje sobie: zwyciężyłem, bo
miałem rację. Albo gdy kogoś załamują psychicznie okropieństwa woj-
ny, zamiast skromnie przyznać, że to przerasta jego siły, odczuwa nagle
potrzebę, by przed sobą samym uzasadnić swoje znużenie wojną. Szuka
więc substytutu dla swego odczucia i twierdzi: nie mogłem tego znieść,
ponieważ musiałem bić się w moralnie złej sprawie. Tak samo jest w przy-
padku pokonanego na wojnie. Zamiast, lamentując jak stare baby, szu-
kać po wojnie "winnego" (bo przecież wojnę zrodziła struktura społe-
czeństwa), trzeba po męsku i cierpko powiedzieć wrogowi: "przegrali-
śmy wojnę - wy zwyciężyliście. To już jest za nami; teraz pozwólcie, że
pomówimy o tym, j akie konsekwencj e należy wyciągnąć zgodnie z rze-
czowymi interesami, o które toczyła się gra, oraz-co najważniejsze -
w związku z odpowiedzialnością wobec przyszłości, odpowiedzial-
nością, która ciąży przede, wszystkim na zwycięzcy". Wszystko inne jest
niegodne i mści się. Naród wybacza naruszenie jego interesów, nie wy-
bacza natomiast obrazy jego honoru, zwłaszcza obrazy spowodowanej
kleszym zadufaniem. Każdy nowy dokument, który po dziesiątkach lat
wychodzi na jaw, sprawia, że ożywają niegodne wrzaski, nienawiść
i gniew. A przecież koniec wojny powinien uniemożliwić jej odżywanie,
przynajmniej w sensie moralnym. Do tego niezbędna jest rzeczo-
wo ś ć i rycerskość, a przede wszystkim godność. Natomiast nie "etyka",
która tak naprawdę oznacza brak godności obu stron. Zamiast martwić
się o to, co jest rzeczą polityka: o przyszłość i odpowiedzialność przed
nią, zajmuje się ona politycznie jałowymi, bo nierozstrzygalnymi zagad-
nieniami winy w przeszłości. Takie postępowanie jest winą polityczną,
o ile takowa istnieje. A ponadto nie dostrzega się tu nieuniknionego za-
fałszowania całego problemu przez bardzo materialne interesy: interes
zwycięzcy w możliwie największym zysku - moralnym i materialnym -
oraz przez nadzieje pokonanego na to, że wyznając winę, wytarguje
jakieś korzyści; jeśli jest coś, cojest "nikczemne", to właśnie to, ajestto
skutek wykorzystywania "etyki" jako instrumentu "własnej słuszności".
Jak jednak przedstawia się rzeczywisty stosunek pomiędzy etyką
a polityką? Czy nie maj ą one, jak to się czasami mówi, ze sobą abso-
lutnie nic wspólnego? Czy też, wręcz przeciwnie, prawdą jest, że "ta
^'
100_______________________________________________
sama" etyka obowiązuje tak w politycznym, jak i w każdym innym dzia-
łaniu? Niekiedy uważano, że oba te twierdzenia wykluczają się wzajem:
słuszne jest albo jedno, albo dmgie. Ale czy jest prawdą, że stosunki
erotyczne i handlowe, rodzinne i urzędowe, stosunek do żony, kobiety
sprzedającej warzywa, do syna, konkurenta, przyjaciela, oskarżonego -
że stosunki te mogłyby być obwarowane tymi samymi co do treści
nakazami jakiejkolwiek etyki świata? Czy rzeczywiście z punktu widze-
nia etycznych wymogów stawianych polityce zupełnie obojętny jest fakt,
że posługuje się ona bardzo specyficznym środkiem: władzą, za którą
stoi przemoc? Czy nie widzimy, że ideolodzy bolszewiccy i spartaku-
sowscy, właśnie dlatego, że stosują ten środek polityczny, doprowadzają
do tych samych rezultatów, co jakiś militarystyczny dyktator?
Czym, jeśli nie osobą władców i ich dyletantyzmem, różni się panowa-
nie rad robotniczych i żołnierskich od panowania dowolnej osoby dzier-
żącej władzę w dawnym reżimie? Czym różni się polemika większości
przedstawicieli rzekomo nowej etyki, skierowana przeciw krytykowa-
nym przez nich oponentom, od polemiki jakichś innych demagogów?
Szlachetnym zamiarem! - zabrzmi odpowiedź. Dobrze. Ale tu jest mowa
o środkach, a zwalczani przeciwnicy całkiem tak samo, z absolutną su-
biektywną uczciwością, przypisują sobie szlachetność swoich ostatecz-
nych zamiarów. "Kto mieczem wojuje, od miecza ginie" - a walka jest
wszędzie walką. A więc: etyka Kazania na G ó rżę? Kazanie na Gó-
rze - innymi słowy: absolutna etyka Ewangelii - to poważniejsza spra-
wa niż sądzą ci, którzy chętnie dziś cytują owe przykazania. Z nią nie ma
żartów. Dotyczy jej to, co powiedziano o przyczynowości w nauce: to
nie jest dorożka, którą można dowolnie zatrzymać, by wedle uznania
wsiadać i wysiadać. Tylko wszystko albo nic, taki właśnie jest jej
sens, jeśli ma z tego wyniknąć coś więcej niż banały. A więc na przykład
bogaty młodzieniec: "odszedł zasmucony, miał bowiem majętności wie-
le". [Ewangelia św. Mateusza, 19,22]. Przykazanie Ewangelii jest bez-
warunkowe i jednoznaczne: oddaj, co masz - po prostu wszystko. Poli-
tyk powie: żądanie społecznie bezsensowne, dopóki nie zostanie prze-
forsowane wobec wszystkich. A więc: opodatkowanie, drenaż
podatkowy, konfiskata-jednym słowem: przymus i porządek dotyczą-
cy wszystkich. Przykazanie etyki jednak wcale nie stawia takich
Hgwestii - na tym polega jego istota. Albo: "nadstaw drugi policzek!"
/Bezwarunkowo, nie pytając, jakim prawem bliźni bije. Etyka braku god-
Cttosci - chyba że jest się świętym. Otóż właśnie: trzeba być świętym we
_____________________________________101
wszystkim, przynajmniej chcieć być, trzeba żyć jak Jezus, apostołowie,
św. Franciszek i jemu podobni, wówczas ta etyka ma sens i jest wyrazem
godności. W przeciwnym razie nie. Albowiem jeśli w konsekwen-
cji akosmicznej etyki miłości mówi się: "nie przeciwstawiać się złu siłą"^
to do polityka odnosi się zdanie wręcz przeciwne: powinieneś prze-
ciwstawić się złu przy użyciu siły, inaczej -będziesz odpowiedzial-
ny za sytuację, w której zło weźmie górę. Kto chce działać według etyki
Ewangelii, niech powstrzyma się od strajków - albowiem są one przy-
musem - i niech idzie do żółtych związków zawodowych.9 Ale przede
wszystkim niech nie mówi o "rewolucji". Albowiem ta etyka nie naucza
chyba, że właśnie wojna domowajest jedyną prawomocną wojną. Postę-
pujący według Ewangelii pacyfista nie przyjmie broni albo ją odrzuci
(jak zalecano to w Niemczech) z etycznego obowiązku, aby położyć kres
wojnie - tej i każdej innej. Polityk powie: jedynym pewnym środkiem \
służącym zdyskredytowaniu wojny w dającej się przewidzieć
przyszłości byłby pokój oparty na status quo. Wtedy narody spytały-
by: po co była ta wojna? Prowadzono by ją ad absurdum - co obecnie
nie jest możliwe. Albowiem dla zwycięzców - przynajmniej dla części
z nich - opłaci się ona politycznie. A odpowiedzialność za ten stan rze-
czy spada na zwolenników postawy uniemożliwiającej nam wszelki opór.
Gdy więc minie okres wyczerpania, zdyskredytowany będzie
pokój, nie wojna: takie są następstwa etyki absolutnej.
Wreszcie: obowiązek głoszenia prawdy. Dla etyki absolutnej jest on
niezbędny. Wyciągnięto więc wnioski: trzeba publikować wszystkie do-
kumenty, zwłaszcza te obciążające własny kraj i na podstawie tych jed-
nostronnych publikacji wyznać winę, jednostronnie, bezwarunkowo, bez
względu na skutki. Polityk zauważy, że w efekcie nie sprzyja to praw-
dzie, lecz w wyniku nadużyć i rozpętania namiętności - zaciemniają; że
tylko wyczerpujące ustalenia przeprowadzone planowo i bezstronnie
mogą być owocne; każde inne działanie może mieć dla narodu, który
postępuje w ten sposób, skutki nie do naprawienia przez dziesiątki lat.
Ale właśnie "skutki" nie interesuj ą etyki absolutnej.
To jest punkt decydujący. Musimy sobie uświadomić, że wszelkie
zorientowane etycznie działanie może opierać się na dwóch zasadni-
9 Związki współpracujące z pracodawcami i nastawione pozytywnie do gospodarki
kapitalistycznej. Prawdopodobnie określenie pochodzi stąd, że w czasie jednego
z konfliktów we Francji w XIX wieku łamistrajki zalepiali rozbite szyby żółtym
papierem. ". ^
102
czo różnych od siebie, przeciwstawnych i nie dających się pogodzić mak-
symach: może ono kierować się "etyką przekonań" [gesinnungsethisch]
lub "etyką odpowiedzialności" [verantwortungsethisch]. Nie znaczy to,
że etyka przekonań jest identyczna z brakiem odpowiedzialności, a ety-
ka odpowiedzialności z brakiem przekonań. O tym, oczywiście, nie może
być mowy. Ale jest to niezmiernie głębokie przeciwieństwo: gdy z jed-
nej strony działa się według maksymy etyki przekonań, na przykład
w myśl zasady religijnej, że "chrześcijanin czyni dobrze, a rezultat po-
zostawia Bogu", a z drugiej strony - według maksymy etyki odpowie-
dzialności, ponosząc odpowiedzialność za (dające się przewidzieć) skut-
ki swojego działania. Choćbyście Państwo bardzo przekonująco wy-
łuszczyli jakiemuś zdeklarowanemu syndykaliście, wyznawcy etyki
przekonań, że skutkiem jego działania będzie wzrost szans reakcji, zwięk-
szone uciemiężenie j ego klasy, zahamowanie j ej awansu - i tak nie zrobi
to na nim żadnego wrażenia. Jeśli skutki działania płynącego z czystych
przekonań są złe, to dla niego nie ten, kto działa, jest za to odpowiedzial-
ny, lecz świat, głupota innych ludzi lub wola Boga, który ich takimi stwo-
rzyłr'Nafomiast wyznawca etyki odpowiedzialności liczy się właśnie
|z owymi przeciętnymi ludzkimi wadami, nie ma on -jak słusznie stwier-
dził Fichte - żadnego prawa zakładać, że ludzie są dobrzy i doskonali,
J nie czuje się w stanie obarczać innych skutkami swojego działania, o ile
[mógł je przewidzieć. Powie on: te skutki będą przypisane mojemu dzia-
łaniu. Wyznawca etyki przekonań czuje się "odpowiedzialny" jedynie za
to, by nie zgasł płomień czystych przekonań, na przykład płomień prote-
stu przeciw niesprawiedliwości porządku społecznego. Rozniecać ten
płomień wciąż na nowo - oto cel jego zupełnie irracjonalnych, jeśli oce-
niać je z punktu widzenia ewentualnego sukcesu, czynów, które mogą
i powinny mieć tylko wartość przykładu.
Problem jednak na tym się nie kończy,. .Każdaetyka świata musi sta-
wić czoło faktowi, że osiąganie "dobrych" celów jest w wielu wypad-
kach związane ze zgodą na użycie morahww^tpliwych lub co najmniej
niebezpiecznych środków, jak również z tym, że możliwe lub też praw-
dopodobne są złe skutki uboczne. I żadna etyka świata nie może przesą-
dzić, kiedy i w jakim zakresie etycznie dobry cel "uświęca" etycznie nie-
bezpieczne środki i skutki uboczne.
Dla polityki środkiem decydującym jest przemoc, a jaką doniosłość
z punktu widzenia etyki ma napięcie między środkiem i celem, mogą
Państwo wywnioskować stąd, że, jak każdy wie, rewolucyjni socjaliści
_____________________________________103
(orientacja zimmerwaldzka) już podczas wojny wyznawali zasadę, którą
można by zwięźle sformułować następująco: "jeśli mamy do wyboru:
albo jeszcze kilka lat wojny i potem rewolucja, albo teraz pokój i żadnej
rewolucji, to wybieramy te kilka lat wojny!". Na dalsze pytanie: "co może
przynieść ta rewolucja?", każdy przygotowany naukowo socjalista od-
powiedziałby, że nie ma mowy o przejściu do gospodarki, którą można
by nazwać socjalistyczną we właściwym znaczeniu, lecz że powstanie
znowu gospodarka burżuazyjna, która mogłaby jedynie pozbyć się ele-
mentów feudalnych i pozostałości dynastycznych. A więc dla tak skrom-
nego rezultatu "jeszcze kilka lat wojny!" Wolno chyba powiedzieć, że
nawet mając bardzo silne przekonania socjalistyczne można odrzucić cel,
który wymaga środków tego rodzaju. Jednak bolszewicy i spartakusow-
cy, w ogóle socjaliści rewolucyjni wszelkiego rodzaju, widzą tę kwestię
dokładnie tak samo i jest doprawdy ogromnie śmieszne, gdy ludzie ci
potępiają moralnie "używających przemocy polityków" dawnego reżi-
mu, a powodem potępienia j est stosowanie przez owych polityków środ-
ków (jakkolwiek całkowicie uzasadnione może być odrzucenie ich
celów), którymi oni sami się posługują.
Wydaje się więc, że tu, o ten problem uświęcania środków przez cel,
musi rozbić się całkowicie etyka przekonań* I rzeczywiście, logicznie
rzecz biorąc, ma ona jedną możliwość: odrzucić każde działanie,
które stosuje środki moralnie niebezpieczne. Logicznie rzecz biorąc.
W świecie faktów oczywiście wciąż na nowo stwierdzamy, że wyznaw-
ca etyki przekonań nagle zmienia się w chiliastycznego proroka, że na
przykład ci, którzy dopiero co głosili "miłość przeciw przemocy", w na-
stępnej chwili nawołuj ą do przemocy-do przemocy po raz ostatni,
mającej doprowadzić do zniszczenia w s z e l k i ej przemocy - podobnie
jak nasi wojskowi, którzy mówili żołnierzom przed każdą ofensywą: ta
jest ostatnia, przyniesie zwycięstwo, a potem pokój. Wyznawca etyki prze-
konań nie może znieść etycznej irracjonalności świata. Jest on kosmicz-
no-etycznym "racjonalistą". Przypominaj ą sobie Państwo, każdy spośród
Państwa, kto znaDostojewskiego, scenę z Wielkim Inkwizytorem, gdzie
problem ten jest trafnie przedstawiony. Nie jest możliwe pogodzenie'
etyki przekonań i etyki odpowiedzialności; nie można tez etycznie zade-,
kretować, jaki cel ma uświęcać jakie środki; jeśli w ogóle robTsIęJaEles
koncesje na rzecz tej zasady. J
Kolega EW. Foerster, którego osobiście wysoko cenię za niewątpli-
wą szczerość jego przekonań, natomiast jako polityka bezwarunkowo
^
104______________________________________________
go odrzucam, uważa w swojej książce, że można ominąć trudności, trzy-
mając się prostej tezy: z dobra może wyniknąć tylko dobro, ze zła - tyl-
ko zło. Wtedy zapewne nie istniałaby cała ta problematyka. Ale jest jed-
nak zadziwiające, że 2500 lat po Upaniszadach taka teza mogła jeszcze
ujrzeć światło dzienne. Nie tylko cały przebieg historii świata, ale każda
bezstronna analiza codziennych doświadczeń mówi coś wręcz przeciw-
nego. Rozwój wszystkich religii świata polega przecież na tym, że właś-
nie coś przeciwnego jest prawdą. Prastary problem teodycei to przecież
pytanie: jak to możliwe, że moc, którą przedstawia się jako wszechpo-
tężną i łaskawą jednocześnie, mogła stworzyć tak irracjonalny świat nie-
zasłużonego cierpienia, bezkarnej niesprawiedliwości i niepoprawnej
głupoty. Albo nie jest wszechpotężna, albo nie jest łaskawa. Albo też
życiem rządzą całkowicie odmienne zasady odpłaty i zadośćuczynienia,
takie, które możemy interpretować metafizycznie, bądź też takie, które
na zawsze pozostaną niedostępne naszej interpretacji. Ów problem: do-
świadczenie irracjonalności świata, był przecież siłą napędową wszel-
kiego rozwoju religii. Indyjska nauka o karmie i perski dualizm, grzech
pierworodny, predestynacja i Deus absconditus - wszystko wyrosło z tego
doświadczenia. Także dawni chrześcijanie wiedzieli bardzo dokładnie,
że świat jest rządzony przez demony i że kto obcuje z polityką, to znaczy
używa władzy i przemocy jako środków, ten zawiera pakt z mocami dia-
belskimi. Jeśli chodzi o działanie polityczne, nie jest więc prawdą, że
z dobra tylko dobro może wyniknąć, a ze zła tylko zło, lecz często wręcz
przeciwnie. Kto tego nie widzi, ten faktycznie jest dzieckiem pod wzglę-
dem politycznym.
Etyka religijna rozmaicie radziła sobie z faktem, że należymy do roz-
maitych porządków życia, w których rządzą różne prawa. Helleńsk-rpo-
liteizm składał ofiary zarówno Afrodycie, jak Herze, zarówno Dionizo-
'sowi, jak Apollinowi, i wiedział, że nierzadko spierali się oni ze sobą.
Hinduistyczny porządek życia czyni? każdy z rozmaitych zawodów przed-
Lmi&tem szczególnego prawa etycznego, dharmy, tworząc z nich odrębne
kasty, oddzielał je na zawsze od siebie, a przy tym umieszczał je w stałej
hierarchii starszeństwa, z której nie było ucieczki dla osób urodzonych
w danej kaście, chyba że poprzez ponowne narodziny w następnym ży-
ciu; w ten sposób różnicował ich dystans wobec najwyższych zbawczych
dóbr religijnych. Miał też możliwość rozbudowania dharmy poszczegól-
nych kast; od ascetów i braminów począwszy, na łajdakach i ladaczni-
cach skończywszy, zgodnie z immanentnymi prawami wykonywanych
przez nich zawodów. Było tam miejsce dla wojny i polityki. Włączenie
wojny do ogółu porządków życia znajdą Państwo w Bhagavadgicie,
w rozmowie między Kriszną i Ardżuną. "Czyń dzieło konieczne" - tzn.
według dharmy kasty wojowników i jej reguł to, co nakazuje obowią-
zek, to, co odpowiednio do cetu wojnyrzeczoworkómeczne; według tej
wiary nie szkodzi to'szczęściu religijnemu, lecz mii służy. Przed ówczes-
nym wojownikiem indyjskim, który ponosił bohaterską śmierć, niebo
,mdry stało otworem, tak jak Walhalla stała otworem przed Germaninem.
Podobnie jednakjak Germanin, który gardził chrześcijańskim rajem z jego
anielskimi chórami, wojownik indyjski gardził nirwaną. Ta specjalizacja
etyki umożliwiła etyce hinduskiej traktowanie tej królewskiej sztuki
w sposób całkowicie spójny, zgodny z prawami własnyrnfpolityki, a na-
wet je radykalizujący. Rzeczywiście radykalny ^inakiaweliźm", w po-
pularnym sensie tego słowa, jest w indyjskiej literaturze w klasycznej
formie reprezentowany w Arthasiuastra Kautalji (na długo przed chrze-
ścijaństwem, prawdopodobnie z okresu Czandragupty); w porównaniu
z tym Książę Machiavellego to igraszka. W etyce katolickiej, która zresztą
jest dość bliska profesorowi Foersterowi, consilia evangelica stanowią,
jak wiadomo, etykę szczególną, przeznaczoną dla tych, którzy obdarzeni
są charyzmą życia świętego. Obok mnicha, któremu nie wolno przele-
wać krwi ani szukać zysku, są tu pobożny rycerz i mieszczanin, którzy
z tych wolności korzystają. Gradacja etyki i jej włączenia w organizm
nauki o zbawieniu są mniej konsekwentne niż w Indiach, zresztą zgod-
nie z chrześcijańskimi-założeniami wiary musiało i mogło tak być. Ze-
psucie świata przez grzech pierworodny stosunkowo łatwo pozwalało
włączyć do etyki.przemoc, stanowiącą środek karny przeciw grzechowi
i kacerzom, którzy zagrażają zbawieniu .du&zJednak^uparte wyłącznie
na etyce przekonań, absolutne wymogi Kazania na Górze i opierające
się na nich religijne prawo naturalne jako prawo absolutne zachowały
swoją rewolucyjną siłę i z impetem żywiołu pojawiały się na planie pra-
wie zawsze w czasach społecznych wstrząsów. One to stworzyły zwłasz-
cza radykalno-pacyfistyczne sekty, z których jedna zrobiła w Pensylwa-
nii eksperyment - powołała państwowość wyrzekającą się użycia prze-
mocy na zewnątrz. Był on o tyle tragiczny w swym przebiegu, że gdy
wybuchła wojna o niepodległość, kwakrowie nie mogli z bronią w ręku
walczyć o swe ideały, o które ta wojna się toczyła. Normalny protestan-
tyzm natomiast legitymizował państwo (a więc środki przemocy) w ogóle,
a prawomocne państwo autorytarne w szczególności, widząc w nim urzą-
10(j> |____________________________________________
dzenie boskie. Luter zdejmował z jednostki etyczną odpowiedzialność
za wojnę i przerzucał j ą na zwierzchność. Posłuszeństwo wobec niej w in-
nych sprawach niż sprawy wiary nigdy nie mogło być traktowane jak
wina. Dla kalwinizmu z kolei przemoc z zasady była środkiem obrony
wiary, uznawał on zatem wojnę religijną, która w islamie od początku
była elementem życia. Widać więc: absolutnie nie jest prawdą, że to do-
piero nowoczesna, zrodzona z renesansowego kultu herosów niewiara
narzuciła problem etyki politycznej. Wszystkie religie zmagały się z nim,
z najróżniejszym skutkiem i -jak wynika z powyższego wywodu - nie
mogło też być inaczej. Specyficzne środki prawomocnej przemo-
cy same przez się, gdy znajdą się w rękach ludzkich związków, stano-
wią czynnik nadający szczególny charakter wszelkim problemom etycz-
nym w polityce.
Ktokolwiek godzi się na te środki - a każdy polityk to robi - ten ska-
zany jest (bez względu na cel, któremu mają one służyć) na płynące stąd
specyficzne konsekwencje. W największym stopniu dotyczy to bojow-
ników wiary, zarówno religijnej, jak i rewolucyjnej. Możemy spokojnie
wziąć za przykład współczesność./Kto chce przemocą zaprowadzić
na ziemi absolutną sprawiedliwość^petrzebuje do tego stronników: "apa-
ratu ludzkiego". Musi mu dać nadzieję na niezbędne, wewnętrzne i ze-
wnętrzne'Hagrody - nagrodę wieczną lub doczesną- w przeciwnym ra-
zie aparat nie-będzić funkcjonował. A więc nagrody wewnętrzne: w wa-
runkach nowoczesnej walki klasowej - zaspokojenie nrettawiści i żądzy
zemsty; przede wszystkim: zaspokojenie resentymentówT^seudoetycz-
nego pieniackiegoprzekqnąni,a,fl. własnej słuszności, czyłt-potrzeby spo-
twarzania i oczerniania przeciwników. Nagrody zewnętrzne: przygoda,
zwycięstwo, łup, władza i beneficja. Sukces przywódcy zależy całkowi-
ciewtfimkcjonowaniaJego aparatu. Tym samym zależy też od jego (tego
.aparatu) motywów, a nie od motywów przywódcy. A więc od tego, czy
stronnikom przywódcy - czerwonej gwardii, szpiclom, agitatorom, któ-
rych potrzebuje - owe nagrody mogą być stale przyznawąneJ)latego to,
co rzeczywiście osiąga on w takich warunkach, nie zależy od niego, tyl-
ko jest wyznaczane przez owe przeważnie niskie etycznie motywy dzia-
łania jego stronników, którzy tylko dopóty utrzymywani są w ryzach,
dopóki przynajmniej część tej kompanii - chyba też nigdy dotąd nie była
to większość - przepojona jest uczciwą wiarą w jego osobę i w jego spra-
wę. Ale nie dość na tym, że tak naprawdę wiara ta, nawet jeśli jest su-
biektywnie uczciwa, w ogromnej większości wypadków jest tylko etycz-
107
nym "uprawomocnieniem" żądzy zemsty, władzy, łupu i beneficjów (nie
dajmy sobie nic na ten temat wmówić, pamiętajmy, że materialistyczna
interpretacja historii również nie jest dorożką, do której można dowolnie
wsiadać i która nie zatrzymuje się przed wyznawcami rewolucji!). Naj-
ważniejsze, że po emocjonalnej rewolucji przychodzi tradycjonalistycz-
na codzienność, bohater wiary, a przede wszystkim sama wiara, zni-
ka lub też staje się- co przynosi jeszcze bardziej wiadome skutki - przed-
miotem konwencjonalnej, czczej gadaniny politycznych kołtunów
i techników. Rozwój ten dokonuje się szczególnie szybko właśnie wte-
dy, gdy walka toczy się o wiarę, ponieważ taką walką zazwyczaj kierują
lub j ą inspiruj ą prawdziwi przywódcy: prorocy rewolucji. Albowiem
jak w każdym aparacie partyjnym, tak i tutaj, jednym z warunków suk-
cesu jest wyjałowienie, uprzedmiotowienie, duchowa proletaryzacja
w imię "dyscypliny". Toteż stronnicy bojownika wiary, którzy objęli pa-
nowanie, zazwyczaj szczególnie łatwo degeneruj ą się i stają się warstwą
najzwyklejszych beneficjantów.
Kto chce uprawiać politykę w ogóle lub nawet traktować ją jako za-
wód,10 musi być świadom tych etycznych paradoksów i swojej odpowie-
dzialności za to, co może stać się z nim samym pod ich ciśnieniem.
Zadaje się on, powtarzam to, z diabelskimi mocami, które kryją się za
każdą przemocą. Wielcy wirtuozi miłoscTczłowieka f dobroci, pocho-
dzący czy to z Nazaretu, czy z Asyżu, czyż indyjskich zamków królew-
skich, nie posługiwali się środkami politycznymi - przemocą, ich króle-
stwo było "nie .Ł-tegp^ świata". \A jednak oddziaływali i oddziaływają
w tym świecie, a postaci^talae-j-ak Platon Karatajew czy święci Dosto-
jewskiego ciągle jeszcze są ich-najbardziej adekwatnymi replikamiPJeśli
ktoś szuka zbawienia duszy i ratunku dla innych dusz, nie robi tego na
drodze polityki, która ma zupełnie inne zadania: jej zadania dająsię roz-
wiązywać tylko J^y-użyciu-prz&meey..-Gfiniusz czy demon polityki żyje
z bogiem miłości, także z Bogiem chrześcijańskim w jego kościelnej
postaci, w wewnętrznym napięciu, które w każdej chwili może eksplo-
dować jako konflikt nie do rozstrzygnięcia. O tym wiedzieli ludzie także
w czasach panowania Kościoła. Wciąż na nowo spadała na Florencję
klątwa, a miało to wówczas dla ludzi i zbawienia ich dusz o wiele potęż-
niejszą moc niż (mówiąc słowami Fichtego) "zimne przyzwolenie" [kal-
ie Billigung} Kaniowskiego sądu etycznego - a jednak mieszczanie wal-
Albo ~ "jako powołanie".
czyli przeciw państwu kościelnemu. I w odniesieniu do takich sytuacji
Machiavelli, w jednym z pięknych fragmentów, o ile się nie mylę, Hi-
storii florenckich, wkłada w usta jednego ze swoich bohaterów pochwa-
łę tych obywateli, dla których wielkość ojczystego miasta była droższa
niż zbawienie duszy.
Gdy zamiast "ojczyste miasto" albo "ojczyzna" - obecnie może nie
dla każdego jest to jednoznaczna wartość powiedzą Państwo: "przy-
szłość socjalizmu" albo "międzynarodowy pokój", wówczas problem
zostanie sformułowany w postaci odpowiadającej obecnej sytuacji.
/Wszystko bowiem do czego dąży się na drodze etyki odpowiedzialności
jpoprzez działanie polityczne, które operuje środkami przemocy, sta-
Inowi zagrożenie dla "zbawienia duszy". Gdy jednak szuka się tego zba-
j więnia w walce religijnej, posługując się czystą etyką przekonań, wów-
^^ czas może ono na tym ucierpieć i zostać zdyskredytowane na-'wiete"pó-
([\A ) koleń, albowiem brak w takiej postawie poczucia odpowiedzialności za
\ ft&kutki. Działający nie jest wtedy świadom, że grają tu rolę owe~aia-
\L/ bielskie moce. Są one nieubłagane, a z ich obecności wynikaj ą konse-
kwencje dla jego działania oraz dla niego w sensie wewnętrznym, kon-
sekwencje, których zostanie bezradną ofiarą, jeśli ichnie dostrzeże. "Dia-
beł, ten jest stary". I nie o wiek, nie o lata życia chodzi w zdaniu: "więc
starzejcie się, by go zrozumieć". " Ja również nigdy nie godziłem się, by
przelicytowywano mnie w dyskusjach, powołując się na datę z metryki
urodzenia; ale w końcu zwykły fakt, że ktoś liczy 20 lat, a ja mam ponad
50, nie może też być dla mnie powodem, bym traktował sam ten fakt jak
osiągnięcie, dla którego miałbym dozgonnie żywić najgłębszy szacunek.
Nie wiek decyduje. Ale zapewne wyćwiczona bezwzględność spojrze-
nia na realia życiowe i umiejętność znoszenia ich oraz wewnętrznego im
sprostania.
To prawda, politykę uprawia się przy użyciu głowy, ale z pewnością
r\^' ^jednak nikogo pouczać, czy powinien działać jako wyznawca etyki prze-
N^/konań,-czy też jako-wyznawea-etyki odpowiedzialności, i kiedy jako
pierwszy, a kiedy jako drugi. Przyjmijmy, że teraz, w czasach, jak Pań-
" J. W. Goethe, Faust, cz. II, akt II, w przekładzie F. Konopki (Warszawa 1962,
wersy 6830-6833):
Oklasków nie zda wam się wart
Mój głos To nic! Dzieciaków tłumie,
Zważ: bardzo stary jest już czart,
Więc starzej się, by go zrozumieć.
___________________________________________109
stwo twierdzą, nie .Jałowego" podniecenia (upieram się, że podniecenie
nie zawsze jest jednak prawdziwą namiętnością) nagle rozplenia się fto
b uj n i e politycy przekonań z hasłem na ustach: "to świat jest głupi i pod
ły, a nie ja, odpowiedzialność za skutki dotyczy nie mnie, lecz innych
w których służbie pracuję i których głupotę i podłość wykorzenię". Oto;
jeśli do tego dojdzie, to mówię otwarcie, że najpierw spytam o miar^ i
wewnętrznej powagi, jaka stoi za tą etyką przekonań. Mam wraże-
nie, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć będę miał do czynienia
z fanfaronami, którzy nie czująrealnie, czego się podejmują, a tylko upa-
jają się romantycznymi sensacjami. W sensie ludzkim nie bardzo mnie
to interesuje i wcale mnie nie porusza. Natomiast jest rzeczą ogromnie
wstrząsającą, jeśli człowiek dojrzały - wszystko jedno, czy stary, czy
młody wiekiem - który odpowiedzialność za skutki odczuwa realnie i całą
duszą i działa według etyki odpowiedzialności, powie w którymś mo-
mencie: "Przy tym stoję i nie mogę inaczej".12 Oto coś w sensie ludzkim
prawdziwego i przejmującego. Albowiem każdy z nas, kto nie jest we-
wnętrznie martwy, kiedyś będzie zapewne mógł poznać ten stan. W tym
sensie etyka przekonań i etyka odpowiedzialności nie są absolutnym prze-
ciwieństwem, lecz uzupełniaj ą się, razem dopiero tworząc prawdziwego
człowieka, który może mieć ^powołanie do polityki".
A więc, szanowni słuchacze, zechciejmypomówić o tym punkcie zno-
wu za lat dziesięć. Niestety obawiam się, a mam po temu liczne po-
wody, że wtedy od dawna już będziemy mieć czas reakcji i spełni się
niewiele (może niezupełnie nic, ale, przynajmniej sądząc z pozorów, nie-
wiele) z tego, czego z pewnością życzy sobie i na co ma nadzieję wielu
spośród Państwa, a muszę przyznać, że i ja również. Jest to bardzo praw-
dopodobne i choć nie jestem tym załamany, to oczywiście taka świado-
mość stanowi pewne obciążenie wewnętrzne. Chciałbym więc wówczas
właśnie zobaczyć, kim "zostali", w wewnętrznym sensie tego słowa, ci
z Państwa, którzy teraz czują się prawdziwymi "politykami przekonań",
a ich udziałem stało się owo upojenie, które oznacza ta rewolucja. Byłoby
pięknie, gdyby sprawa przedstawiała się tak, iż aktualny byłby 102 sonet
Szekspira:
"Pieśnią witałem ją, gdy była młoda,
Kiedy nam wiosna szumiała nadzieją;
'2 Hierstehe ich, ich kann nicht anders... - słowa te miał wypowiedzieć Luter w Wor-
macji (1521), kiedy przemawiał w odpowiedzi na żądanie odwołania swojej na-
uki. Dokładny tekst przemówienia pozostaje przedmiotem sporu.
110______________________________________________
Tak słowik latem gra melodię słodką,
A potem milknie, kiedy dni dojrzeją".13
Ale sprawa tak nie wygląda. Czeka nas nie pełnia lata, lecz najpierw
polarna noc, lodowato ciemna i surowa, bez względu na to, która grupa
odniesie teraz zewnętrzne zwycięstwo. Albowiem: gdzie nie ma nic, tam
stracił swoje prawo nie tylko cesarz, ale i proletariusz. Gdy ta noc za-
cznie powoli ustępować, któż jeszcze będzie żył spośród tych, których
wiosna pozornie zakwitła teraz tak bujnie. I jakie wewnętrzne treści sta-
ną się wówczas udziałem wszystkich Państwa? Rozgoryczenie lub fili-
sterstwo, zwykła przytępiona akceptacja świata i zawodu, czy też trzecia
możliwość, wcale nie najrzadziej występująca: mistyczna ucieczka od
świata u tych, którzy mają po temu predyspozycje albo - co jest częste
i niedobre - narzucają to sobie jako modę? W każdym takim przypadku
wyciągnę wniosek: nie sprostali swojemu własnemu działaniu, nie spro-
stali też światu, takiemu, jaki jest rzeczywiście, i jego codzienności.
Obiektywnie i faktycznie, w najwewnętrzniejszym sensie, nie mieli po-
wołania do polityki, a sądzili, że je mają. Byliby lepiej uczynili, gdyby
skromnie i po prostu pielęgnowali braterstwo w kontaktach z innymi ludź-
mi, a poza tym tylko rzeczowo wykonywali swoją codzienną pracę.
Polityka jest jak żmudne wiercenie w twardych deskach, a do tego
potrzeba jednocześnie i namiętności, i dobrego oka. Całkowicie słuszne
jest powiedzenie, i wszystkie doświadczenia historyczne je potwierdza-
ją, że nie osiągano by tego, co możliwe, gdyby wciąż na nowo nie sięga-
no w świecie po to, co niemożliwe. Ale ten, kto może tak postępować,
^musi być przywódcą, a także - w bardzo skromnym znaczeniu tego sło-
wa - bohaterem. I również ci, którzy nie są ani jednym, ani drugim, mu-
szą uzbroić siew ową stałość serca, dzięki której potrafią sprostać sytua-
cji, gdy zostaną zawiedzione wszelkie nadzieje. Muszą to zrobić teraz,
w przeciwnymJ-azie nie będą w stanie przeforsować także tego, co dziś
jest możliwefTylko ten, kto jest pewien, że nie załamie się w sytuacji,
gdy świat, widziany jego oczyma, okaże się zbyt głupi lub zbyt podły, by
przyjąć to, co chce on światu ofiarować, i jest pewien, że wbrew wszyst-
kiemu potrafi powiedzieć ,,mimoJvszystko!" - tylko ktoś taki ma "po-
wołanie" do polityki, l
ityki. l
Przełożył Andrzej Kopacki
13 William Shakespeare, Sonety, thaa. J. S. Sito, PIW, Warszawa 1982, s. 102.
NAUKA JAKO ZAWÓD I POWOŁANIE*
Zgodnie z Państwa życzeniem mówić mam o "nauce jako zawodzie
i powołaniu". Chciałbym więc pozostać wiernym swego rodzaju pedan-
terii, która cechuje nas, zajmujących się ekonomią polityczną, i polega
na tym, że za punkt wyjścia naszych rozważań obieramy z reguły sto-
sunki zewnętrzne. W tym wypadku zacznę więc od pytania: jaką postać
przybiera zawodowe uprawianie nauki - w materialnym sensie tego sło-
wa? Pytanie to jednak, praktycznie rzecz biorąc, jest dzisiaj przede wszyst-
kim równoznaczne z pytaniem: w jakiej sytuacji znajduje się student,
który ukończył studia i zdecydował się poświęcić zawodowo nauce w ra-
mach akademickiego życia? Aby zrozumieć, na czym polega w tym wy-
padku osobliwość naszych niemieckich stosunków, dobrze będzie posłu-
żyć się porównaniem i zdać sobie sprawę z tego, jak wygląda ta sytuacja
za granicą, gdzie stosunki są tak różne od naszych. Chodzi o Stany Zjed-
noczone.
U nas - jak każdemu wiadomo - kariera młodego człowieka, który
poświęca się zawodowo nauce, zaczyna się zazwyczaj wraz z otrzyma-
niem przez niego stopnia "docenta prywatnego". Po konsultacji oraz za
zgodą profesora reprezentującego daną dziedzinę wiedzy habilituje się
on na uniwersytecie na podstawie rozprawy naukowej i najczęściej czy-
sto formalnego egzaminu przed przedstawicielami wydziału. Od tej chwili
wykłada honorowo, wynagradzany jedynie z opłat studentów za wykła-
dy, których przedmiot ustala sam zależnie od swojej venia legendi. W Sta-
nach Zjednoczonych kariera młodego naukowca zaczyna się zazwyczaj
* Wirsenschaft als Beruf. Wykład wygłoszony 7 listopada 1917 r. w Monachium;
opublikowany w 1919 r
112_______________________________
całkiem inaczej, mianowicie wraz z zatrudnieniem go jako asystenta. Mniej
więcej w podobny sposób jak u nas w wielkich instytutach należących do
wydziałów przyrodniczych i medycznych, gdzie o formalną habilitację na
docenta prywatnego zabiega jedynie niewielka część asystentów, i to też
często dopiero po latach. Praktyczną konsekwencję tej różnicy stanowi to,
że kariera naukowca określona jest u nas w całości przez plutokratyczne
założenia. Zdanie się na warunki kariery akademickiej jest bowiem ogrom-
nym ryzykiem ze strony młodego naukowca, który nie ma żadnego mająt-
ku. Musi on wytrwać długie lata w swoim zawodzie, nie wiedząc, czy po-
tem będzie miał szansę dostać posadę, która zapewni mu utrzymanie. W Sta-
nach Zjednoczonych natomiast panuje system biurokratyczny. Młody
naukowiec od początku otrzymuje pensję; naturalnie, skromną. Najczę-
ściej odpowiada ona zaledwie wysokości wynagrodzenia robotnika stoją-
cego niewiele wyżej od robotnika niewykwalifikowanego. W każdym ra-
zie, pobierając pensję, naukowiec zyskuje względnie pewną posadę. Atoli
istnieje przepis, że - podobnie jak naszemu asystentowi - można mu wy-
powiedzieć pracę, i w wielu wypadkach, jeśli nie odpowiada oczekiwa-
niom, winien się tego spodziewać, nie żywiąc żadnych złudzeń. Oczeki-
wania zaś sprowadzają się do wymagania, aby miał "pełną widownię".
Niemieckiemu docentowi prywatnemu rzecz taka nie może się przytrafić.
Skoro się go raz zatrudniło, to już się go nigdy nie pozbędzie. Nie ma on
"wymagań", to prawda. Żywi jednak przecież, skądinąd zrozumiałe, mnie-
manie, że skoro wykłada już od wielu lat, ma swego rodzaju moralne pra-
wo, aby się z nim liczono, również - często ma to duże znaczenie - w kwe-
stii ewentualnego habilitowania innych docentów prywatnych. Problem:
czy habilitować zasadniczo każdego naukowca, który wykazał się zdolno-
ściami, czy też uwzględnić "popyt na wykładowców", a więc monopol
nauczania przyznać docentom już utytułowanym, jest bolesnym dylema-
tem związanym z dwuznacznością akademickiego zawodu (problemem
tym zajmę się szerzej później). Najczęściej wybiera się to drugie wyj-
ście. Oznacza to jednak zwiększenie groźby, że profesor zwyczajny da-
nej dziedziny wiedzy, choć stara się być w najwyższym stopniu sumien-
ny, faworyzować będzie jednak swoich uczniów. Osobiście - skoro już
o tym mowa - przestrzegałem zasady, że naukowiec, który był u mnie
promowany, musi wykazać się swoją wiedzą oraz habilitować się u in-
nego profesora. Rezultat był taki, że jeden z moich najzdolniejszych
uczniów został odrzucony na innej uczelni. A to jedynie dlatego, iż nikt
mu nie wie rży ł, że takie są właśnie moje zasady.
__________________________________________H3
Dalsza różnica w porównaniu z Ameryką jest następująca: u nas do-
cent prywatny ma na ogół mniej wykładów, niż sobie tego życzy.
Wprawdzie może on, zgodnie z przepisami, wygłaszać wszelkiego ro-
dzaj u wy kłady w ramach swój ej dziedziny wiedzy, ale uchodzi to jednak
za nieprzyzwoite uchybienie w stosunku do starszych stażem docentów.
Stąd zazwyczaj wykłady "wielkie" wygłasza profesor reprezentujący daną
dziedzinę wiedzy, docent zaś zadowala się wykładami o mniejszej ran-
dze. Korzyść jest z tego taka, że może on bez reszty poświęcić swoje
młode lata pracy naukowej, jakkolwiek dzieje się tak po trosze wbrew
jego woli.
W Ameryce wygląda to zupełnie inaczej. Właśnie w pierwszych la-
tach swojej działalności naukowej docent jest nadmiernie obciążony i to
właśnie dlatego, że mu się płaci. Na wydziale germanistycznym na
przykład profesor zwyczajny wygłasza trwający około trzech godzin
wykład o Goethem, i na tym koniec - podczas gdy młody asystent jest
zadowolony, że mając dwanaście godzin zajęć tygodniowo, obok wbija-
nia do głów niemieckiego, dostaje jeszcze jakiegoś poetę klasy Uhlanda.
Plan wykładów układaj ą bowiem urzędowe instancje danej dyscypliny,
tak iż asystent, podobnie jak nasz asystent w instytucie, jest od niego
zależny.
Możemy zaobserwować wyraźnie, że w wielu dziedzinach nauki ak-
tualny rozwój uniwersytetu zdąża w kierunku modelu amerykańskiego.
Wielkie instytuty medyczne czy przyrodnicze są kapitalistycznymi przed-
siębiorstwami państwowymi. Nie można nimi zarządzać bez ogromnych
środków rzeczowych [Betriebsmittel]. Mamy tutaj do czynienia z sytua-
cją identyczną jak sytuacja zakładu kapitalistycznego: z "oddzieleniem
robotnika od środków produkcji". Robotnik, a więc asystent, jest zdany
na środki pracy, które dało mu do dyspozycji państwo. W rezultacie jest
on w równym stopniu zależny od dyrektora instytutu, co pracownik w fa-
bryce (dyrektor instytutu uważa bowiem w całkiem dobrej wierze, że ów
instytut jest "jego" i że to on w nim rządzi) i znajduje się często w po-
dobnie krytycznym położeniu jak każdy "proletariusz" oraz asystent
amerykańskiego uniwersytetu.
Pod wieloma istotnymi względami życie niemieckiego uniwersytetu,
podobnie jak i nasze życie w ogóle, amerykanizuje się i jestem przeko-
nany, że proces ten obejmuje również te dziedziny wiedzy, w których -
jak na przykład w jeszcze dużym stopniu w mojej specjalności - uczony
rozporządza własnymi środkami pracy (głównie biblioteką), zupełnie tak
114
samo jak niegdyś rzemieślnik w ramach cechu. Proces ten jest w pełnym
toku.
Techniczne korzyści są niewątpliwe, tak jak we wszelkich kapitali-
stycznych, a zarazem zbiurokratyzowanych przedsiębiorstwach. "Duch"
jednak, który w nich rządzi, różny jest od historycznej atmosfery nie-
mieckiego uniwersytetu. Profesora zwyczajnego w starym stylu dzieli
ogromna przepaść od szefa wielkiego kapitalistycznego przedsiębiorstwa,
jakim stał się uniwersytet, tak wewnętrznie, jak i zewnętrznie. Odnosi
się to również do jego wewnętrznego nastawienia. Nie chciałbym się
tutaj dłużej nad tym rozwodzić. Dawny ustrój uniwersytetu stał się
więc zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie, fikcją. Wzrosło natomiast
w sposób istotny znaczenie jednego z momentów uniwersyteckiej ka-
riery: o uzyskaniu przez docenta prywatnego, a nawet asystenta, sta-
nowiska profesora zwyczajnego czy dyrektora instytutu decyduje zwy-
kły przypadek. Z pewnością nie tylko on, ale przecież zależy od niego
bardzo wiele. Nie znam bodaj żadnego innego zawodu na świecie, w któ-
rym przypadek grałby tak wielką rolę. Mogę tak twierdzić tym bar-
dziej, że powołanie mnie w bardzo młodym wieku na profesora zwy-
czajnego jednej z dyscyplin, na polu której moi rówieśnicy dokonali wtedy
z pewnością więcej niż ja, zawdzięczałem zbiegowi okoliczności. Sądzę
wszakże, że dzięki temu doświadczeniu bardziej jestem wyczulony na
niezasłużony los wielu naukowców, w których karierze przypadek ode-
grał, i nadal odgrywa, wręcz odwrotną rolę. Mimo wielu talentów nie
udało się im w obrębie takiego mechanizmu selekcji otrzymać posady,
która im się należała.
Owa wielka rola, jaką odgrywa przypadek, a nie zdolności jako takie,
wynika jednak nie tylko (a nawet aie przede wszystkim) z ludzkich sła-
bości, które naturalnie mają w tej selekcji, tak samo zresztą jak w każdej
innej, swój udział. Byłoby czymś niesprawiedliwym za przeciętność pa-
nującą bez wątpienia na uniwersytetach obarczać odpowiedzialnością
osobiste przywary przedstawicieli uniwersytetów czy ministerstw. Takie
są bowiem prawa współpracy między ludźmi, zwłaszcza zaś współdzia-
łania między większą liczbą zespołów ludzkich, w tym wypadku między
zgłaszającymi propozycje fakultetami i ministerstwami. Zjawisko ana-
logiczne, które możemy prześledzić na przestrzeni wielu stuleci, to prze-
bieg wyborów na papieża - najbardziej wymowny i obiektywny przy-
kład tego rodzaju selekcji. Bardzo rzadko kardynał, o którym się mówi,
że jest "faworytem", ma szansę przejść w wyborach. Szansę tę ma za-
______________________________________________U5
zwyczaj kandydat numer dwa lub trzy. Podobny mechanizm cechuje tak-
że wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych. Tylko wyjątkowo
główny, a zatem najbardziej eksponowany kandydat, najczęściej nato-
miast kandydat numer dwa lub trzy uzyskuje "nominację" z ramienia par-
tyjnego konwentu i może stawać do walki wyborczej. Amerykanie utwo-
rzyli już dla tych zjawisk techniczno-socjologiczne pojęcia, i zbadanie
na tych przykładach praw selekcji opartej na kolektywnych decyzjach
mogłoby przynieść interesujące rezultaty. Ale dziś tego nie uczynimy.
Prawa te stosują się również do uniwersyteckich ciał kolegialnych i nie
należy się dziwić, że i tutaj często zdarzają się pomyłki. Dziwić należy
się raczej temu, że mimo wszystko liczba słusznych decyzji jest
względnie wysoka. Tylko tam, gdzie -jak w niektórych krajach - z racji
politycznych ingeruj e parlament lub, jak było u nas dotychczas, mo-
narcha (w obu wypadkach skutki są bardzo podobne) lub też rewolucyj-
ni dyktatorzy, można być pewnym, że szansę maj ą tylko konformistycz-
ne miernoty i karierowicze.
Nie ma profesora uniwersyteckiego, który by chętnie wracał myśla-
mi do debat nad obsadzeniem wolnego miejsca, nie należą one bowiem
zazwyczaj do przyjemnych, a przecież mogę śmiało powiedzieć: w licz-
nych znanych mi wypadkach zawsze widoczna była dobra wola, aby
kierować się czysto merytorycznymi kryteriami.
Należy bowiem zdać sobie sprawę z następującego faktu: tego, że
o karierze akademickiej decyduje w tak dużym stopniu "przypadek", nie
da się wytłumaczyć jedynie niedoskonałością selekcji opartej na kolek-
tywnie podjętej decyzji. Każdy młody człowiek, który czuje powołanie
zostania uczonym, musi sobie uświadomić, iż zadanie, przed którym stoi,
ma dwojakie oblicze. Musi on mieć nie tylko kwalifikacje uczonego, ale
również kwalifikacje wykładowcy. A to nie są całkiem identyczne umie-
jętności. Można być znakomitym uczonym i wręcz fatalnym wykładow-
cą, że wspomnę o działalności pedagogicznej takich umysłów jak Helm-
holtz czy Ranke. Nie są to bynajmniej rzadkie wyjątki. Sprawy jednak
mają się tak, że nasze uniwersytety, zwłaszcza zaś uniwersytety małe,
w najzabawniejszy sposób konkuruj ą w przyciąganiu studentów. Zarzą-
dzający miasteczkiem uniwersyteckim fetują tysięcznego studenta uro-
czystością, dwutysięcznego natomiast najczęściej marszem z pochodnia-
mi. Kwota pochodząca z opłat za wykłady - trzeba to otwarcie przyznać
- zostaje dotkliwie uszczuplona przez wydatki związane z "atrakcyjnym"
obsadzeniem sąsiednich dyscyplin. Ale abstrahując od tego, liczba słu-
H6____________________________________________
chaczy jest przecież wymiernym, uchwytnym świadectwem, podczas gdy
jakość uczonego trudno jest ustalić i zwłaszcza w przypadku odważnych
nowatorów jest to często, z zupełnie zrozumiałych względów, kwestią
sporną. Traktowanie wielkiej liczby słuchaczy jako czegoś niesłychanie
cennego sprawiło, że zależy od niej najczęściej wszystko. Jeśli o jakimś
docencie mówi się, że jest on złym wykładowcą, zazwyczaj jest to dla
niego akademicki wyrok śmierci, nawet gdyby był najlepszym uczonym
na świecie. Rzecz jednak w tym, że na pytanie: czy jest on dobrym wy-
kładowcą czy złym, odpowiada się, biorąc pod uwagę popularność, jaką
go zaszczycają panowie studenci. Tymczasem jest oczywiste, że maso-
we uczęszczanie przez studentów na wykłady jakiegoś profesora zależy
w dużym stopniu od czynników czysto zewnętrznych: od temperamen-
tu, a nawet kadencji głosu - i to tak dalece, że wprost trudno w to uwie-
rzyć. Osobiście po, bądź co bądź, bogatych, doświadczeniach i trzeź-
wym namyśle żywię głęboką nieufność do masowych kolegiów, jakkol-
wiek z pewnością nie można ich uniknąć. Demokrację zostawmy tam,
gdzie jest jej miejsce. Nie należy bowiem ukrywać, że naukowe kształ-
cenie w tej postaci, w jakiej zgodnie z tradycją niemieckich uniwersyte-
tów winno być ono kontynuowane, jest zajęciem duchowo-arysto-
kratycznym. Z drugiej strony jest prawdą, że wyłożenie naukowych
problemów w ten sposób, aby zrozumiał je umysł niewykształcony, ale
chłonny, oraz aby zaczął myśleć o nich samodzielnie a o to przede
wszystkim chodzi - stanowi chyba najtrudniejsze zadanie pedagogicz-
ne. To prawda, lecz o tym, czy zadaniu temu się sprostało, czy też nie,
nie decyduje liczba słuchaczy. Ta sztuka bowiem - by wrócić do naszego
tematu - to właśnie sprawa osobistego talentu, który jest czymś zupełnie
innym niż naukowe kwalifikacje uczonego. U nas jednak, inaczej niż we
Francji, nie ma żadnego stowarzyszenia "nieśmiertelnych" mężów na-
uki, lecz uniwersytety, zgodnie z tradycją, muszą sprostać dwóm wyma-
ganiom: prowadzić badania naukowe oraz działalność pedagogiczną.
Tymczasem jest kwestią absolutnego przypadku, czy ktoś łączy w sobie
obie te umiejętności.
Życiem akademickim rządzi zatem czysty przypadek. Kiedy młodzi
uczeni przychodzą pytać o radę w sprawie habilitacji, ciężar odpowie-
dzialności za własne słowa zachęty jest niemal nie do zniesienia. Jeśli
student jest Żydem, mówi mu się naturalnie: lasciate ogni speranza. Ale
i pozostałym należy przemówić do sumienia: czy sądzi Pan, że Pan to
zniesie, nie gorzkniejąc wewnętrznie i nie załamując się, jeśli ciągle bę-
_____________________________n?
dzie Pan pozostawać w cieniu miernot? "Tylko moje powołanie jest
dla mnie ważne" - brzmi za każdym razem odpowiedź, jaką się wtedy
otrzymuje. Znam jednak niewielu takich, którzy wytrwali w swym po-
stanowieniu bez wewnętrznej dla siebie szkody. W tym punkcie, jak się
wydaje, należy zakończyć nasze rozważania o zewnętrznych uwarunko-
waniach zawodu uczonego.
Sądzę bowiem, że w rzeczywistości pragną Państwo usłyszeć o czymś
zupełnie innym, a mianowicie o wewnętrznym powołaniu do nauki.
W czasach dzisiejszych tę wewnętrzną stronę, w porównaniu z warun-
kami zawodowego uprawiania nauki, określa przede wszystkim fakt, że
nauka wkroczyła w stadium specjalizacji o nie spotykanym dotychczas
zasięgu oraz że jest to proces nieodwracalny. Nie tylko zatem od ze-
wnątrz, ale właśnie od strony wewnętrznej, rzecz przedstawia się w ten
sposób, że jedynie w wypadku ścisłej specjalizacji jednostka może uzy-
skać niezachwianą pewność, iż jej własne dokonania na polu naukowym
są rzeczywiście w pełni doskonałe. Na wszystkich podejmowanych przez
nas czasem pracach, które wkraczają na teren sąsiednich dyscyplin (so-
cjologowie na przykład zadania takie podejmować muszą stale), ciąży
świadomość rezygnacji. A więc świadomość, że jakkolwiek odsłaniają
one przed specjalistą.n ów e pytania, do których on, przyzwyczajo-
ny do własnego, fachowego punktu widzenia, wcale tak łatwo by nie
doszedł, to przecież zarazem są one nieuchronnie w najwyższym stop-
niu niedoskonałe. Tylko dzięki tej ścisłej specjalizacji pracownik nauko-
wy może doświadczyć, choćby tylko jedyny raz w życiu, uczucia: oto
dokonałem czegoś, co przetrwa. Osiągnięcie rzeczywiście ostateczne
i ważkie jest zawsze osiągnięciem specjalistycznym. Kto nie ma, żeby
tak powiedzieć, umiejętności nałożenia sobie klapek na oczy i utwier-
dzenia siebie w przekonaniu, że cała jego dusza zależy od prawidłowego
dokonania poprawki, i to akurat tej poprawki, w tym właśnie, a nie in-
nym miejscu rękopisu, ten ktoś niewiele ma wspólnego z nauką. Nigdy
nie doświadczy tego stanu wewnętrznego, który można nazwać "przeży-
ciem" nauki. Bez owego szczególnego, wyśmiewanego przez każdego
laika opętania, bez owej pasji, owego: "Musiały przeminąć tysiąclecia,
aż ty przyszedłeś na świat, a następne tysiąclecia czekają w milczeniu" -
na to, aby udała ci się ta poprawka, nie ma on powołania do nauki
i niech lepiej zajmie się czymś innym. Tylko bowiem czynność, którą
można wykonać z pasją, jest dla człowieka jako człowieka cokolwiek warta.
118
Faktem jest jednak, że nawet jeśli ma się w sobie tę pasję, to niezależ-
nie od tego, jak bardzo jest ona prawdziwa i głęboka, rezultaty każą na
siebie długo czekać. Stanowi ona wszakże dopiero warunek wstępny tego,
co najistotniejsze - "natchnienia". Wśród młodych ludzi bardzo rozpo-
wszechnione jest dzisiaj mniemanie, że nauka stała się zadaniem rachun-
kowym, czymś, co niczym w .Jakiejś fabryce" produkowane jest przez
zimny intelekt w laboratoriach czy statystycznych kartotekach, a nie two-
rzone całą "duszą". Choć - dodajmy - zwykle ma się wtedy bardzo nie-
jasne wyobrażenie o tym, co dzieje się w fabryce czy laboratorium. Pra-
cujący tam, aby dokonać czegoś wartościowego, musi wpaść na jakiś
pomysł, i to pomysł trafny. Pomysłu tego nie można jednak wymusić.
Nie ma on nic wspólnego z jakąkolwiek zimną kalkulacją, choć z pew-
nością również i onajestjego niezbędnym warunkiem wstępnym. Żaden
socjolog nie może na przykład poczytywać sobie za zbytnią ujmę, kiedy,
będąc w podeszłym wieku, musi jeszcze przeprowadzać dziesiątki tysię-
cy całkiem trywialnych obliczeń. Dążąc do uzyskania jakiegoś rezultatu,
pracę tę próbuje czasem w całości powierzyć mechanicznym urządze-
niom pomocniczym, wyniki końcowe bywają często bardzo skromne.
Ale kiedy w trakcie pracy nie przychodzi mu do głowy żaden "pomysł"
co do kierunku, w jakim zmierzają obliczenia, oraz co do znaczenia cząst-
kowych rezultatów, to nie wynika z tej pracy nic. Pomysł zjawia się za-
zwyczaj dopiero jako wynik ciężkiej pracy. Z pewnością nie zawsze.
Pomysł dyletanta może mieć pod względem naukowym taką samą, a na-
wet większą doniosłość niż pomysł specjalisty. Wiele naszych najlep-
szych interpretacji i osiągnięć poznawczych zawdzięczamy właśnie dy-
letantom. Dyletant różni się od specjalisty - jak Helmholtz powiedział
o Robercie Mayerze -jedynie tym, że brakuje mu niezachwianej pew-
ności co do metody pracy. Dlatego zwykle nie wie, jak na ten pomysł
wpadł, nie jest świadom jego ciężaru gatunkowego, nie potrafi go też ani
ocenić, ani rozwinąć. Pomysł nie zastępuje pracy. Praca zaś nie może
zastąpić pomysłu ani go wymusić, tak samo jak pasja. Dopiero obydwa
te czynniki, zwłaszcza zaś obydwa razem, przywołujągo. Ale pomysł
pojawia się wtedy, kiedy to jemu, a nie nam się podoba. W rzeczy samej,
rację ma Ihering, gdy twierdzi, że pomysły najbardziej odkrywcze poja-
wiają się wówczas, kiedy zaciągamy się cygarem na kanapie czy też, jak
to z dokładnością właściwą przyrodoznawcy wyznaje Helmholtz, kiedy
spacerujemy po wznoszącej się łagodnie ulicy, lub w innych podobnych
sytuacjach. Zawsze jednak pojawiają się one nieoczekiwanie, a nie pod-
czas rozmyślań i dociekań przy biurku. Ale, rzecz jasna, gdyby nie po-
przedziły ich owe rozmyślania i dociekliwe pytania, nigdy byśmy na nie
nie wpadli. Niezależnie jednak od tego, jak się rzeczy mają, z owym ha-
zardem, który towarzyszy każdej pracy naukowej: przyjdzie "natchnie-
nie" czy też nie? - uczony musi się pogodzić. Można być uczonym dużej
klasy, mimo że nigdy się nie wpadło na żaden własny, wartościowy po-
mysł. Lecz poważnym błędem jest sądzić, że jest tak tylko w nauce, w kan-
torze zaś na przykład dzieje się już całkiem inaczej niż w laboratorium.
Kupiec czy wielki przemysłowiec bez "kupieckiej fantazji", tzn. bez po-
mysłów, i to pomysłów genialnych, przez całe swoje życie pozostanie
subiektem lub urzędnikiem w obsłudze technicznej: nigdy nie dokona
usprawnień organizacyjnych. Natchnienie w dziedzinie nauki nie odgry-
wa bynajmniej - jak to sobie uzurpuje pycha uczonych - większej roli
niż w dziedzinie rozwiązywania problemów życia praktycznego przez
współczesnego przedsiębiorcę. A z drugiej strony - o czym często się
zapomina - nie odgrywa też ono tutaj mniejszej roli niż w dziedzinie
sztuki. Dziecinnym jest wyobrażenie, że do jakichkolwiek wartościo-
wych naukowo rezultatów matematyk dochodzi przy biurku za pomocą
linijki i innych mechanicznych narzędzi lub maszyn liczących. Matema-
tyczna fantazja takiego Weierstrassajest naturalnie, jeżeli chodzi o spo-
sób wnioskowania i uzyskiwane rezultaty, całkiem inaczej ukształtowana
niż fantazja artysty i różni się od niej zasadniczo pod względem jakościo-
wym. Ale nie jest od niej różna jako zjawisko psychologiczne. Obydwie
są namiętnością (w sensie Platońskiej "manii") oraz "natchnieniem".
To jednak, czy ktoś ma naukowe pomysły, zależy od nieznanych wy-
roków losu, a poza tym od "talentu". To właśnie owa niewątpliwa praw-
da zrodziła szczególnie popularną wśród młodzieży - co jest zresztą cał-
kiem zrozumiałe - postawę hołdowania paru bożkom, z których kultem
możemy się dzisiaj spotkać na każdym rogu ulicy oraz w każdym czaso-
piśmie. Bożkami tymi są "osobowość" oraz "przeżycie". Są one ze sobą
ściśle spokrewnione: panuje przekonanie, że przeżycie stanowi o osobo-
wości i do niej przynależy. Człowiek męczy się, żeby coś "przeżyć"
należy to przecież do stylu życia, którego wymaga się od kogoś, kto ma
osobowość - kiedy zaś to się nie udaje, winien zachowywać się przynaj-
mniej w taki sposób, jak gdyby posiadał ów dar łaski. Niegdyś takie "prze-
życie" nazywało się w języku niemieckim "sensacją". O tym zaś, czym
jest i co znaczy "osobowość", posiadano, jak sądzę, trafniejsze wyobrażenie.
120
Szanowni zebrani! "Osobowość" w dziedzinie nauki ma tylko ten,
kto służy samej rzeczy. I tyczy to nie tylko nauki. Nie znam żadne-
go wielkiego artysty, który kiedykolwiek czyniłby coś innego, niż służył
własnej ideefixe i tylko jej. Nawet w przypadku osobowości tej rangi co
Goethe zemściło się to - o ile weźmiemy pod uwagę jego sztukę - w ten
sposób, że uroił on sobie uczynić także z własnego życia "dzieło sztuki".
Można powątpiewać w możliwość urzeczywistnienia takiego zamysłu -
a w każdym razie trzeba było być właśnie Goethem, aby móc sobie w ogó-
le na coś takiego pozwolić. Chociaż z drugiej strony każdy przyzna, że
nawet w wypadku kogoś takiego jak on, talentu, który zjawia się raz na
tysiąclecia, nie obeszło się bez słonej zapłaty. Nie inaczej sprawy się
mają w polityce. Ale nie będę dzisiaj o tym mówił. W dziedzinie nauki
nie jest jednak z pewnością żadną "osobowością" ten, kto zjawiając się
na scenie jako impresario sprawy, której winien się poświęcić, stara się
siebie uwiarygodnić poprzez "przeżycie" i pyta: Jak dowieść, że jestem
kimś więcej niż tylko "specjalistą"? Co uczynić, żeby powiedzieć coś,
czego pod względem formy lub treści jeszcze nikt w ten sposób nie po-
wiedział? Jest to zjawisko występujące dzisiaj masowo, zawsze spra-
wiające wrażenie małostkowości i dyskredytujące każdego, kto pytanie
takie stawia, zamiast poświęcić się wewnętrznie zadaniu (i tylko jemu) i
w ten sposób dorosnąć do rangi i godności sprawy, której, jak utrzymu-
je, służy. Nie inaczej ma się rzecz z artystą.
Pomimo tych wszystkich warunków wstępnych naszej pracy - po-
dobnych jak w dziedzinie sztuki - istnieje jednak coś, co różni j ą głębo-
ko od działalności artystycznej. Praca naukowa jest wprzęgnięta
wproces postępu. W sztuce natomiast nie ma żadnego postępu w tym
sensie. Nie jest prawdą, że dzieło sztuki powstałe w epoce, kiedy przyję-
to nowe techniczne środki czy zasady perspektywy, ma z tej racji wyższą
artystyczną rangę niż dzieło sztuki, w którym tego nie wykorzystano -
o ile tylko odpowiada ono wymogom materialnym i fachowym. To zna-
czy, jeśli przedmiot tego dzieła został wybrany i wyrażony w takiej for-
mie, w jakiej należałoby to uczynić zgodnie z ogólnymi prawidłami sztuki,
bez stosowania nowych zasad i środków. Dzieło sztuki, które jest "ideal-
nym spełnieniem", nigdy nie zostanie "przewyższone", nigdy się nie ze-
starzeje. Jednostka może różnie oceniać znaczenie, jakie ma dla niej dzieło
sztuki, jednak o dziele, które jest "idealnym spełnieniem" w sensie arty-
stycznym, nikt nie będzie mógł nigdy powiedzieć, że zostało "prześcig-
nięte" przez inne, równie doskonałe. Natomiast my, naukowcy, wiemy
121
dobrze, że za 10, 20, 50 lat wyniki naszej pracy będą przestarzałe. Taki
jest los, więcej: taki jest sens pracy naukowej, któremu jest ona po-
święcona i podporządkowana w całkiem swoisty sposób - różny od in-
nych dziedzin kultury, w których również można mówić o postępie. Każde
"idealne spełnienie" naukowe oznacza nowe "pytania" i chce być kie-
dyś "przewyższone" i przestarzałe. Musi się z tym pogodzić każdy, kto
chce służyć nauce. Z pewnością prace naukowe jako "źródło przyjem-
ności" mogą mieć trwałe walory z racji swej artystycznej jakości oraz
zachować swą aktualność j ako przykłady rzetelnej roboty naukowej. Ale
zostać prześcigniętym w nauce to - powtórzmy - nie tylko los nas wszyst-
kich, lecz również nasz cel. Nie możemy pracować, nie spodziewając
się, że inni pójdąjeszcze dalej niż my. Postęp ten odbywa się z założenia
w nieskończoność. W ten sposób dotarliśmy do problemu sensu na-
uki. Nie jest bowiem wcale oczywiste, że to, co podlega tego rodzaju
zasadzie, jest samo w sobie sensowne i rozumne. Dlaczego podejmuje
się pracę, która w rzeczywistości nigdy nie będzie miała - i nie może
mieć - końca. Otóż, po pierwsze: czyni się tak w czysto praktycznych
czy też, w szerszym znaczeniu tego słowa, w czysto technicznych ce-
lach. A więc po to, aby nasze działania praktyczne ukierunkować zgod-
nie z oczekiwaniami, o których poucza nas doświadczenie naukowe.
Zgoda. Ale tylko dla praktyki ma to jakieś znaczenie. Jaka jest jednak
wewnętrzna postawa samego naukowca wobec swego zawodu? - jeśli
w ogóle stara sieją zająć. Sądzi on, że uprawia naukę "dla niej samej",
nie zaś dlatego, że inni osiągają dzięki nim materialne albo techniczne
korzyści. Lepiej mogą się odżywiać, ubierać, mieć lepsze oświetlenie,
lepiej rządzić. Jaki sens mająjednakte starzejące się nieuchronnie rezul-
taty, a więc fakt, że dał się włączyć w podzielony na dyscypliny, biegną-
cy w nieskończoność proces? Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy
zacząć od refleksji o bardziej ogólnym charakterze.
Postęp naukowy jest najistotniejszą częścią składową procesu inte-
lektualizacji, któremu podlegamy od tysiącleci i który oceniamy dzisiaj
zazwyczaj bardzo negatywnie.
Wyjaśnijmy sobie przede wszystkim, co w praktyce oznacza intelek-
tualna racjonalizacja dokonująca się dzięki nauce i technice, która idzie
w jej ślady. Czy to, że dzisiaj każdy, na przykład wszyscy siedzący tutaj
na sali, ma większą niż Indianin czy Hotentot wiedzę o warunkach ży-
ciowych, w jakich egzystuje? Bynajmniej. Jeśli ktoś z nas jedzie tram-
wajem, to -jeśli nie jest zawodowym fizykiem - nie ma żadnego pojęcia
122______________________________________________
o tym, co sprawia, że tramwaj w ogóle jedzie. I nie musi tego wiedzieć.
Wystarczy mu, że potrafi "przewidzieć" zachowanie się wagonu tram-
wajowego i dostosuje do niego swoje zachowanie. Nie zna jednak pro-
cesu produkcji tramwaju i nie wie, co sprawia, że on się porusza. Dzikus
ma o własnych narzędziach daleko większą wiedzę. Albo inny przykład:
sposób, w jaki wydajemy dzisiaj pieniądze. Nawet jeśli na sali znajdują
się moi koledzy po fachu, ekonomiści, to założę się, że niemal każdy
z nich na pytanie: jak to się dzieje, że za pieniądze można w ogóle coś,
czasem więcej, czasem mniej, kupić? - udzieli innej odpowiedzi. Dzikus
natomiast wie dobrze, jak zdobywa swe codzienne pożywienie i jakie
środki są mu w tym pomocne. Wzrastająca intelektualizacja i racjonali-
zacja nie oznacza zatem wzrostu powszechnej wiedzy o warunkach ży-
ciowych, którym podlegamy. Oznacza ona coś innego: wiedzę o tym,
albo wiarę w to, że gdyby tylko człowiek tego chciał, to mógłby
w każdej chwili przekonać się, że nie ma żadnych tajemniczych, nieobli-
czalnych mocy, które by w naszym życiu odgrywały jakąś roi ę, ale
wszystkie rzeczy można - w zasadzie - opanować przez kalkula-
cj ę. Oznacza to jednak odczarowanie świata. Nie jesteśmy już jak dzi-
kusy, którzy w takie moce wierzyli i sięgali do magicznych środków, by
duchy opanować lub przebłagać - dziś rolę tę spełniaj ą techniczne środ-
ki i kalkulacje. To właśnie przede wszystkim oznacza intelektualizacja
jako taka.
Czy jednak ów proces odczarowywania dokonujący się od tysiącleci
w kulturze zachodniej i w ogóle ów "postęp", którego nauka stanowi
organiczną część i siłę napędową, ma jakikolwiek sens wykraczający poza
dziedzinę tego, co czysto praktyczne i techniczne? W sposób najbardziej
zasadniczy pytanie to zostało postawione w dziele Lwa Tołstoja. Droga,
która go do tego pytania doprowadziła, była dość szczególna. Problema-
tyka jego rozważań skupiała się coraz bardziej na pytaniu: czy śmierć
jest zjawiskiem mającym sens, czy nie? Odpowiedź Tołstoja brzmi: dla
człowieka cywilizowanego - nie ma ono sensu. A to dlatego, że wprzę-
gnięte w "postęp", w to, co nieskończone, ucywilizowane życie jednost-
ki, zgodnie ze swym własnym immanentnym sensem, nie powinno mieć
końca. Kto bowiem wciągnięty jest w proces postępu, ma zawsze przed
sobą dalszy postęp: nikt, kto umiera, nie osiąga szczytu, bo ten odda-
la się w nieskończoność. Abraham czy chłop w zamierzchłych czasach
umierali "starzy i syci życia", ponieważ włączeni byli w organiczny bieg
życia; ponieważ ich własne życie, również zgodnie ze swym sensem,
____________________________________________123
dopiero u swego schyłku przynosiło im to, co mogło zaofiarować po-
nieważ nie było już dla nich żadnej zagadki, którą pragnęliby jeszcze
rozwiązać, i przeto właśnie mogli mieć go "dosyć". Człowiek cywilizo-
wany natomiast, wprzęgnięty w proces ciągłego wzbogacania cywiliza-
cji własną myślą, wiedzą i problemami, może być wprawdzie "zmęczo-
ny życiem", ale nie jest go "syty". Z tego bowiem, co życie duchowe
stale na nowo rodzi, chwyta on tylko drobną cząstkę i zawsze jest to coś
przemijającego, tymczasowego, a nie ostatecznego, dlatego śmierć jest
dla niego zdarzeniem pozbawionym sensu. A skoro śmierć jest pozba-
wiona sensu, pozbawiona jest go również cywilizacja jako taka, która
właśnie poprzez swoją bezsensowną "postępowość" odciska na życiu
piętno bezsensowności. Myśl ta powraca ustawicznie w późnych powie-
ściach Tołstoja, stanowiąc centralny problem jego pisarstwa.
Co o tym sądzić? Czy "postęp" jako taki ma widomy, a wykraczający
poza sferę techniki sens, który sprawiałby, że służenie mu byłoby powo-
łaniem sensownym? Takie pytanie trzeba postawić. Nie jest to już jed-
nak teraz pytanie o powołanie do nauki, czyli problem: czym jest nauka
jako powołanie dla kogoś, kto się jej poświęca? - lecz pytanie inne: jakie
jest powołanie nauki w całości ludzkiego życia oraz jaka jest jej
wartość?
Różnica między przeszłością i teraźniejszością jest tutaj ogromna.
Przypominają sobie Państwo zapewne wspaniały obraz, jaki pojawia się
na początku siódmej księgi Państwa Platona: owych ludzi skutych w ja-
skini, których twarze skierowane są ku wznoszącej się przed nimi ścia-
nie skalnej, za nimi zaś znajduje się źródło światła, którego nie mogą
dostrzec. Dlatego uwagę ich zajmująjedynie cienie rzucane na ową ścia-
nę, starają się oni zgłębić związek między nimi. Wreszcie jednemu z nich
udaje się rozerwać kajdany. Wtedy odwraca się i dostrzega słońce. Ośle-
piony szuka wokół po omacku i bełkoce coś o tym, co widział. Inni mó-
wią, że jest szalony. Stopniowo jednak uczy się patrzeć w słońce. Odtąd
jego zadaniem staje się zstąpienie do ludzi w jaskini i prowadzenie ich
ku światłu. Człowiek ten jest filozofem, słońce zaś oznacza prawdę na-
uki, która nie zadowala się złudnymi tworami i cieniami, lecz zmierza ku
prawdziwemu bytowi.
Któż jednak ma dzisiaj podobny stosunek do nauki? Odczucia, i to
zwłaszcza młodych, są zupełnie odmienne: myślowe konstrukcje nauki
tworzą pozaświatowe królestwo sztucznych abstrakcji, które swymi
uschłymi dłońmi starają się bezskutecznie dosięgnąć soków i krwi rze-
124_____________________________________
czywistego życia. Ale właśnie w życiu, w tym, co dla Platona było grą
cieni na ścianach jaskini, pulsuje prawdziwa rzeczywistość, wszystko
inne zaś to wywiedzione z niej martwe widma. Jak dokonała się ta zmia-
na? Płomienny zachwyt Platona w Państwie tłumaczy się w końcu tym,
że po raz pierwszy uświadomiono sobie sens pój ę c i a, jednego z naj-
potężniejszych środków wszelkiego naukowego poznania. Doniosłość
tego środka odkrył Sokrates. Ale nie tylko on. W Indiach mogą Państwo
natrafić na zalążki logiki bardzo podobnej do Arystotelesowskiej. Ni-
gdzie jednak jej odkryciu nie towarzyszyła tak głęboka świadomość jej
znaczenia. Zdawało się, że tutaj odkryto po raz pierwszy środek, z które-
go pomocą można było ująć w kleszcze logiki każdego, tak że nie mógł
się z nich wydobyć, nie przyznawszy uprzednio, że albo nic nie wie, albo
że prawda wygląda właśnie tak, a nie inaczej. I to prawda wieczna,
która nigdy nie przemija, w odróżnieniu od ślepych postępków ludzkich.
Właśnie to niezwykłe przeżycie stało się udziałem uczniów Sokratesa.
Wydawało się, że skoro tylko odnaleziono by właściwe pojęcie piękna,
dobra, dzielności, a także duszy - i obojętnie czego tam jeszcze - można
będzie również ująć ich prawdziwy byt. To zaś z kolei zdawało się otwie-
rać drogę do wiedzy i nauczania o tym, jak należy postępować w życiu,
zwłaszcza obywatelskim. Do tego pytania dla myślących na wskroś po-
litycznie Greków sprowadzało się bowiem wszystko. Dlatego uprawiali
naukę.
Do tego odkrycia ducha greckiego doszło w czasach renesansu dru-
gie ważne narzędzie pracy naukowej: racjonalny eksperyment jako środek
rzetelnie kontrolowanego doświadczenia, bez którego dzisiejsze nauki em-
piryczne nie byłyby możliwe. Wprawdzie eksperymenty przeprowadzano
już wcześniej: na przykład eksperymenty fizjologiczne w Indiach, aby
opanować ascetyczną technikę jogi, matematyczne - w Grecji antycznej
dla udoskonalenia techniki wojennej, w średniowieczu zaś eksperymen-
towano w górnictwie. Ale podniesienie eksperymentu do rangi zasady
badawczej jest dziełem renesansu. Pionierami byli wielcy nowatorzy
w dziedzinie sztuki: Leonardo i jemu podobni, przede wszystkim zaś
eksperymentatorzy w muzyce XVI wieku prowadzący próby, które do-
prowadziły do skonstruowania fortepianu. Od nich eksperyment zawę-
drował do nauki, przede wszystkim dzięki Galileuszowi, oraz dzięki
Baconowi - do teorii. Potem przejęły go poszczególne nauki ścisłe upra-
wiane na uniwersytetach kontynentu, głównie we Włoszech i w Nider-
landach.
__________________________________________125
Czym była nauka dla tych ludzi, żyjących u progu nowożytności?
Dla artystycznych eksperymentatorów w rodzaju Leonarda i nowatorów
muzycznych była ona drogą do prawdziwej sztuki, a tym samym do
prawdziwej natury. Sztuka miała więc rangę nauki, co zarazem i przede
wszystkim znaczyło: artysta został społecznie podniesiony do rangi dok-
tora i tak też pojmował sens swego życia. Ambicja ta leży na przykład
również u podstaw książki Leonarda o malarstwie. A dzisiaj? "Nauka
jako droga do natury" - dla młodych zabrzmi to niczym bluźnierstwo.
Nie, na odwrót: uwolnić się od intelektualizmu nauki, żeby powrócić do
własnej natury i zarazem do natury w ogóle. Bluźnierczo zabrzmi nawet
hasło: "nauka jako droga do sztuki". Jego krytyka jest tutaj zbyteczna.
Ale w epoce, w której powstały nauki ścisłe, od nauki oczekiwano jesz-
cze czegoś więcej. Jeśli przypomną sobie Państwo wypowiedź Swam-
merdamsa: "Dowód na boską opatrzność wyprowadzę z anatomii wszy",
to dostrzegą, że praca naukowa znajdująca się (pośrednio) pod wpły-
wem protestantyzmu i purytanizmu stawiała za swój własny cel drogę
do Boga. Drogi tej nie można już było wtedy odnaleźć u filozofów, w ich
pojęciach i dedukcjach. O tym, że jest to niemożliwe, wiedziała cała
ówczesna pietystyczna teologia, Spener przede wszystkim. Bóg jest ukry-
ty, jego drogi nie są naszymi drogami, jego myśli nie są naszymi myśla-
mi. Jednak w ścisłych naukach przyrodniczych, gdzie dzieła Boga były
fizycznie obecne, spodziewano się odnaleźć ślady zamiarów, jakie żywi
wobec świata. A dzisiaj? Kto - poza paru profesorami nauk przyrodni-
czych, którzy sąjak duże dzieci - wierzy jeszcze dzisiaj, że wiedza uzy-
skana w astronomii czy też w biologii, fizyce czy chemii może powie-
dzieć nam cokolwiek o sensie świata? Czy chociażby tylko o tym, w jaki
sposób można by natrafić na ślad tego "sensu" - o ile on w ogóle istnie-
je? A jeśli nawet w ogóle mówi coś o tej sprawie, to jest dobrze przygo-
towana do tego, by już w zarodku zniszczyć wiarę w istnienie cze-
goś takiego jak "sens" świata! I wreszcie: nauka jako droga "do Boga"?
- ona, władza tak specyficznie obca Bogu? W głębi duszy nikt nie ma
przecież w tej kwestii wątpliwości, obojętnie, czy się do tego przed sobą
przyznaje, czy też nie. Uwolnienie od racjonalizmu i intelektualizmu nauki
jest podstawowym założeniem życia we wspólnocie z boskością. To właś-
nie, albo inne hasła o identycznym sensie, słyszy się dzisiaj z ust naszej
nastawionej religijnie lub poszukującej religijnych przeżyć młodzieży.
I teza ta stosować się ma nie tylko do przeżyć religijnych, ale również do
przeżyć w ogóle. Dziwna jest tylko droga, którą się obiera. A mianowi-
^^^ęJużwspom-r11"05^111^ Judzi" eo' . T'2^ krytyce
^e fetować nauSTo ym'że w ^c" zac.0;7"31^1 ^ęsS
^Jako drogę So ( znaczy: Wa na nS^ wnaiwn^ opty^-:
^owy^-duźy^082'2?^^. KtoJeszeS;."^ ^o^yw-
^redakcjach?^1'23^^^ "chowafy^
Zwróćmy do pfó"", Jzcze "katedrach czy
?^S?^=^-^J
?^^??^^^^
^s^^s^S?^
S:,:'"" -^teS."?'0"- ^yV , ^cos we
l"-""^po^^^P^e t ^".t*"]":
1
p ^^"^SS:
__________________________________127
opuszczając obszaru nauki - są warte tego, aby je poznać. I to nie tylko
dlatego, że za pomocą takiej wiedzy można dojść do technicznych osiąg-
nięć, lecz również dlatego, że, skoro ma być ona "powołaniem", warto ją
posiąść "dla niej samej". Założenia tego nie można udowodnić, a już
zupełnie nie sposób dać naukowej odpowiedzi na pytanie, czy świat, który
ta wiedza opisuje, wart jest tego, aby istnieć. Nie daje się również udo-
wodnić, czy świat ma jakiś sens i jaki sens ma życie w nim. O to nauki te
nie pytają. Albo niech Państwo pomyślą o tak wysoce rozwiniętej pod
względem naukowym sztuce praktycznej, jaką jest współczesna medy-
cyna. Ogólnym "założeniem" medycznego postępowania jest, mówiąc
trywialnie, uznanie, że zadanie zachowania życia jako takiego oraz, w mia-
rę możliwości, zmniejszenie cierpienia jako takiego - ma sens. I właśnie
ono jest problematyczne. Medyk przedłuża za pomocą swoich środków
życie śmiertelnie chorego również wówczas, kiedy ten błaga o śmierć.
Czyni to też wówczas, kiedy śmierci tej pragną (i pragnąć muszą), przy-
znając się do tego lub nie, członkowie rodziny, dla których życie chore-
go nie przedstawia już wartości i dlatego życzą mu wyzwolenia od cier-
pień. Dla których wreszcie - gdy na przykład chodzi o nieszczęśnika,
który postradał zmysły - cena, jaką się płaci za przedłużanie jego bez-
wartościowego życia, stała się nie do zniesienia. Od odstąpienia od tej
zasady lekarza powstrzymują jedynie założenia medycyny i kodeks kar-
ny. Czy życie jest warte tego, żeby je przeżyć, a jeśli tak, to w jakich
wypadkach? - o to już medycyna nie pyta. Wszystkie nauki przyrodni-
cze dają nam odpowiedź na pytanie, c o powinniśmy czynić, aby opano-
wać życie w sposób techniczny. Nie dają one jednak odpowiedzi na
pytanie (albo zakładają ją dla własnych celów jako coś oczywistego):
czy naprawdę chcemy i czy powinniśmy opanowywać życie w ten spo-
sób oraz czy ma to w ogóle jakiś sens? Albo niech Państwo wezmą pod
uwagę taką dyscyplinę jak nauka o sztuce. Fakt, że istnieją dzieła sztuki,
zakłada się w estetyce jako dany. Stara się ona dociec, w jakich warun-
kach fakt ten może zaistnieć. Nie stawia ona jednak pytania, czy króle-
stwo sztuki nie jest raczej królestwem diabelskiego piękna, a więc króle-
stwem z tego świata, które właśnie dlatego w swej najgłębszej istocie
jest wrogie Bogu, jak też w swym głęboko arystokratycznym duchu jest
wrogie równości ludzi. Albo nauki prawnicze: orzekają one, co ma moc
prawną, wedle reguł myślenia prawniczego - posiłkującego się po czę-
ści nieodpartą logiką, po części związanego konwencjonalnymi schema-
tami. A to zakłada, że określone reguły prawne i określone zasady ich
128
interpretacji zostały uznane za obowiązujące. Na pytanie: czy powinno
istnieć prawo oraz czy właśnie te zasady należało ustanowić - nie dają
one jednak odpowiedzi. Mogą tylko stwierdzić: jeśli chce się osiągnąć
dany rezultat, to wedle norm naszego myślenia prawniczego dana zasada
prawna jest najwłaściwszym po temu środkiem. Albo niech Państwo spo-
jrzą na historyczne nauki o kulturze. Uczą one, że rozumienie politycz-
nych, artystycznych, literackich, społecznych i kulturowych zjawisk
wymaga odniesienia ich do warunków, w jakich powstały. Same z siebie
nie dają one jednak odpowiedzi na pytanie: czy owe zjawiska kulturowe
były i są warte tego, aby trwać w czasie, ani też nie dają odpowiedzi
na pytanie inne: czy są one warte tego, aby je znać. Zakładają one tylko,
że odnosimy jakąś korzyść, uczestnicząc dzięki takiemu postępowaniu
we wspólnocie ludzi kulturalnych. Nie są one natomiast w stanie ni-
komu "naukowo" udowodnić, iż tak faktycznie jest, a że założenie takie
przyjmują, wcale nie dowodzi, że jest ono oczywiste. I wcale takie
nie jest.
Pozostańmy jednak przy dyscyplinach mi najbliższych, a zatem przy
socjologii, historii, ekonomii politycznej, nauce o państwie oraz tych
rodzajach filozofii kultury, które swoje zadanie upatruj ą w interpretacji
zjawisk kulturowych. Mówi się - z czym się całkowicie zgadzam - że
polityka nie powinna być uprawiana w salach wykładowych. Nie po-
winni jej tutaj uprawiać studenci. Ubolewałbym na przykład głęboko nad
tym, gdyby w sali wykładowej mojego byłego kolegi Dietricha Schafera
w Berlinie zgromadzili się wokół katedry studenci pacyfiści i podnieśli
taką samą wrzawę, jaką studenci antypacyfiści zgotowali profesorowi
Foersterowi, którego poglądy sami jak najbardziej obce. Ale nie powi-
nien jej również tutaj uprawiać wykładowca. Szczególnie wykładowca,
który zajmuje się naukowo polityką. Zajęcie stanowiska w sferze prak-
tyki politycznej i naukowa analiza politycznych organizacji oraz stano-
wisk zajmowanych przez partie to dwie całkiem różne sprawy. Kiedy na
jakimś zgromadzeniu ludowym mówi się o demokracji, nie ukrywa się
własnego stanowiska politycznego. Zajęcie wyraźnego stanowiska jest
wtedy właśnie absolutnym obowiązkiem i powinnością. Słowa, po które
się sięga, nie są wtedy środkami naukowej analizy, lecz politycznej agi-
tacji, mającej przekonać innych. Nie są one lemieszami pługa spulchnia-
jącymi grunt kontemplacyjnego myślenia, lecz mieczami godzącymi
w przeciwników. Są środkami walki. Natomiast używanie słów w ten
sposób w trakcie odczytu czy w sali wykładowej jest czynem karygod-
129
nym. I tak, kiedy, dajmy na to, mówi się w niej o "demokracji", przyta-
cza się jej różne formy, analizuje się sposób, w jaki one funkcjonują,
ustala się, jakie konsekwencje mają one dla stosunków w życiu społecz-
nym. Następnie zaś przeciwstawia się im inne, niedemokratyczne formy
politycznej organizacji i próbuje się osiągnąć to, aby słuchacz, opierając
się na własnych najwyższych ideałach, mógł zająć w stosunku do
nich stanowisko. Prawdziwy nauczyciel będzie się bardzo wystrzegał
narzucania mu jakiegokolwiek stanowiska z katedry, już to w sposób
bezpośredni, już to poprzez sugestię - najmniej lojalnie postępuje się
bowiem wtedy, gdy "pozwala się mówić faktom".
Dlaczego jednak właściwie nie możemy postępować w ten sposób?
Muszę na wstępie zauważyć, że niektórzy bardzo szacowni koledzy są
zdania, iż nie wypada narzucać sobie podobnych ograniczeń, a jeżeli
nawet, to unikanie podkreślania własnego stanowiska politycznego by-
łoby osobliwym dziwactwem. No cóż, nikomu nie można w sposób na-
ukowy udowodnić, co należy do jego obowiązków jako akademickiego
pedagoga. Wymagać można od niego tylko intelektualnej uczciwości:
zrozumienia, że, z jednej strony, ustalanie faktów, matematycznych czy
logicznych stanów rzeczy czy struktury wewnętrznej dóbr kulturalnych,
z drugiej strony zaś, odpowiedź na pytanie o wartość kultury i skła-
dających się na nią poszczególnych treści oraz na pytanie, jak należy
postępować w obrębie kulturowej wspólnoty i politycznych organizacji
- to dwa heterogeniczne problemy. Jeśli pytałby on dalej, dlaczego nie
może zajmować się obydwoma problemami w sali wykładowej, należy
mu odpowiedzieć: ponieważ katedra w sali wykładowej to nie miejsce
dla proroka i demagoga. Prorokowi i demagogowi powiedziano bowiem:
"Idź na ulicę i tam mów publicznie". To znaczy tam, gdzie jest możliwa
krytyka. W sali wykładowej, gdzie wykładowca siedzi naprzeciw swo-
ich słuchaczy, oni mają zachować milczenie, on zaś ma mówić. Sądzę,
że w sposób nieodpowiedzialny postępuje wykładowca, który obowią-
zek uczęszczania przez studentów na jego wykłady, będący warunkiem
uzyskania promocji, oraz zakaz występowania przez nich z jakąkolwiek
krytyką wykorzystuje dla narzucania im własnych politycznych poglą-
dów, zamiast służyć im swój ą wiedzą i naukowym doświadczeniem. Może
się z pewnością zdarzyć, że komuś uda się tylko w niewielkim stopniu
wykluczyć własne subiektywne sympatie. Wtedy jednak wystawia się
na najsurowszą krytykę przed forum własnego sumienia. I nie dowodzi
to niczego, tak samo jak inne, czysto rzeczowe pomyłki nie świadczą
130
przeciw obowiązkowi szukania prawdy. Z poglądem przeciwnym nie
mogę się zgodzić właśnie z czysto naukowych względów. Gotów jestem,
opierając się na dziełach naszych historyków, przeprowadzić dowód, że
zawsze tam, gdzie naukowiec wygłasza własny sąd wartościowy, koń-
czy się wszechstronne rozumienie faktów. Nie należy to jednak do te-
matu dzisiejszego wieczoru i wymagałoby dłuższych wywodów.
Pytam więc tylko: czy jest możliwe, aby z jednej strony wierzący
katolik, zaś wolnomularz - z drugiej, wydali taką samą ocenę warto-
ściującą wykładu poświęconego formacjom kościelnym i państwowym
czy historii religii. Jest to wykluczone. A przecież wykładowca akade-
micki musi wymagać od siebie, aby zarówno jednemu, jak i drugiemu
przekazywać swe metody i wiedzę. Powiedzą jednak Państwo, i słusz-
nie: wierzący katolik nie zgodzi się również nigdy z wolnymi od jego
dogmatycznych założeń poglądami wykładowcy na temat wydarzeń, ja-
kie miały miejsce w czasach narodzin chrześcijaństwa. Z pewnością róż-
nica polega jednak na tym, że nauka, zrywająca z zależnością od religii,
i w tym sensie "bezzałożeniowa", rzeczywiście nie zna "cudu" i "obja-
wienia". Zdradziłaby własne "założenia", gdyby postąpiła inaczej. Ka-
tolik natomiast wierzy w cuda i objawienie. I owa "bezzałożeniowa"
nauka nie wymaga od niego niczego innego - ale też i niczego w i ę-
cej -jak uznania, że jeśli owe zdarzenia trzeba wyjaśnić bez ucie-
kania się do wykluczonych przez empiryczne doświadczenie jako przy-
czyny sprawcze nadnaturalnych ingerencji, należy tego dokonać właśnie
w taki sposób, w jaki ona to czyni. To zaś może on uznać, nie sprzenie-
wierzając się własnej wierze.
Czy jednak osiągnięcia nauki nie mają żadnego sensu dla kogoś, komu
obojętne są fakty jako takie, liczy się zaś tylko zajęcie stanowiska prak-
tycznego? Być może tak jest w istocie. Ale na początek jedna uwaga.
Gdy ktoś chce być dobrym wykładowcą, wtedy jego podstawowym za-
daniem jest nauczenie swoich uczniów uznawania faktów niewygod-
nych. A więc takich faktów, które są niewygodne z punktu widzenia
jego politycznych poglądów. A każdy pogląd polityczny - również i mój
- musi się liczyć z tego rodzaju bardzo niewygodnymi dla siebie fakta-
mi. Sądzę, że jeśli wykładowca akademicki jest w stanie skłonić swoich
słuchaczy, aby taką postawę uznali za naturalną, stanowi to nie tylko
jego intelektualne osiągnięcie. Gotów jestem pójść jeszcze dalej i na-
zwać to jego "osiągnięciem moralnym", nawet jeśli podobne określenie
zabrzmi, być może, zbyt patetycznie wobec tak oczywistej prawdy.
131
Dotychczas mówiłem tylko o praktycznych racjach przemawia-
jących za unikaniem narzucania własnego stanowiska. Ale nie sposób na
tym poprzestać. Niemożność "naukowej" argumentacji na rzecz postaw
praktycznych - z wyjątkiem przypadku, gdy rozważane są środki do celu,
o którym zakłada się, że jest z góry dany - wypływa z daleko głęb-
szych powodów. Postawa przeciwna jest dlatego zasadniczo bezsensow-
na, ponieważ w świecie toczą ze sobą nieubłaganą walkę różne porządki
wartości. Stary Mili, którego filozofia zresztą niezbyt mnie przekonuje,
ale akurat w tej kwestii ma on rację, powiada gdzieś: jeśli wychodzi się
od czystego doświadczenia, dochodzi się do politeizmu. Teza ta sformu-
łowana jest niezbyt subtelnie i brzmi paradoksalnie, ale jest w niej coś
z prawdy. To właśnie dzisiaj poznaliśmy ponownie tę starą prawdę, że
coś może być święte nie tylko pomimo tego, iż nie jest piękne, ale właś-
nie dlatego i o ile nie jest piękne. W 53 rozdziale Księgi Iząjasza
i w Psalmie 22 można znaleźć na to dowody. A że coś może być piękne
nie tylko mimo że nie jest dobre, lecz właśnie w tym, w czym nie jest
dobre, to wiemy od Nietzschego, przedtem zaś myśl ta pojawiła się
w Kwiatach zła - tak Baudelaire nazwał swój zbiór wierszy. Banalna jest
też prawda, że coś może być prawdziwe, chociaż nie jest ani piękne, ani
święte, ani dobre. Są to jednak tylko najbardziej elementarne przypadki
owej walki bogów poszczególnych porządków i wartości. Nie wiem,
w jaki sposób chce się "naukowo" rozstrzygnąć, czy bardziej warto-
ściowa jest kultura francuska czy niemiecka. Również i tutaj toczą ze
sobą spór różni bogowie, i to po wieczne czasy. Przypomina to stary, nie
odczarowany jeszcze z bogów i demonów świat, tyle że ma inny sens.
Również i dzisiaj bowiem nasze zachowanie przypomina zachowanie sta-
rożytnego Greka, który składał najpierw ofiarę Afrodycie, potem Apol-
lonowi, przede wszystkim zaś każdemu z bogów swojego miasta, tylko
zostało ono odczarowane i odarte z jego mistycznego, ale wewnętrznie
prawdziwego wyrazu. Również i dzisiaj owymi bogami i ich walką wła-
da z pewnością nie "nauka", lecz los. Można tylko zrozumieć, co ozna-
cza boskość dla jednego i drugiego porządku, albo zrozumieć, co bo-
skość ta oznacza w ich obrębie. Na tym jednak profesor musi po prostu
zakończyć swoje wywody w sali wykładowej, jakkolwiek naturalnie nie
rozwiązał on tym samym tkwiącego tu doniosłego problem życiowego.
Głos powinny teraz zabrać inne autorytety niż katedra uniwersytecka.
Kto odważy się "odrzucić" ze względów "naukowych" etykę Kazania
na Górze, na przykład zdanie: "Nie sprzeciwiaj się złu", albo przypo-
132____________
wieść o nadstawianiu drogiego policzka? A przecież to ocywiste: wy-
powiedziana została tutaj, patrząc z perspektywy wewnąfzświatowej,
etyka uwłaczająca ludzkiej godności. Trzeba wybierać mtdzy godno-
ścią religijną, którą etyka ta niesie, i godnością ludzką, ktra głosi coś
zupełnie innego: "Sprzeciwiaj się złu - w przeciwnym razi staniesz się
współodpowiedzialny za jego wszechmoc". Zależnie od przejętego osta-
tecznego stanowiska jedno jest dla człowieka diabłem, a dngie Bogiem
- on sam musi o tym zadecydować. I tyczy to wszystkie! porządków
określających życie. Wspaniały racjonalizm etyczno-metod;cznego spo-
sobu życia, którym przeniknięte jest każde religijne proroctvo, zdetroni-
zował to wielobóstwo na rzecz "Jedynego, który jest konecznością",
następnie zaś, w obliczu faktów życia wewnętrznego i zevnętrznego,
uznał się zmuszonym do owych kompromisów i relatywizacji które wszy-
scy znamy z historii chrześcijaństwa. Dzisiaj jednak panije w religii
"dzień powszedni". Odczarowani dawni bogowie przybieraj,.postać bez-
osobowych mocy, powstają z grobów, dążą do zapanowanianad naszym
życiem i ponownie zaczynają ze sobą odwieczną walkę. Sprostanie ta-
kiej powszedniości stało się jednak bardzo trudne dli człowieka
współczesnego, zaś dla młodej generacji w szczególności. Yszelka po-
goń za "przeżyciem" pochodzi z tej słabości. Słabością jest bowiem, je-
śli ktoś nie może spojrzeć w najsurowsze oblicze przeznaczenia epoki,
w jakiej żyje.
Tymczasem los naszej kultury polega na tym, że znów staliśmy się tej
prawdy świadomi, po tysiącleciu, w którym wspaniały patosetyki chrze-
ścijańskiej rzekomo wyłącznie określał nasze postępowanie i zarazem
nie pozwalał j ej dostrzec.
Ale dość już tych pytań prowadzących nas zbyt daleko. BJąd bowiem,
jaki popełnia część naszej młodzieży, która na to wszystko powiedziała-
by zapewne: "To prawda, ale przychodząc na wykład, chcemy przeżyć
coś innego niż tylko analizowanie i ustalanie faktów" - polega na tym,
że zamiast tego, kto przed nią faktycznie stoi, chce ona widzieć w profe-
sorze kogoś innego: przywódcę, a nie wykładowcę. Aprzecież
katedry zostały nam dane tylko po to, abyśmy z nich nauczali. To są dwie
różne role, o czym można się łatwo przekonać. Pozwolą Państwo, że
uwagę Ich skieruję jeszcze raz na Amerykę, gdyż tam podobne rzeczy
można często zaobserwować w najbardziej pierwotnej postaci. Młody
Amerykanin uczy się o wiele mniej niż nasz uczeń. Mimo niewiarygod-
nej liczby egzaminów ich zdawanie nie stało się jeszcze sensem jego
____________________________________133
szkolnego życia, nie stał się on absolutnym rutyniarzem egzaminacyj-
nym, jakim jest uczeń niemiecki. Biurokracja bowiem, która wymaga
dyplomu egzaminacyjnego jako biletu wstępu do krainy urzędowych
beneficjów, jest tam dopiero w zarodku. Młody Amerykanin nie czuje
respektu przed nikim i przed niczym, przed żadną tradycją oraz żadnym
urzędem, a jeżeli już, to tylko przed czyimiś własnymi, osobistymi do-
konaniami. To właśnie nazywa on "demokracją". Niezależnie jednak od
tego, jak dalece rzeczywistość wypacza tę ideę, taka jest jej treść i o to
w niej chodzi. O profesorze, który stoi naprzeciw na katedrze nasz Ame-
rykanin ma następujące wyobrażenie: sprzedaje mi on swój ą wiedzę i me-
tody za pieniądze mojego ojca, tak samo jak straganiarka sprzedaje ka-
pustę mojej matce. I to wszystko. Oczywiście: jeśli nauczyciel jest fut-
bolowym mistrzem, uważa on go wówczas za swego przywódcę w tej
dyscyplinie. Gdy jednak nim nie jest (albo kimś w tym rodzaju w innej
dyscyplinie sportowej), wtedy jest on dla niego tylko profesorem i nikim
więcej - i żadnemu młodemu Amerykaninowi nie przyjdzie na myśl ku-
pować u niego "światopoglądy" lub odpowiednie normy mające regulo-
wać jego sposób życia. W takim sformułowaniu odrzucimy na pewno
ten sposób rozumowania. Pozostaje jednak pytanie, czy w tym sposobie
odczuwania, jakkolwiek celowo go tutaj nieco przejaskrawiłem, nie tkwi
ziarno prawdy.
Koledzy i koleżanki! Przychodzicie na wykłady z takimi właśnie rosz-
czeniami co do naszych zdolności przywódczych i nie zastanawiacie się
przedtem nad tym, że na stu profesorów co najmniej dziewięćdziesięciu
dziewięciu nie tylko nie jest mistrzami futbolu, lecz w ogóle nie próbuje
pretendować do roli "przywódców" w sprawach życiowych i nie powin-
no tego czynić. Pomyślcie tylko: wartość człowieka nie zależy przecież
od tego, czy ma on zdolności przywódcze. O tym bowiem, czy ktoś jest
znakomitym uczonym i akademickim wykładowcą, decydują zupełnie
inne zdolności niż te, które czynią z niego przywódcę w dziedzinie prak-
tycznego ukierunkowania życia, lub, w szczególności, w polityce. To
czysty przypadek, jeśli wykładowca ma również takie zdolności i podej-
rzane jest, gdy zasiadający na katedrze sądzą, że oczekuje się, aby zrobili
z nich użytek, a jeszcze bardziej podejrzane - gdy pozwala się im, aby
grali role przywódcy w sali wykładowej. Ci bowiem, którzy się za takich
przede wszystkim uważają, najczęściej nadają się po temu najmniej. I, co
najważniejsze, katedra uniwersytecka nie daje im po prostu szansy po-
twierdzenia, czy są typami przywódczymi, czy nie. Profesor, któ-
134_______________________________________________
ry czuje się powołany do udzielania rad młodzieży i cieszy się jej za-
ufaniem, niech będzie dla niej "swoim człowiekiem" w osobistych, bez-
pośrednich kontaktach. Jeśli zaś czuje się powołany do włączenia się
w walkę światopoglądową oraz walkę między poglądami różnych partii,
niechaj czyni to na zewnątrz - w gwarze życia; na zgromadzeniach,
w związkach, gdzie tylko zechce. Nie trzeba natomiast żadnej odwagi,
aby otwarcie głosić własne poglądy tam, gdzie wszyscy obecni, którzy,
być może, myślą inaczej, skazani są na milczenie - to sytuacja zbyt wy-
godna.
Zapewne zapytają Państwo w końcu: jeśli tak właśnie jest, na czym
w takim razie polega pozytywna rola nauki wobec "życia" praktycznego
i osobistego? Wraz z tym pytaniem powracamy ponownie do problemu
"powołania" nauki. Po pierwsze zatem, nauka dostarcza wiedzy o tech-
nice pozwalającej dzięki kalkulacji opanować życie - tak rzeczy zewnętrz-
ne, jak i ludzkie działania. Zgoda, powiedzą Państwo zapewne, ale jest
to nadal tylko straganiarka młodego Amerykanina. Po drugie: dostarcza
ona metod myślenia, narzędzi oraz sposobów posługiwania się nimi,
a więc daje coś, czego owa straganiarka z pewnością nie sprzedaje. Na
to powiedzą Państwo zapewne: racja, to nie warzywa, ale zarazem nic
więcej, jak tylko środki do ich uzyskiwania. I ja tak sądzę, dlatego nie
będę się nad tym dłużej rozwodzić. Na tym jednak, na szczęście, nie
kończą się jeszcze wszystkie dokonania nauki. Jesteśmy w stanie pomóc
Państwu w odnalezieniu czegoś trzeciego: jasności. Oczywiście, jeśli
założymy, że sami ją mamy. Możemy wtedy Państwu -jeśli tak faktycz-
nie jest - wyraźnie pokazać, że do problemu wartości, o który teraz cho-
dzi (proszę tylko, ze względu na ich prostotę, pomyśleć o zjawiskach
społecznych), można praktycznie, ustosunkować się w bardzo różny spo-
sób. Jeśli zajmuje się daną postawę, to, aby ją praktycznie zrealizo-
wać, trzeba zgodnie z naukową wiedzą zastosować dane środki. Być może
same te środki sąjuż tego rodzaju, że czują się Państwo zmuszeni, aby je
odrzucić. Wtedy trzeba dokonać wyboru między celem i niezbędnymi
środkami. Czy cel te środki "uświęca", czy też nie? Wykładowca może
Państwu ukazać konieczność tego wyboru, ale nic więcej. Naturalnie,
o ile tylko chce pozostać wykładowcą, a nie demagogiem. Może on da-
lej, rzecz jasna, powiedzieć Państwu: jeśli chcą Państwo uzyskać okre-
ślony cel, trzeba się wtedy liczyć jak poucza doświadczenie z okre-
ślonymi skutkami ubocznymi. Znowu więc znajdujemy się w tej samej
sytuacji. Bo są to jednak problemy, które równie dobrze mogą stanąć
przed każdym technikiem, gdyż ten w licznych przypadkach musi się
kierować zasadą mniejszego zła czy relatywnie najlepszego wyjścia. Tyle
że jemu dana jest już zazwyczaj rzecz najważniejsza: cel. W naszym
przypadku natomiast tak nie jest. A to dlatego, ponieważ nam chodzi
o problemy prawdziwie "ostateczne". I dopiero teraz docieramy do naj-
wyższego dokonania, do jakiego może dojść nauka, służąc jasności. Rów-
nocześnie docieramy do granic nauki jako takiej. Możemy, a nawet po-
winniśmy, pouczyć Państwa, że dane stanowisko praktyczne daje się,
zgodnie ze swym sensem, wywieść w sposób wewnętrznie konsekwent-
ny (a tym samym uczciwy) z danej ostatecznej postawy światopoglądo-
wej - z jednej albo kilku różnych - ale z tych właśnie, a nie innych, cał-
kiem odmiennych. Możemy zatem jako uczeni powiedzieć, że decydu-
jąc się na takie a nie inne stanowisko, służąPaństwo - mówiąc obrazowo
- temu właśnie Bogu i obrażają Państwo innych. Jeśli bowiem
będą Państwo wierni sobie, to w sposób konieczny dojdą Państwo do
wypływających z tego stanowiska ostatecznych, wewnętrznych i mają-
cych określony sens konsekwencji. Jest to możliwe - przynajmniej
z zasady. Dociekaniami takimi zajmuje się specjalistyczna dyscyplina fi-
lozoficzna, stanowią też one przedmiot ze swej istoty filozoficznych, pod-
stawowych rozważań poszczególnych dyscyplin. W ten sposób może-
my, jeśli tylko rozumiemy istotę rzeczy (co trzeba tutaj założyć), zmusić
każdego, albo przynajmniej mu w tym pomóc, aby sam zdał sobie
sprawę z ostatecznego sensu własnego postępowania. Nie
sądzę, by było to mało, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę tylko czysto
osobiste życie. Jeśli wykładowcy udaje się to osiągnąć, to gotów jestem
przyznać, że służy on władzom "moralnym", kształtując poczucie obo-
wiązku i odpowiedzialności oraz potrzebę jasności. I sądzę, że dokona
tego tym pewniej, im bardziej sumiennie ze swej strony unikać będzie
narzucania czy sugerowania słuchaczowi jakiegoś stanowiska.
Hipoteza, którą państwu tutaj przedkładam, wywodzi się naturalnie
z jednego podstawowego stanu rzeczy. Tego mianowicie, że życie, jeśli
polega na sobie samym i jest rozumiane ze względu na siebie, zna tylko
odwieczną walkę owych bogów ze sobą. Mówiąc zaś precyzyjniej: wie
ono tylko to, że ostateczne możliwe postawy wobec życia nie dają
się ze sobą pogodzić. Tym samym zaś walka, jaką toczą ze sobą,
jest nierozstrzygalna. Życie zna zatem tylko konieczność wyboru mię-
dzy nimi. Czy w takiej sytuacji nauka zasługuje na to, aby stać się dla
kogoś "powołaniem"? Czy ona sama zawiera w sobie "powołanie", któ-
136______________________________________________
remu można obiektywnie przypisać jakąś wartość? Odpowiedzi na te
pytania to znowu sądy wartościujące, których nie rozważa się w sali
.wykładowej. Dla nauczania bowiem ich afirmacjajest założeniem. Ja na
przykład potwierdzam je osobiście moją własną pracą. I to także, a na-
wet zwłaszcza wobec tych, którzy - podobnie jak to czyni lub wyobraża
sobie, że czyni dzisiejsza młodzież nienawidzą intelektualizmu, jakby
był on Belzebubem samym. Wobec takiej postawy młodych zachowują
bowiem swą ważność słowa: "Pamiętajcie o diable, więc starzejcie się,
by go zrozumieć". Zresztą nie metryki urodzenia są tu najważniejsze.
Myślę jedynie, że również przed tym diabłem, jeśli tylko pragnie się z nim
uporać, nie można jak się to dzisiaj tak chętnie czyni uciekać, lecz
aby poznać jego władzę i ograniczenia, należy najpierw poznać do koń-
ca ścieżki, którymi chadza.
Naszą sytuację historyczną, od której, jeśli chcemy pozostać wier-
nymi sobie, nie możemy się uwolnić, określa nieuchronnie fakt, że na-
uka nie jest już dzisiaj dobrem służącym zbawieniu i niosącym objawie-
nie darem łaski jasnowidzów i proroków ani też składnikiem rozmyślań
filozofów i mędrców nad sensem świata. Nauka jest uprawianym
w sposób fachowy "zawodem", który służy namysłowi nad sobą i po-
znaniu faktycznych związków między rzeczami. I jeśli znowu budzi się
w Państwu Tołstoj, który pyta: "Kto w takim razie, skoro nie jest tego
w stanie dokonać nauka, odpowie na pytanie: co mamy czynić? Jak mamy
urządzić nasze życie?", albo, używając języka dzisiejszego wykładu: "któ-
remu z walczących bogów mamy służyć? A może mamy służyć bogu
całkiem innemu? A jeśli tak, to kim on jest?" - należy mu wtedy odpo-
wiedzieć: może być on tylko prorokiem albo zbawicielem. Jeśli nie ma
go wśród nas, albo jeśli już się nie wierzy temu, co głosi, wtedy z pew-
nością nie zmusi go do zstąpienia na ziemię fakt, że tysiące profesorów,
występując w charakterze opłacanych czy uprzywilejowanych przez pań-
stwo pomniejszych proroków, próbuje przejąć jego rolę w salach wykła-
dowych. Postępując w ten sposób, osiągną oni tylko to, że wiedza o roz-
strzygającym fakcie: a mianowicie, że proroka, którego tak wielu w na-
szej najmłodszej generacji wyczekuje z utęsknieniem, nie ma wśród nas,
nigdy nie objawi się im w całej potędze swego znaczenia. Nie może słu-
żyć wewnętrznej potrzebie człowieka mającego "słuch" religijny to, że
fakt zasadniczy, iż jego przeznaczeniem jest żyć w czasie bez bogów
i proroków, przesłania się namiastką, jaką są wszystkie owe proroctwa
głoszone z katedr. Rzetelność jego religijnego zmysłu kazałaby mu -jak
137
sądzę - przeciwko takiemu postępowaniu zaprotestować. Ale powiedzą
Państwo zapewne: jak w takim razie należałoby się ustosunkować do
faktu istnienia "teologii" i jej roszczenia do tego, aby być "nauką"? Nie
zamierzam bynajmniej uchylić się od odpowiedzi na to pytanie. "Teolo-
gia" i "dogmaty" nie wy stępuj ą wprawdzie powszechnie, nie są one jed-
nak wyłącznym wytworem chrześcijaństwa. Pojawiają się one również
(jeśli cofniemy się wstecz) w orfice, w parsyzmie, w buddyzmie, w sek-
tach hinduskich, w taoizmie i w Upaniszadach oraz, rzecz jasna, w juda-
izmie. Są one tylko naturalnie w bardzo różnym stopniu rozwijane. I nie
jest przypadkiem, że chrześcijaństwo zachodnie - w przeciwieństwie na
przykład do teologii judaistycznej - nie tylko rozbudowało teologię bar-
dziej systematycznie oraz dążyło do jej rozwoju, lecz również, że jej
rozwój miał w nim nieporównanie większe znaczenie historyczne. Spra-
wił to duch grecki, z którego wywodzą się wszystkie teologie Zachodu,
tak samo jak (w sposób oczywisty) wszystkie teologie Wschodu wywo-
dzą się z myśli hinduskiej. Każda teologia jest intelektualną racj ona-
lizacj ą wiedzy o osiąganiu zbawienia. Nie ma nauki absolutnie bezza-
łożeniowej i żadna nauka nie może uzasadnić swojej wartości w oczach
kogoś, kto jej założenia odrzuca. Każda teologia jednak, by możliwe było
jej uprawianie i aby uzasadnić swą własną egzystencję, czyni dodatko-
wo parę swoistych założeń. I to o różnym zakresie i sensie. Każda teo-
logia, na przykład również hinduska, zakłada, że świat musi mieć jakiś
sens -jej pytaniem zaś jest: jak należy go zinterpretować, aby był on
myślowo wiarygodny? Podobnie jak Kantowska teoria poznania, która
wychodzi z założenia, że "istnieje naukowa prawda oraz że ma ona moc
obowiązującą" - następnie zaś pyta: jakie założenia myślowe spra-
wiają, że jest to (w sposób sensowny) możliwe? Podobnie też postępują
współcześni estetycy (wypowiadając to bezpośrednio -jak na przykład
Gyórgy Lukacs - lub przyjmując milcząco), którzy wychodzą z założe-
nia, że "istnieją dzieła sztuki"-następnie zaś pytaj ą: jak jest to (w spo-
sób sensowny) możliwe? Teologie nie poprzestają wprawdzie zazwy-
czaj na owym (z istoty swej religijno-filozoficznym) założeniu. Czynią
one zazwyczaj inne jeszcze założenie, a mianowicie, że w określone "ob-
jawienia" jako fakty ważne dla zbawienia - czyli takie, które umożliwia-
ją dopiero sensowny sposób życia - należy po prostu uwierzyć, jak też
że określone stany duchowe i uczynki mają status świętości, czyli kształ-
tują religijnie sensowny sposób życia lub jego poszczególne elementy.
Następne pytanie teologii brzmi: w jaki sposób owe założenia, które na-
138______________________________________________
leży po prostu przyjąć, dają się sensownie zinterpretować w ramach ca-
łościowego obrazu świata. Same te założenia wykraczaj ą przy tym w teo-
logii poza to, co jest w niej nauką. Nie są żadną "wiedzą" w sensie, w ja-
kim słowo to potocznie się rozumie, lecz czymś, co się "ma". Kto ich nie
"ma" - na przykład wiary lub innych świętych przymiotów - temu nie
zastąpi ich żadna teologia. Tym bardziej zaś żadna inna nauka. Wręcz
przeciwnie: w każdej teologii "pozytywnej" wierzący osiąga w końcu
punkt, w którym obowiązuje zdanie Augustyna: credo non quod, sedquia
absurdum est. Zdolność wirtuozowskiego dokonania owej "ofiary z inte-
lektu" jest podstawową cechą człowieka rzeczywiście religijnego. A skoro
tak właśnie jest, dowodzi to, że mimo (czy też raczej z powodu) teologii
(która przecież ujawnia ten stan rzeczy) napięcie między sferą wartości
"nauki" oraz sferą religijnego zbawienia jest niemożliwe do usunięcia.
W sposób prawowity "ofiarę z intelektu" składa jedynie uczeń proro-
kowi, wierzący Kościołowi. Nowa wiara nie powstanie jednak nigdy je-
dynie dlatego (celowo powracam do tego obrazu, który niektórzy uznali
za gorszący), że kilku współczesnym intelektualistom zachciało się na-
gle by tak rzec umeblować własną duszę prawdziwie starymi przed-
miotami. Przypomnieli oni sobie przy tym, że należała do nich również
religia, której jednak teraz nie mają, dlatego w jej zastępstwie tworzą coś
w rodzaju domowej kapliczki przystrojonej zgromadzonymi przez nich
bez trudu obrazkami świętych ze wszystkich wierzeń świata. Albo też
znajdująjej namiastkę we wszelkich możliwych rodzajach przeżyć, przy-
pisując im godność mistycznego tabernakulum, które, niczym domokrąż-
cy, zachwalają w swoich książkach. Sprawa jest prosta: oszustwo albo
samozakłamanie. Nie jest natomiast żadnym oszustwem, lecz czymś peł-
nym powagi i prawdy (choć czasem nie znającym swego właściwego
sensu) postawa niektórych wspólnot młodzieżowych wyrosłych w ciszy
lat ostatnich, które swoim międzyludzkim, wspólnotowym związkom
nadają sens związków religijnych, kosmicznych czy mistycznych. O ile
prawdą j est, że każdemu aktowi prawdziwego braterstwa może towarzy-
szyć wiedza, iż dzięki niemu królestwo niebieskie zostało wzbogacone
o coś trwałego, o tyle wydaje mi się wątpliwe, czy dzięki owej religijnej
interpretacji wzrosła godność czysto międzyludzkich, wspólnotowych
związków. Ale nie należy to już do problematyki naszego wykładu.
Los naszej epoki, z właściwą jej racjonalizacją i intelektualizacją,
a przede wszystkim wraz z dokonującym się w niej odczarowaniem świa-
ta, polega na tym, że z życia publicznego zniknęły ostateczne i nąjbar-
____________________________________________139
dziej wysublimowane wartości. Można je odnaleźć albo w pozaświato-
wej domenie mistyki, albo w braterstwie bezpośrednich stosunków łą-
czących jednostki. Nie jest tedy przypadkiem, że nasze najwybitniejsze
dokonania w sztuce mają charakter intymny, a nie monumentalny, ani
też to, że współczesna postać owego ducha proroczego, który niegdyś
niczym gwałtowny ogień ogarniał wielkie wspólnoty i stapiał je w jed-
no, pulsuje dzisiaj tylko pianissimo między ludźmi w najmniejszych
wspólnotowych kręgach. Kiedy próbujemy stworzyć lub "wynaleźć" na
siłę monumentalny sposób myślenia w sztuce, powstają tak żałosne dzi-
wolągi, jakimi są liczne pomniki wzniesione w ostatnich dwudziestu la-
tach. Kiedy zaś próbujemy wymyślać nowe, pozbawione prawdziwego
ducha proroczego religie, wtedy powstaje coś w najgłębszym sensie po-
dobnego do owych dzieł, tyle że mającego jeszcze gorsze skutki. Rów-
nież i proroctwa głoszone z katedr mogą powołać do życia tylko fana-
tyczne sekty, nigdy zaś prawdziwą wspólnotę. Kto nie może znieść po
męsku tego losu naszej epoki, temu należy powiedzieć, aby bez zwykłej
publicznej reklamy siebie jako renegata powrócił lepiej w milczeniu, pełen
skromności i prostoty, w szeroko i miłosiernie otwarte ramiona starych
Kościołów. Nie będą mu w tym one czyniły trudności. Tak czy owak
jest to nieuniknione - musi on złożyć przy tym "ofiarę z intelektu". Nie
będziemy go za to ganić, jeśli rzeczywiście jest w stanie to zrobić. Taka
ofiara z intelektu w imię bezwarunkowego religijnego oddania jest bo-
wiem z punktu widzenia moralności czymś zupełnie innym niż owo uchy-
lanie się od prostego obowiązku intelektualnej uczciwości. Jest tak wów-
czas, gdy nie ma się dość odwagi, aby zdać sobie jasno sprawę z własne-
go ostatecznego wyboru, lecz poprzez nieudolną relatywizację zwalnia
się siebie z tego obowiązku. Co do mnie, również i ja cenię sobie ową
religijną ofiarę bardziej niż proroctwa głoszone z katedr, których auto-
rzy nie zdali sobie jasno sprawy z tego, że poza prostą intelektualną uczci-
wością w sali wykładowej nie obowiązuje żadna inna cnota. Ona też każe
mi stwierdzić, że wszyscy ci, co tak licznie wyczekują dzisiaj nowych
proroków i zbawicieli, znajdują się w podobnym położeniu do tego, któ-
re pobrzmiewa w owej pięknej, pochodzącej z czasów wygnania do Egip-
tu i włączonej później do proroctwa Izajasza, edomickiej pieśni straż-
nika: "Wyrok na Edom. Ktoś krzyczy do mnie z Seiru: Stróżu, która
to godzina nocy? Stróż odrzekł: Przychodzi ranek, a także noc. Jeśli
chcecie pytać, pytajcie; nawróćcie się, przyjdźcie!))" (Księga Izajasza 21,
11-12). Naród, któremu to powiedziano i którego wstrząsający los jest
140
nam dobrze znany, pytał i trwał w oczekiwaniu przez dwa tysiąclecia
z górą. Chcemy stąd wydobyć pewną naukę: nie można poprzestać wy-
łącznie na trwaniu w tęsknocie i oczekiwaniu, trzeba postąpić inaczej.
Trzeba zająć się swoją pracą i sprostać "wymogom dnia" - zarówno
w swoim życiu, jak i w swoim zawodzie. I jeśli każdy z nas znajdzie
swego demona, który kieruje jego życiem, i będzie mu posłuszny, wy-
mogi te okażą się niewielkie i proste.
Przełożył Paweł Dybel
SOCJALIZM*
Mowa dla ogólnego zorientowania oficerów austriackich
w Wiedniu 1918 roku
Jeśli powiem, że po raz pierwszy mam zaszczyt przemawiać do kor-
pusu oficerskiego armii cesarskiej i królewskiej, sądzę, że zrozumieją
Panowie, iż jest to dla mnie sytuacja nieco kłopotliwa. Przede wszystkim
dlatego, że w ogóle nie znam stosunków wewnętrznych istotnych dla
funkcjonowania c.i k.' armii, nie znam więc owych warunków wstęp-
nych, które rozstrzygaj ą również o wpływie korpusu oficerskiego na żoł-
nierzy. Jest oczywiste, że oficer rezerwy i landweryjest zawsze dyletan-
tem, nie tylko dlatego, że brakuje mu naukowego przygotowania woj-
skowego, ale także dlatego, że nie ma on stałej styczności z całym
wewnętrznym unerwieniem armii. Mimo to uważam jednak, że jeśli ktoś
(tak jak ja) od wielu lat wciąż co jakiś czas przebywał w armii niemiec-
kiej w różnych częściach Niemiec, to ma wyrobiony pogląd na charakter
stosunków między korpusem oficerskim, korpusem podoficerskim i żoł-
nierzami. Dzięki temu może przynajmniej stwierdzić: pewien rodzaj
wpływu j est możliwy, a inny j est trudny lub niemożliwy. Oczywiście
nie mam żadnego wyobrażenia, jak sprawy te wyglądają w c.i k. armii.
Jeśli w ogóle mam jakieś pojęcie o stosunkach wewnętrznych w c.i k.
armii, to wyobrażam sobie ogrom rzeczowych trudności, które wynika-
ją, jak sądzę, już choćby ze stosunków językowych. Oficerowie rezerwy
c.i k. armii wielokrotnie próbowali wyjaśnić mi, jak bez faktycznej zna-
* Der Sozialismus. Tekst opublikowany w 1918 r. w Wiedniu.
' Odchodzimy od współczesnych zaleceń ortograficznych na korzyść realiów histo-
rycznych. Po ukonstytuowaniu dualistycznej monarchii (1867), a szczególnie po
ustanowieniu nowego prawa tyczącego służby wojskowej (1889), skróty k.und k.
i k.k. znaczyły co innego. Pierwszy odnosił się do całej armii monarchii, drugi - do
jej austriackiej części.
142
jomosci języka żołnierzy udaje się utrzymać z nimi ten kontakt, który
jest niezbędny, jeśli się chce wywierać jakikolwiek wpływ wykraczający
poza sprawy służbowe. Mówiąc we własnym imieniu, mogę opierać się
na niemieckich wyobrażeniach i na początku pozwolę sobie przedstawić
kilka uwag o tym, w jaki sposób to oddziaływanie kształtowało się u nas.
Owe uwagi zostały poczynione z "perspektywy oddolnej". W moich
niegdyś częstych podróżach po Niemczech, jeśli nie były to bardzo dłu-
gie trasy l jeśli nie czekały mnie zbyt wyczerpujące zajęcia, przyjąłem
zasadę, że zawsze jeżdżę trzecią klasą, i dzięki temu spotkałem setki lu-
dzi, którzy wracali z frontu lub jechali na front; a były to akurat czasy,
kiedy zaczęło się u nas to, co rozumiano pod pojęciem prowadzonej przez
oficerów pracy uświadamiającej. Tak oto, mimo że nie starałem się, by
wypytywać ludzi albo zmuszać ich do mówienia, usłyszałem od nich na
ten temat nadzwyczaj różnorodne opinie. A byli to zawsze ludzie wiary-
godni, dla których autorytet oficera był czymś niewątpliwym i tylko cza-
sami trafiali się też tacy, którzy przyjmowali nieco inną postawę we-
wnętrzną. Z reguły bardzo prędko wychodziły na jaw wielkie trudności,
jakie napotykała wszelka praca uświadamiająca. A zwłaszcza jedna trud-
ność: skoro tylko ludzie zaczynali podejrzewać, że chodzi o politykę p ar-
tyj n ą, którą mieliby oni pośrednio lub bezpośrednio wspomagać - bez
względu na jej charakter - to zawsze u wielu spośród nich pojawiała się
nieufność. Kontakty z towarzyszami partyjnymi, które nawiązywali właś-
nie podczas urlopów, sprawiały, że oczywiście po powrocie trudno było
utrzymać z nimi szczere stosunki oparte na rzeczywistym zaufaniu. Inna
wielka trudność: ludzie uznawali bez żadnych zastrzeżeń fachowość ofi-
cera w sprawach wojskowych - nigdy jeszcze nie spotkałem się z tym,
żeby było inaczej, jakkolwiek również w Niemczech narzekano czasami
to na sztaby, to na co innego, ale w zasadzie nigdy nie podawano w wąt-
pliwość wojskowego autorytetu. Można było jednak spotkać się z takim
odczuciem: no tak, oficer poucza nas o naszych własnych warunkach
życiowych i o tym, co z nich wynika, a przecież faktem jest, że korpus
oficerski należy do innej niż my warstwy społecznej. Mimo najlepszej
woli oficer nie jest więc w stanie wejść w nasze położenie, w przeci-
wieństwie do nas nie jest w stanie duszą i ciałem utożsamić się z ludźmi
przy maszynie czy za pługiem. Powracało to w wielu często naiwnych
wypowiedziach i miałem poczucie, że w wyniku źle prowadzonego
uświadamiania autorytet oficera może ucierpieć również w dziedzinie
wojskowej, gdzie pozostawał dotąd niezachwiany. A to dlatego, że lu-
143
dzie nie uznają absolutnych autorytetów w tych dziedzinach, które uwa-
żają za swoją domenę. I kolejny błąd, często popełniany - nie teraz, lecz
wcześniej - przy okazji sporów z socjalizmem. Dawno już (i słusznie)
odstąpiono od tego, co wcześniej robili polityczni partyjni przeciwnicy
socjaldemokracji, a mianowicie poniechano adresowanych do robotni-
ków pouczeń, kim są urzędnicy związków zawodowych i urzędnicy par-
tyjni: "Są to przecież ludzie, którzy w sensie dosłownym żyją z robotni-
czych pieniędzy, w większym stopniu niż przedsiębiorcy". Albowiem na
takie sugestie każdy robotnik oczywiście odpowie: "Pewnie, ci ludzie
żyją z moich pieniędzy. Ja ich opłacam. Ale właśnie dlatego są dla mnie
wiarygodni, są ode mnie zależni, wiem, że muszą reprezentować moje
interesy. I nic tu sobie nie dam wmówić. To jest dla mnie warte tych paru
groszy". Obecnie słusznie odstąpiono od podobnych prób zdyskredyto-
wania tej warstwy intelektualistów, ludzi, którzy wymyślaj ą wielkie sło-
wa; wszędzie tworzą hasła i - nie bójmy się tego powiedzieć - frazesy,
wykorzystywane we wszystkich partiach bez wyjątku, a więc również
w partiach lewicowych i w partii socjaldemokratycznej. Szczególnie jed-
nak, moim zdaniem, należy cieszyć się z tego, że w Niemczech dobrze
układająsię stosunki ze związkami zawodowymi. Można sądzić o związ-
kach zawodowych, co się komu podoba. Również one robią głupstwa.
Jednakże akurat z wojskowego punktu widzenia takie stanowisko wo-
bec związków zawodowych było mądre. Albowiem, bądź co bądź, re-
prezentują one coś, co jest właściwe również dla korporacji wojskowych.
Można myśleć o strajku, co się chce. Przeważnie j est to walka o interesy,
o płace. Ale przecież bardzo często nie tylko o płace, lecz także o spra-
wy ideowe: o honor, tak jak go rozumieją robotnicy - a co należy pod
tym słowem rozumieć, to właśnie każdy we własnym mniemaniu wie
najlepiej. Poczucie honoru, koleżeństwo towarzyszy z jednej fabryki, albo
z jednej branży sprawia, że trzymają się oni razem. A przecież poczucie
to, choć kieruje się ku innym celom, stanowi również fundament zwar-,
tości organizacji wojskowych. A ponieważ nie ma obecnie żadnego spo-
sobu, aby wyeliminować strajki (można tylko wybierać między oficjal-
nie uznanymi i tajnymi związkami tego rodzaju), uważam, że również
z wojskowego punktu widzenia rozsądnie j est przyjąć ten fakt za podsta-
wę: tak to już jest i dopóki można się z tymi ludźmi dogadać, dopóki nie
narażają oni na niebezpieczeństwo interesów wojskowych, trzeba się
z nimi porozumiewać, tak jak faktycznie czyniono to w Niemczech. Ta-
kie są moje subiektywne wrażenia.
144______________________________________________
Teraz jednak chciałbym zająć się tematem, dla którego omówienia
zostałem przez Panów zaszczycony zaproszeniem. Ze względu na cha-
rakter owego tematu potrzeba by zapewne z pół roku, aby omówić go
w sposób wyczerpujący (w takim bowiem wymiarze przedstawia się za-
zwyczaj te sprawy wyrobionym słuchaczom akademickim). Chodzi o sta-
nowisko, jakie zajmuje socjalizm i o stanowisko, jakie zajmuje się wo-
bec niego. Na wstępie zwracam uwagę na fakt, że "socjaliści" mogą być
najróżniejszego rodzaju. Są ludzie, którzy nazywają się socjalistami, a któ-
rych żaden partyjny socjalista, bez względu na reprezentowany przez
siebie kierunek, za takich by nie uznał. Wszystkie partie o czysto so-
cjalistycznym charakterze są dziś partiami demokratycznymi. Na
początek chciałbym krótko zająć się tym demokratycznym charakterem.
Czym właściwie jest dziś demokracja? Poruszając tę kwestię, nie odcho-
dzę bynajmniej od tematu. Dziś, oczywiście, mogę tylko krótko o niej
wspomnieć. Demokracja może oznaczać rzeczy niezmiernie różne. Sama
w sobie oznacza tylko, że między poszczególnymi klasami ludności nie
istnieje formalna nierówność praw politycznych. Ale jakże rozmaite kon-
sekwencje wynikają z tego stwierdzenia! W demokracji starego typu,
w szwajcarskich kantonach Uri, Schwyz, Unterwalden, Appenzell i Gra-
lus dziś jeszcze na jednym wielkim placu zbierają się wszyscy obywate-
le - w Appenzell jest to 12 tysięcy osób uprawnionych do głosowania,
gdzie indziej od 3 do 5 tysięcy - i po dyskusji, podnosząc ręce, głosują
tam nad wszystkim, począwszy od wyboru starosty, a na powzięciu uchwał
o nowym prawie podatkowym czy jakiejś kwestii dotyczącej administracji
skończywszy. Przeglądając jednak listy starostów, którzy przez ostatnie
pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat byli wybierani w takiej szwajcarskiej demo-
kracji w dawnym stylu, odkryją Panowie, że zadziwiająco często wybie-
rano tych samych ludzi; albo że urzędy te z dawien dawna pozostawały
w rękach określonych osób. Prawo ustanawiało wprawdzie demokrację,
ale faktycznie zarządzano nią w sposób arystokratyczny. Powód był cał-
kiem prosty: nie każdy, kto zarobkował, wykonując jakiś zawód, mógł
przyjąć urząd na przykład starosty, nie rujnując się jednocześnie finan-
sowo. Musiała to być osoba zbędna w sensie gospodarczym, a taką oso-
bąjest z reguły tylko ktoś dysponujący pewnym majątkiem. W przeciw-
nym razie trzeba go wysoko opłacać i zapewnić mu emeryturę. Demo-
kracja ma tylko jeden wybór: albo zdecydować się na tanie zarządzanie
przez bogatych ludzi sprawujących urzędy honorowo, albo - na drogie
zarządzanie przez opłacanych urzędników zawodowych. To drugie roz-
______________________________________________145
wiązanie, rozwój warstwy urzędników zawodowych, stało się teraz prze-
znaczeniem wszystkich nowoczesnych demokracji wszędzie tam, gdzie
urząd honorowy nie wystarczał: w wielkich państwach masowych. Taka
jest obecna sytuacja Ameryki. Teoretycznie rzecz się ma tam podobnie
jak w Szwajcarii. Wybory dużej części urzędników poszczególnych sta-
nów, a także prezydenta całej unii odbywają się wprawdzie nie poprzez
zgromadzenie narodowe, ale przecież według bezpośredniego lub po-
średniego równego prawa wyborczego. Prezydent mianuje pozosta-
łych urzędników unii. Przy czym, jak uczy doświadczenie, urzędnicy
mianowani przez wybranego prezydenta, ogólnie rzecz biorąc znacznie
przewyższają -zarówno pod względem jakości działań, jaki przede
wszystkim pod względem nieprzekupności - urzędników pochodzących
z wyborów narodowych. Dzieje się tak dlatego, że prezydent i stojąca za
nim partia oczywiście odpowiadają przed wyborcami za to, aby miano-
wani urzędnicy przynajmniej w jakiejś mierze posiadali cechy, których
oczekuje wyborca.
Amerykańska demokracja opierająca się na zasadzie, że co cztery lata,
jeśli następuje zmiana prezydenta, następuje też wymiana ponad 300 ty-
sięcy mianowanych przez niego urzędników, i że co cztery lata zmienia-
ją się gubernatorzy we wszystkich stanach, a wraz z nimi znowu wiele
tysięcy urzędników - ta demokracja zbliża się do swego końca. Była to
administracja dyletantów; albowiem ci urzędnicy, których wyznaczała
partia, byli mianowani według zasady: oddali partii pewne usługi i za to
zostają urzędnikami. Prawie nie pytano o ich kwalifikacje fachowe, do
niedawna formalnie nieznane było amerykańskiej demokracji sprawdza-
nie, egzamin czy coś w tym rodzaju. Przeciwnie, często reprezentowano
taki punktu widzenia, że urząd powinien jak gdyby krążyć, kolejno prze-
chodzić z jednych rąk w drugie, ażeby każdy mógł kiedyś dorwać się do
żłobu.
Rozmawiałem o tym wielokrotnie z robotnikami amerykańskimi.
Poziom płacy i wykształcenia prawdziwego jankeskiego robotnika ame-
rykańskiego jest wysoki. Płaca amerykańskiego robotnika jest wyższa
niż niejednego asystenta z amerykańskiego uniwersytetu. Podczas gdy
przybywający z Europy imigranci plasują się w dolnych warstwach spo-
łeczeństwa, robotnicy ci całkowicie przejmują formy mieszczańskie,
pokazują się w cylindrach, z żonami u boku. Ich żony, poza tym, że mają
może nieco mniej ogłady i elegancji, zachowują się dokładnie tak jak
inne ladies. Kiedy więc spotykałem takiego robotnika, pytałem go: jak
146
właściwie możecie pozwalać, aby rządzili wami ci ludzie, których osa-
dza się na urzędach? Zawdzięczają oni przecież swoje urzędy partii i mu-
szą w formie podatku od pobieranej pensji odprowadzać do partii okre-
ślone kwoty. A po czterech latach muszą opuścić swoje urzędy, nie na-
bywając prawa do emerytury. Nic dziwnego zatem, że wyciskająz urzędu
tyle pieniędzy, ile tylko można. Pytam więc, jak możecie pozwalać, by
rządziło wami to skorumpowane towarzystwo, które notorycznie krad-
nie wam setki milionów? Otrzymywałem na to czasami charakterystycz-
ną odpowiedź, którą pozwolę sobie przytoczyć tu w całej jej drastyczno-
ści: "Nic nie szkodzi; wystarczy pieniędzy dla złodziei i wciąż jeszcze
zostanie wystarczająco dużo dla innych, którzy chcą je zarobić - także
dla nas. Plujemy na tych zawodowców, na tych urzędników, pogar-
dzamy nimi. Jeśli jednak urzędy obejmuje klasa ludzi wykształconych,
z dyplomami, tak jak u was za oceanem - to ona będzie pluła na nas".
To była dla tych ludzi rzecz decydująca. Strach przed powstaniem
takiej klasy urzędniczej, jaka rzeczywiście istnieje w Europie, stanu za-
wodowych, wykształconych na uniwersytetach, wyszkolonych w swo-
im fachu urzędników.
Oczywiście, również w Ameryce dawno minęły czasy, kiedy admini-
strować mogli dyletanci. W ogromnym tempie rozrasta się klasa urzęd-
ników fachowych. Wprowadzono egzamin fachowy. Zgodnie z literą
prawa obowiązywał on początkowo najpierw tylko niektórych, zwłasz-
cza technicznych urzędników, ale szybko objął też innych. Teraz już około
100 tysięcy spośród urzędników, których mianuje prezydent, musi mieć
za sobą egzamin. Tym samym zrobiono pierwszy i najważniejszy krok
w kierunku przeobrażenia starej demokracji. Zarazem także uniwersytet
w Ameryce zaczął odgrywać całkiem inną rolę, jak również zmienił się
zasadniczo duch uniwersytetów. Albowiem - o czym nie zawsze się wie
poza Ameryką - to nie wojenni dostawcy, którzy są we wszystkich kra-
jach, byli sprawcami wojny, lecz właśnie amerykańskie uniwersytety
i kształcone w nich warstwy. Kiedy byłem tam w roku 1904, amerykań-
scy studenci o nic nie pytali mnie tak często, jak o to, jak właściwie aran-
żuje się w Niemczech pojedynki studenckie, co się robi, aby mieć bliznę.
Uważali to za rycerski obrządek: musieli poznać również tę zabawę.
Powaga sprawy polegała na tym, że literatura, szczególnie w moim fa-
chu, dostosowywała się do takich nastrojów: akurat w najlepszych ów-
czesnych dziełach znajdowałem na końcu następującą konkluzję: "To
szczęście, że gospodarka światowa zmierza w tym kierunku; że oto nad-
147
chodzi chwila, gdy opłacalne (a soundbusiness view) stanie się wzajem-
ne ograniczenie handlu światowego w drodze wojny; albowiem wów-
czas skończy się wreszcie dla nas, Amerykanów, epoka, w której jeste-
śmy pozbawionymi godności zarabiaczami dolarów; wówczas znów wo-
jenny duch i rycerskość opanują świat". Chyba wyobrażali sobie oni
nowoczesną wojnę podobnie do bitwy pod Fontenoy, gdzie herold Fran-
cuzów wołał do wroga: "Panowie Anglicy, strzelajcie pierwsi!" Wyobra-
żali sobie wojnęjako rodzaj rycerskiej zabawy, dzięki której zamiast brud-
nej pogoni za pieniądzem pojawiłby się znowu zmysł hierarchii, poczu-
cie dystynkcji. Widzą Panowie: owa kasta ocenia Amerykę dokładnie
tak, jak według mojej najlepszej wiedzy niejednokrotnie ocenia się Ame-
rykę w Niemczech i - ze swej strony - wyciąga z tego konsekwencje.
Z tej kasty wyszli mężowie stanu mający decydujący głos. Obecna woj-
na będzie miała dla Ameryki takie konsekwencje, że po jej zakończeniu
stanie się ona państwem z wielką armią, korpusem oficerskim i biuro-
kracją. Już wówczas rozmawiałem z oficerami amerykańskimi, którzy
właściwie nie zgadzali się z wymaganiami, jakie stawiała im amerykań-
ska demokracja. Raz na przykład zdarzyło się, że byłem u rodziny córki
jednego z kolegów i akurat zwolniono służącą - dla służących obowią-
zuje tam dwugodzinny termin wypowiedzenia. Przyszli właśnie obaj sy-
nowie, którzy byli kadetami marynarki, i matka powiedziała: "Musicie
teraz wyjść, zamieść śnieg, w przeciwnym razie będzie mnie to koszto-
wało 100 dolarów kary dziennie". Synowie, którzy byli właśnie w towa-
rzystwie niemieckich oficerów marynarki, uważali, że nie wypada im
tego robić - na co matka odrzekła: "Jeśli wy tego nie zrobicie, muszę to
zrobić sama".
Skutkiem tej wojny będzie dla Ameryki rozwój biurokracji, a tym
samym wzrost szans awansu dla ludzi z kręgów uniwersyteckich, bo oczy-
wiście jedno pociągnie za sobą drugie. Krótko mówiąc, ta wojna dopro-
wadzi do europeizacji Ameryki, dokonującej się co najmniej w takim
samym tempie, jak amerykanizacja Europy, o której się kiedyś mówiło.
Wszędzie tam, gdzie nowoczesna demokracja jest demokracją wielkiego
państwa, ulega ona biurokratyzacji. I tak musi być, albowiem urzędnicy
honorowi, wywodzący się z elit szlacheckich bądź innych, są zastępo-
wani opłacaną warstwą urzędniczą. Dzieje się tak wszędzie, dzieje się
tak również w partiach. Jest to nieuchronne i stanowi pierwszy fakt, z któ-
rym również socjalizm musi się liczyć: konieczność długoletniego, fa-
chowego szkolenia, coraz dalej idącej fachowej specjalizacji i zarządza-
148
nią przez wykształconą w ten sposób klasę urzędników fachowych. Ina-
czej nie da się kierować nowoczesną gospodarką.
W szczególności jednak ta nieuchronna powszechna biurokratyzacja
kryje się za jednym z najczęściej cytowanych haseł socjalistycznych -
hasłem głoszącym "oddzielenie robotnika od środków pracy". Co to zna-
czy? Powiada się nam, że robotnik jest "oddzielony" od rzeczowych środ-
ków, których używa do produkcji, i to właśnie sprawia, że jego sytuacja
jest sytuacją płatnego niewolnika. Rozumowanie to odwołuje się do fak-
tu, że w średniowieczu robotnik był właścicielem technicznych narzę-
dzi, z których pomocą produkował, podczas gdy nowoczesny robotnik
najemny oczywiście ani takim właścicielem nie jest, ani być nie może,
bez względu na to, czy to przedsiębiorca, czy też państwo eksploatuje
daną kopalnię bądź fabrykę. Dalej rozumuje się w ten sposób, że rze-
mieślnik sam kupował surowce, które przerabiał, podczas gdy dziś w wy-
padku robotnika najemnego ani tak nie jest, ani być nie może. W związ-
ku z tym w średniowieczu - a dziś jeszcze wszędzie tam, gdzie nadal
istnieje rzemiosło - poszczególny rzemieślnik swobodnie rozporządzał
produktem, mógł go sprzedać na rynku i zużytkować ku własnej korzy-
ści, podczas gdy w wielkim przedsiębiorstwie rozporządza nim nie ro-
botnik, lecz ten, kto jest właścicielem środków produkcji; i tu również
nie ma znaczenia, czy jest nim państwo, czy prywatny przedsiębiorca.
Wszystko to prawda, tyle tylko, że dotyczy ona bynajmniej nie wyłącz-
nie procesu produkcji gospodarczej. Z tym samym mamy do czynienia
na przykład na uniwersytecie. Dawny docent i profesor uniwersytecki
pracowali, korzystając z biblioteki i środków technicznych, które sami
sobie sprawili bądź kazali przysposobić i produkowali przy ich użyciu -
na przykład chemicy - rzeczy niezbędne do uprawiania nauki. Natomiast
wielka część pracowników nowoczesnego uniwersytetu, zwłaszcza asy-
stenci w wielkich instytutach, jest dzisiaj pod tym względem dokładnie
w takim samym położeniu, jak zwykli robotnicy. W każdej chwili mogą
zostać zwolnieni. Na terenie instytutu nie mają innych praw niż robotni-
cy na terenie fabryki. Tak jak robotnicy muszą oni trzymać się obowią-
zującego regulaminu. Materiały, aparaty, maszyny itd., których używa
się w instytucie chemicznym bądź fizycznym, zakładzie anatomicznym
czy klinice, nie są ich własnością; są raczej własnością państwa, gospo-
daruje nimi jednak kierownik instytutu pobierający za to opłaty, podczas
gdy asystent otrzymuje zapłatę, która jest obliczana podobnie jak zapłata
wyuczonego robotnika. Zupełnie tak samo rzecz ma się w dziedzinie woj-
_______________________________________149
skowości. W dawnych czasach rycerz był właścicielem swego konia
1 swojej zbroi. Musiał się uzbroić i zaopatrzyć w żywność. Ówczesny
ustrój armii opierał się na zasadzie, że każdy ekwipował sam siebie. Za-
równo w w miastach antycznych, jak i w rycerskich wojskach średnio-
wiecznych trzeba było samemu zadbać o pancerz, lancę i konia oraz mieć
ze sobą prowiant. Nowoczesne wojsko powstało w momencie, gdy go-
spodarczą pieczę nad nim przejął książę, a więc gdy żołnierz i oficer (któ-
ry, mimo iż jest czymś innym niż pozostali urzędnicy, jednak w tym sen-
sie całkowicie odpowiada urzędnikowi) nie był już właścicielem środ-
ków uprawiania wojny. Na tym też polega zwartość nowoczesnego
wojska. Rosyjscy żołnierze nie mogli przez tak długi czas wyjść z oko-
pów, ponieważ istniał ten aparat, składający się z korpusu oficerskiego,
urzędników intendentury i innych, i każdy w wojsku wiedział, że cała
jego egzystencja, z wyżywieniem włącznie, zależała od funkcjonowania
tego aparatu. Wszyscy oni byli "oddzieleni" od środków uprawiania
wojny, dokładnie tak jak robotnik od środków pracy. Podobna do sytua-
cj i rycerza była pod tym względem sytuacj a urzędnika epoki lennej, a więc
wasala, któremu nadano zwierzchnictwo nad administracją i sądownic-
twem. Opłacał on z własnej kieszeni administrację i sądownictwo i po-
bierał za to należności. Był więc w posiadaniu środków niezbędnych dla
funkcjonowania administracji. Nowoczesne państwo powstaje w ten spo-
sób, że książę przejmuje nad tymi dziedzinami pieczę, zatrudnia płat-
nych urzędników i tym samym dokonuje "oddzielenia" urzędników od
środków niezbędnych dla funkcjonowania administracji. A więc wszę-
dzie to samo: owe środki [Betriebsmitte!]2 niezbędne dla funkcjonowa-
nia danej instytucji - fabryki, administracji państwowej, wojska czy in-
stytutów uniwersyteckich - są za pomocą biurokratycznie podzielonego
aparatu ludzkiego skoncentrowane w rękach tego, kto ten aparat ludzki
opanowuje. Takiego rozwiązania wymagają bądź względy czysto tech-
niczne, rodzaj tych nowoczesnych środków: maszyn, armat itd., bądź też
jest ono konieczne dla zwiększenia sprawności współdziałania ludzi: dla
rozwoju "dyscypliny" w wojsku, urzędzie, warsztacie, fabryce. W każ-
dym razie całkowicie błędne jest mniemanie, iż oddzielenie robotnika od
środków produkcji jest czymś charakterystycznym tylko dla gospodarki,
a zwłaszcza dla gospodarki prywatnej. Przecież jeśli zmieni się oso-
ba panującego nad owym aparatem, jeśli rozporządza nim na przykład
2 Por. przypis 4 s. 60 do artykułu Polityka jako zawód i powalanie.
150
prezydent państwa albo minister, a nie prywatny fabrykant, nie zmienia
to w niczym faktów podstawowych. W każdym wypadku "oddzielenie"
od środków produkcji istnieje nadal. Dopóki istnieją kopalnie, wielkie
piece, koleje żelazne, fabryki i maszyny, nigdy nie będą one własnością
pojedynczego czy kilku pojedynczych robotników w takim sensie, w ja-
kim środki produkcji rzemieślniczej były w średniowieczu własnością
pojedynczego cechmistrza czy też miejscowej korporacji wytwórczej bądź
cechu. Wyklucza to natura dzisiejszej techniki.
Cóż więc wobec tego faktu oznacza socjalizm? Jak już wspomnie-
liśmy, słowo to jest wieloznaczne. Ale przeciwieństwem socjalizmu -
w potocznym sensie tego terminu - jest system gospodarki prywatnej,
tzn. taki stan, w którym gospodarcze zaspokojenie potrzeb spoczywa
w rękach prywatnych przedsiębiorców, a więc dokonuje się w ten spo-
sób, że przedsiębiorcy ci zawierając transakcje towarowe i płacowe, zdo-
bywają rzeczowe środki produkcji, urzędników i siłę roboczą i że potem
na własne ryzyko ekonomiczne i w oczekiwaniu własnych zysków uru-
chamiają produkcję dóbr i sprzedają te dobra na rynku.
Socjalistyczna teoria opatrzyła ten system gospodarki prywatnej mia-
nem "anarchii produkcji", ponieważ dopuszcza on ryzyko, że interes włas-
ny poszczególnych przedsiębiorców w zbycie ich produktów, tj. interes
polegający na osiąganiu zysku, nie będzie realizowany w sposób jedno-
cześnie gwarantujący zaopatrzenie tych, którzy owych dóbr potrzebują.
Z kolei na przestrzeni dziejów różnie wyglądała kwestia pokrycia
zapotrzebowania społecznego: częściowo dokonywało się ono odpowied-
nio do zasad działania przedsiębiorstwa, a więc poprzez gospodarkę pry-
watną, a częściowo - nie poprzez gospodarkę prywatną, tylko w sposób
socjalistyczny, w najszerszym znaczeniu tego słowa, to znaczy w spo-
sób planowo zorganizowany.
Na przykład w średniowieczu takie republiki jak Genua prowadziły
swoje wielkie wojny kolonialne na Cyprze poprzez spółki komandyto-
we, tzw. maony. Zbierały one potrzebne pieniądze, wynajmowały odpo-
wiednich żołnierzy najemnych, zdobywały kraj, otrzymywały ochronę
ze strony republiki i oczywiście eksploatowały to terytorium jako obszar
plantacyjny albo obiekt wyzysku podatkowego, realizując w ten sposób
własne cele. Podobnie Kompania Wschodnioindyjska zdobyła dla An-
glii Indie i sama je wyzyskiwała. Do tej samej kategorii należy kondotier
z późnego okresu włoskiego renesansu. Tak jak Wallenstein, ostatni z tych
kondotierów, werbował on swoje wojsko na własne nazwisko i wydat-
151
kując własne środki. Do jego kieszeni wędrowała też część zdobytych
przez wojsko łupów i oczywiście zazwyczaj zastrzegał sobie, że książę,
król czy też cesarz będzie mu przekazywał określoną sumę jako wy-
nagrodzenie za jego dokonania i na pokrycie jego kosztów. Przedsiębiorcą,
choć nieco mniej niezależnym, był też jeszcze w XVIII wieku pułkow-
nik, który musiał werbować i odziewać rekrutów. Wprawdzie częściowo
był zdany na magazyny księcia, zawsze jednak w dużym stopniu gospo-
darował na własne ryzyko i dla własnego zysku. Tak więc prowadzenie
wojny oparte na prywatnym gospodarowaniu uchodziło wówczas za rzecz
najzupełniej normalną. Dziś wydawałoby się to czymś monstrualnym.
Z drugiej strony, dla średniowiecznych miast i cechów było nie do
pomyślenia, aby mogły po prostu zdać się na wolny handel, jeśli chodzi
o zaopatrzenie miasta w zboże czy zaopatrzenie cechu w niezbędne do
pracy mistrzów surowce, które trzeba było importować. Zadaniem tym
miało się zajmować miasto, a nie wolny handel, który spełniał tylko rolę
uzupełniającą (tak było już w starożytności, potem na wielką skalę w Rzy-
mie i przez całe średniowiecze). Mniej więcej podobnie jak teraz, w do-
bie gospodarki wojennej, gdy mamy do czynienia ze współdziałaniem,
"etatyzacją" [Durchstaatlichung] -jak to się teraz chętnie określa - sze-
rokich gałęzi gospodarki.
Charakterystyczne dla naszej obecnej sytuacji jest to, że gospodarka
prywatna w połączeniu z prywatną biurokratyczną organizacją, a więc
z oddzieleniem robotnika od środków produkcji, opanowuje produkcję
przemysłową, a więc dziedzinę, w której nigdy jeszcze w historii po-
wszechnej oba te elementy nie występowały razem na taką skalę. Cha-
rakterystyczne jest też to, że proces ten zbiega się z pojawieniem się pro-
dukcj i maszynowej w fabryce, a więc ze skupieniem siły roboczej
na określonej przestrzeni, z przywiązaniem do maszyny i wspólną dys-
cypliną pracy w hali maszyn czy w kopalni. Dopiero dyscyplina nadaje
specyficzne piętno dzisiejszemu rodzajowi "oddzielenia" robotnika od
środków pracy.
Z takiej sytuacji życiowej, z dyscypliny fabrycznej zrodził się nowo-
czesny socjalizm. Wszędzie, we wszystkich epokach i we wszystkich
krajach świata istniały najróżniejsze rodzaje socjalizmu. Nowoczesny
socjalizm, wraz z jego cechami szczególnymi, jest możliwy tylko na tym
gruncie.
Robotnik przemysłowy odczuwa tak silnie owo podporządkowanie
dyscyplinie pracy przede wszystkim dlatego, że nowoczesny zakład prze-
152
myślowy - w przeciwieństwie na przykład do plantacji niewolniczej czy
folwarku pańszczyźnianego - opiera się na niezwykle ostrym procesie
s e l ekcyj n y m. Dzisiejszy fabrykant nie zatrudnia każdego, byle jakie-
go robotnika tylko z tego powodu, że ten chce pracować za niższą staw-
kę. Stawia człowieka przy maszynie, oferując płacę systemem akordo-
wym, i powiada: "No, bierz się do roboty, zobaczymy, ile zarobisz"; i je-
śli okazuje się, że człowiek ten nie jest w stanie zarobić określonego
minimum, to mu się mówi: "Przykro nam, nie nadaje się Pan do tego
zawodu, nie będzie Pan dla nas przydatny". Zwalnia się go, ponieważ
maszyna nie będzie w pełni wykorzystana, jeśli nie stoi przy niej czło-
wiek, który potrafi ją w pełni wykorzystać. Tak lub podobnie dzieje się
wszędzie. Na takiej zasadzie selekcji opiera się każdy nowoczesny za-
kład przemysłowy, w przeciwieństwie do zakładu niewolniczego ze sta-
rożytności, gdzie pan był uzależniony od niewolników, których był wła-
ścicielem; jeśli jeden z nich umierał, stanowiło to dla pana utratę kapita-
łu. Z drugiej strony selekcja ta jest ogromnie zaostrzana przez konkurencję
przedsiębiorców pomiędzy sobą. Konkurencja sprawia, że przedsiębior-
ca musi uznać istnienie płacy maksymalnej: konieczność dyscypliny spo-
tyka się z koniecznością przyjęcia określonej wysokości robotniczego
zarobku.
Jeśli dziś robotnik przychodzi do przedsiębiorcy i mówi: "Nie może-
my wyżyć za te pensje, mógłbyś nam więcej płacić", to w dziewięciu
przypadkach na dziesięć - mam na myśli okres pokoju i te branże, w któ-
rych rzeczywiście panuje ostra konkurencja - przedsiębiorca jest w sta-
nie, opierając się na swoich księgach, dowieść robotnikom, że to nie-
możliwe; konkurencja płaci tyle a tyle; jeśli zapłacę każdemu tylko o ty-
le a tyle więcej, to z moich ksiąg zniknie wszelki zysk, który mógłbym
wypłacić akcjonariuszom, nie mógłbym dalej prowadzić zakładu, bowiem
nie dostałbym kredytu z banku. Bardzo często mówiąc to, ani odrobinę
nie mija się z prawdą. Wreszcie dochodzi jeszcze i taki czynnik, że w wa-
runkach konkurencji rentowność zależy od tego, jak wiele pracy ludz-
kiej, i to możliwie tej najlepiej opłacanej, najdroższej dla zakładu, uda
się wyeliminować poprzez wprowadzenie nowych, oszczędzających pracę
maszyn, a więc czy uda się zastąpić "wyuczonych" robotników "ndewy-
uczonymi" albo robotnikami "przyuczonymi" wprost do maszyny. Pro-
ces ten jest nieunikniony i stale postępuje.
Wszystko to są sprawy, które socjalizm pojmuje jako "panowanie rze-
czy nad człowiekiem", a to ma znaczyć panowanie środków nad celem
153
(zaspokojeniem potrzeb). Zdaje on sobie sprawę, że jeśli w przeszłości
odpowiedzialność za los klientów, poddanych czy niewolników, można
było przypisać pojedynczym osobom, to dziś już tego uczynić nie moż-
na. Dlatego nie zwraca się przeciw osobom, lecz przeciw systemowi pro-
dukcji jako takiemu. Żaden naukowo przygotowany socjalista w żadnym
razie nie uczyni pojedynczego przedsiębiorcy odpowiedzialnym za ży-
ciowy los, jaki gotuje się robotnikowi. Powie on: to wina systemu, przy-
musowego położenia, w jakim znaleźli się wszyscy zainteresowani -
przedsiębiorca i robotnik.
Czym jednak właściwie byłby socjalizm jako propozycja pozytywna
wobec takiego systemu? Najszerzej rzecz ujmując, byłby tym, co zazwy-
czaj określa się mianem "gospodarki wspólnotowej". A więc gospodar-
ką, w której, po pierwsze, nie ma zysku: czyli takiej sytuacji, że prywatni
przedsiębiorcy kierują produkcją na własny rachunek i własne ryzyko.
Zamiast tego pozostawałaby ona w rękach urzędników związku narodo-
wego [Volksverban.des}, który przejąłby kierowanie zgodnie z punktami
widzenia, o jakich zaraz będzie mowa. Po drugie, nie byłoby wskutek
tego tak zwanej anarchii produkcji, tzn. konkurencji przedsiębiorstw
między sobą. Obecnie bardzo dużo mówi się o tym, zwłaszcza w Niem-
czech, że właściwie w wyniku wojny znaleźliśmy się już na drodze rozwo-
ju takiej "gospodarki wspólnotowej". Wobec tego przypomnijmy pokrót-
ce, że zorganizowana gospodarka danego narodu może mieć za podsta-
wę dwa zasadniczo różne pryncypia, jeśli chodzi o sposób jej organizacji.
Po pierwsze, to określane dziś mianem "etatyzacji"; jest ono niewątpli-
wie znane wszystkim obecnym tu Panom, którzy pracują w zakładach
wojennych. Polega ono na współdziałaniu zjednoczonych przedsiębiorstw
jednej branży z państwowymi, czy to wojskowymi, czy cywilnymi urzęd-
nikami. Dostarczanie surowców, załatwianie kredytów, ceny, klientela
mogą być przy tym regulowane w dużej mierze w sposób planowy, pań-
stwo może mieć swój udział w zysku i w podejmowaniu uchwał przez
syndykaty. Pomyślmy: przedsiębiorca będzie wówczas nadzorowany
przez tych urzędników, a produkcja zostanie opanowana przez państwo.
W ten oto sposób otrzymamy więc "prawdziwy", "właściwy" socjalizm,
albo znajdziemy się na drodze ku niemu. W Niemczech istnieje jednak
wobec tej teorii daleko idący sceptycyzm. Nie chcę wnikać, jak sprawa
ta przedstawia się podczas wojny. Jednak każdy, kto potrafi liczyć, wie,
że w czasie pokoju nie można dalej tak gospodarować jak obecnie, jeśli
chcemy uniknąć ruiny. Wie również, że w czasie pokoju taka etatyzacja
154______________________________________________
- tzn. przymusowa kartelizacja przedsiębiorstw każdej branży i udział
państwa w tych kartelach oraz jego udział w zyskach w zamian za dale-
ko idące prawo kontroli - oznaczałaby w rzeczywistości wcale nie opa-
nowanie przemysłu przez państwo, lecz opanowanie państwa przez prze-
mysł. I to w bardzo nieprzyjemny sposób. W syndykatach przy jednym
stole zasiadaliby przedstawiciele państwa i fabrykanci, znacznie prze-
wyższający tych pierwszych wiedzą o branży, kupieckim doświadcze-
niem i osobistym zaangażowaniem. W parlamencie natomiast zasiadali-
by przedstawiciele robotników i stawialiby żądanie, aby ci przedstawi-
ciele państwa zatroszczyli się, z jednej strony, o wysokie płace, z drugiej
- o niskie ceny: przecież mają władzę - powiadaliby - aby to zrobić.
Z kolei, z drugiej strony, państwo, dla uniknięcia ruiny finansowej było-
by oczywiście zainteresowane w wysokich cenach i niskich płacach.
A wreszcie prywatni członkowie syndykatów oczekiwaliby od niego, że
zagwarantuje im ono rentowność ich zakładów. W oczach robotników
państwo takie jawiłoby się więc jako państwo klasowe w naj dosłowniej -
szym sensie i wątpię, czy jest to politycznie pożądane; jeszcze bardziej
wątpię jednak, czy mądrze się robi, przedstawiając teraz robotnikom taki
stan jako rzeczywiście "prawdziwy" socjalizm, choć wydaje się, że coś
takiego, z pewnością zwodniczo, samo się nasuwa. Albowiem robotnicy
bardzo szybko musieliby stwierdzić: los robotnika pracującego w kopal-
ni nie zmienia się w żaden sposób, bez względu na to, czy ta kopalnia
jest prywatna, czy państwowa. Droga życiowa robotnika w kopalniach
węgla Saary jest zupełnie taka sama jak w kopalni prywatnej: jeśli ko-
palnią taką źle się kieruje, a więc nie jest zbyt rentowna, to i ludziom źle
się powodzi. Ale różnica polega na tym, że nie jest możliwy strajk prze-
ciw państwu, a więc, że zależność robotnika w socjalizmie państwowym
tego rodzaju bardzo znacznie się zwiększa. To jest jeden z powodów, dla
których socjaldemokracja zajmuje, ogólnie rzecz biorąc, negatywne sta-
nowisko wobec takiej "etatyzacji" gospodarki, wobec takiej formy so-
cjalizmu. Stanowi ona wspólnotę kartelizacyjną [Kartellierungsgemein-
schaft}. W dalszym ciągu decydujący jest zysk; pytanie, ile zarobią po-
szczególni przedsiębiorcy zjednoczeni w kartelu - a jednym z nich stał
się skarb państwa - pozostaje pytaniem rozstrzygającym o kierunku,
w którym podąży działalność gospodarcza. Obecnie urzędnicy politycz-
ni państwa i urzędnicy gospodarki prywatnej (karteli, banków, gigan-
tycznych zakładów) są niezależnymi od siebie ciałami i dlatego można
jednak przy użyciu siły politycznej utrzymać w ryzach siłę gospodarczą.
_______________________________________155
Przykra byłaby sytuacja, w której obie grupy urzędnicze stałyby się jed-
nym ciałem o wspólnych interesach i nie można by ich już kontrolować.
W każdym razie: zysk nadal pozostałby drogowskazem produkcji. Pań-
stwo jednak musiałoby również znosić nienawiść robotników, która dzi-
siaj kieruje się przeciw przedsiębiorcom.
Rozwiązaniem zasadniczo przeciwstawnym mogłaby w tej mierze
być tylko na przykład organizacja konsumentów, która szukałaby od-
powiedzi na pytanie: jakie potrzeby powinny zostać zaspokojone
w obrębie państwowego sektora gospodarczego? Wiedzą Panowie za-
pewne, że liczne zrzeszenia konsumentów, zwłaszcza w Belgii, przy-
stąpiły do zakładania własnych fabryk. Jeśli wyobrazimy sobie, że idea
ta się upowszechni, a jej urzeczywistnienie zostanie powierzone orga-
nizacji państwowej, to mamy socjalizm zupełnie innego rodzaju, zasad-
niczo odmienny: socjalizm konsumentów - choć dziś jeszcze absolut-
nie nie wiadomo, skąd mieliby się wziąć kierownicy; choć zupełnie nie
jest jasne, gdzie szukać osób zainteresowanych, które kiedyś powołały-
by go do życia. Doświadczenie poucza bowiem, że konsumenci jako
tacy mają bardzo ograniczone zdolności organizacyjne. Ludzi, którzy
mają określone interesy zarobkowe, bardzo łatwo zjednoczyć, jeśli się
im pokaże, że poprzez to zjednoczenie osiągną zysk albo zagwarantują
sobie rentowność; na tym polega możliwość stworzenia takiego socjali-
zmu przedsiębiorców, jakim jest "etatyzacja". Natomiast nadzwyczaj
trudno jest zjednoczyć ludzi, którzy nie mają ze sobą nic wspólnego
ponad to, że chcą robić zakupy i się zaopatrywać. A to dlatego, że w ogóle
sytuacja kupującego jest przeszkodą w socjalizacji; nawet obecne wy-
głodzenie, przynajmniej w Niemczech, nie skłoniło ogromnej większo-
ści gospodyń do rezygnacji z ich dyletanckiego domowego kucharze-
nia i przejścia najedzenie z kuchni wojennej, mimo że każdy uważał je
za wyśmienicie przygotowane i smaczne, i choć byłoby to nieporówna-
nie tańsze.
Po tych wstępnych uwagach dochodzę wreszcie do tego rodzaju so-
cjalizmu, z którym są dziś związane programowo socjalistyczne partie
masowe; te, które można tak nazwać, a więc partie socjaldemokratycz-
ne. Podstawowym dokumentem tego socjalizmu jest Manifest komuni-
styczny z roku 1847, opublikowany i rozpowszechniony w styczniu 1848
roku przez Karola Marksa i Fryderyka Engelsa. Jakkolwiek odrzucamy
podstawowe tezy tego dokumentu (przynajmniej ja to czynię), to jest on
swego rodzaju osiągnięciem naukowym najwyższej rangi. Ani nie moż-
156__________________________________________
na, ani nie wolno temu zaprzeczać, ponieważ nikt w to nie uwierzy i po-
nieważ nie można tego zrobić z czystym sumieniem. Nawet w odrzuca-
nych dziś przez nas tezach tkwią płodne intelektualnie pomyłki, które dla
polityki miały taki skutek, że pobudzały do myślenia, bardziej niż często
trywialna poprawność. O Manifeście komunistycznym można z góry po-
wiedzieć jedno: powstrzymuje się on, przynajmniej w zamierzeniu, nie
zawsze w realizacji, od moralizowania. Autorzy Manifestu komunistycz-
nego ani myślą rozprawiać o podłości i nikczemności świata; tak przy-
najmniej twierdzą (w rzeczywistości byli to ludzie o dużej sile namiętno-
ści i bynajmniej nie zawsze się owej zasady trzymali). Nie uważają też
oni, by ich zadanie polegało na orzekaniu: to i to jest na świecie tak urzą-
dzone, trzeba, aby było urządzone inaczej, a mianowicie tak a tak. Mani-
fest komunistyczny ]est dokumentem proroczym: prorokuje upadek
opartej na gospodarce prywatnej, jak się to zazwyczaj mówi, kapitali-
stycznej organizacji społeczeństwa, i przepowiada zastąpienie tego spo-
łeczeństwa najpierw - w stadium przejściowym - dyktaturą proletariatu.
Jednak za tym stanem przejściowym kryje się nadzieja na właściwe roz-
wiązanie ostateczne: proletariat nie może sam uwolnić się z niewoli,
nie kładąc kresu wszelkiemu panowaniu człowieka nad człowiekiem.
To jest właściwe proroctwo, istota Manifestu, bez której niepodobna było
napisać, że proletariat, masy robotnicze zdobędą, najpierw poprzez swo-
ich przywódców, władzę polityczną. Ale jest to stan przejściowy, który
doprowadzi do tzw. "zrzeszenia jednostek": ono jest więc stanem osta-
tecznym.
O tym, jak to zrzeszenie będzie wyglądało, mi\czy Manifest komuni-
styczny, milczą o tym wszystkie programy wszystkich socjalistycznych
partii. Dowiadujemy się, że nie można tego wiedzieć. Można tylko stwier-
dzić: dzisiejsze społeczeństwo skazane jest na upadek, upadnie na mocy
prawa natury, zostanie zastąpione najpierw dyktaturą proletariatu. Ale
o tym, co będzie potem, nie da się na razie nic powiedzieć, poza jednym:
nie będzie panowania człowieka nad człowiekiem.
Jakie powody podaje się więc dla uzasadnienia nieuniknionego we-
dług praw natury upadku obecnego społeczeństwa? Albowiem dokonuje
się on ściśle według praw natury: oto druga istota tego patetycznego pro-
roctwa, która zapewniła mu triumfalną wiarę mas. Engels posłużył się
raz takim obrazem: tak jak planeta Ziemia w swoim czasie runie ku Słoń-
cu, tak samo społeczeństwo kapitalistyczne skazane jest na upadek. Ja-
kie podaje się powody, dla których miałoby się tak stać?
__________________________________-l57
Oto pierwszy z nich: taka klasa społeczna jak mieszczaństwo, pr^ez
co zawsze rozumie się przede wszystkim przedsiębiorców i wszystkie
którzy pośrednio lub bezpośrednio mają z nimi wspólne interesy - taka
klasa panująca może utrzymać swoje panowanie tylko wtedy, gdy poti-a.
fi zagwarantować klasie podporządkowanej - czyli robotnikom najer^.
nym - przynajmniej minimum utrzymania. Tak było w niewolnicze,
twierdzą autorzy, tak też było w ustroju feudalnym itd. Ludzie nlieli za-
pewnione przynajmniej minimum utrzymania i dlatego panowanie m^.
gło się utrzymać. Jednak współczesna burżuazja nie może tego dokona^
A nie może dlatego, że konkurencja przedsiębiorstw zmuszają do ofen,_
wanta coraz niższych cen, wprowadzania nowych maszyn i tym samyr^
wyrzucania na bruk pozbawionych kawałka chleba robotników. Przed.
siębiorcy muszą mieć do dyspozycji liczną warstwę bezrobotnych - ta^
zwaną "rezerwową armię przemysłową"-z której w każdej chwili wS^
dobierać do swoich zakładów przydatnych im robotników w dowolnej
liczbie. Ta właśnie warstwa sprawia, że postępuje maszynowa automaty.
zacja. Skutek jest jednak taki - tak twierdzono jeszcze w Manifeście ko-
munistycznym - że pojawia się wciąż rosnąca klasa stale bezrobotnych,
klasa ludzi spauperyzowanych, która zaniża minimum utrzymania ta^'
że ten porządek społeczny nie gwarantuje warstwie proletariuszy nawet
minimalnego poziomu życia. Gdy to następuje, społeczeństwo nie może
już trwać na dotychczasowych zasadach, tzn. któregoś dnia rozpad8 s1^
w drodze rewolucji.
Z tej formy tak zwanej teorii ubożenia [Yerelendungstheorie] zrezyg-
nowały dziś stanowczo i bez wyjątku warstwy socjaldemokracji, uzna-
jąc ją za niesłuszną. Z okazji jubileuszowego wydania Manifestu komu-
nistycznego jego wydawca, Karol Kautsky, przyznał wyraźnie, że TOZ-
WÓJ potoczył się nie tą, lecz inną drogą. Sama teza jest podtrzymy^"3
w imej, zmodyfikowanej formie. Nawiasem mówiąc, jest ona nadal dys-
kusyjna, ale pozbyła się przynajmniej swego wcześniejszego patetycz-
nego charakteru. Bez względu na to, jak się rzecz przedstawia, spytajmy
jednak: na czym polegają szansę powodzenia rewolucji? Czy ni e J est
tak, ze będzie ona skazana na wciąż nowe niepowodzenia?
Tak dochodzimy do drugiego argumentu: konkurencja przedsiębior-
cówoznacza zwycięstwo tego, kto jest silniejszy dzięki kapitałowi i 1<11"
pieclam zdolnościom, przede wszystkim jednak: dzięki kapitałowi. OziW-
cza to, że liczba przedsiębiorców staje się coraz mniejsza, ponieważ sła-
bi sąeliminowani. Im mniejsza jest liczba przedsiębiorców, tym większa
15S______________________________________________
staje się - relatywnie i absolutnie - liczba proletariuszy. Kiedyś jednak
liczba przedsiębiorców tak się skurczy, że nie będą oni w stanie utrzy-
mać swego panowania i wówczas będzie można, być może całkiem po-
kojowo i grzecznie - powiedzmy, w zamian za rentę dożywotnią - wy-
właszczyć tych "wyzyskiwaczy". Albowiem stwierdzą oni, że pali im
się grunt pod nogami, że jest ich tak mało, iż nie mogą utrzymać swego
panowania.
Teza ta podtrzymywana jest także dzisiaj, choć w nieco zmienionej
formie. Okazało się jednak, że w żadnej formie nie jest ona, przynaj-
mniej dzisiaj, ogólnie słuszna. Po pierwsze, nie jest shiszna w odnie-
sieniu do rolnictwa, gdzie akurat było na odwrót: niejednokrotnie wystę-
pował duży przyrost chłopstwa. Dalej: nie jest niesłuszna, ale wynikają
z niej inne od spodziewanych konsekwencje dla wielu gałęzi przemysłu,
gdzie okazuje się, że samo tylko kurczenie się liczby przedsiębiorców
jest tylko elementem złożonego procesu. Eliminacja słabych kapitalistów
dokonuje się w formie ich podporządkowania kapitałowi finansujące-
mu, organizacjom kartelowym i trustowym. Najistotniejszym zjawiskiem,
jakie towarzyszy tym bardzo skomplikowanym procesom, jest jednak
bardzo szybki przyrost "pracowników", a więc biurokracji w gospo-
darce prywatnej; jej przyrost jest statystycznie wielokrotnie szybszy niż
przyrost robotników. Interesy tej biurokracji nie skłaniająjej bynajmniej
do jednoznacznego poparcia proletariackiej dyktatury. Następnym zaś
zjawiskiem jest powstawanie jak nąjróżnorodniejszych zależności inte-
resów o tak skomplikowanym charakterze, że obecnie absolutnie nie moż-
na twierdzić, iż maleje liczba i siła osób bezpośrednio lub pośrednio zain-
teresowanych w utrzymaniu burżuazyjnego porządku. W każdym razie
obecny stan rzeczy nie upoważnia do składania zapewnień, że w przy-
szłości zaledwie pół tuzina albo kilka setek czy tysięcy wyizolowanych
magnatów kapitału stanie naprzeciw milionów, wielu milionów proleta-
riuszy.
Trzecią wreszcie sprawą było liczenie na skutki kryzysów. Ponieważ
wśród przedsiębiorców istnieje konkurencja - tu następują zawarte w kla-
sycznych pismach socjalistycznych ważne, lecz skomplikowane obja-
śnienia, których muszę Panom oszczędzić - wobec tego nieuniknione
jest występowanie okresów nadprodukcji, pociągających za sobą ban-
kructwa, załamania i tak zwane depresje. Okresy te następują po sobie
regularnie, w stałych odstępach czasu - Marks w Manifeście komuni-
stycznym zaledwie o tym wspomniał, później jednak problem ten został
_____________________________________159
szczegółowo opracowany i powstała rozbudowana teoria. Rzeczywiście,
w ciągu prawie całego stulecia kryzysy występowały niemal regularnie.
Co do kwestii, skąd się to brało, nie są jeszcze całkowicie zgodni nawet
czołowi uczeni naszej dyscypliny, toteż omawianie tego tu i teraz jest
zupełnie wykluczone.
Klasyczny socjalizm opierał więc na tych kryzysach swoje nadzieje.
Liczył przede wszystkim na to, że owe kryzysy zgodnie z prawem natu-
ry przybiorą na intensywności i na niszczącej sile, wywołującej niepo-
kój i rewolucyjne nastroje, że będą się one mnożyć i zdarzać coraz czę-
ściej. Aż kiedyś powstanie taka atmosfera, że nikt, również spoza krę-
gów proletariackich, nie będzie już próbował wspierać istniejącego
porządku gospodarczego.
W chwili obecnej praktycznie porzucono te nadzieje. Bo oto niebez-
pieczeństwo kryzysów co prawda wcale nie zniknęło, relatywnie straci-
ło jednak na znaczeniu, odkąd przedsiębiorcy zaczęli kroczyć od bez-
względnej konkurencji ku kartelizacji, odkąd więc przeszli na etap znacz-
nego eliminowania konkurencji poprzez regulację cen i zbytu. A także,
odkąd wielkie banki, na przykład Bank Rzeszy, zaczęły poprzez regula-
cję przyznawania kredytów dbać o to, aby również okresy nadmiernej
spekulacji nie występowały na tak wielką skalę, jak kiedyś. A więc rów-
nież owa trzecia nadzieja Manifestu komunistycznego i jego kontynuato-
rów nie tyle "nie potwierdziła się", ile ze względu na jej przesłanki dość
znacznie się oddaliła.
Toteż bardzo patetyczne nadzieje Manifestu komunistycznego, po-
kładane w załamaniu się społeczeństwa mieszczańskiego, zostały za-
stąpione o wiele trzeźwiej szymi oczekiwaniami. Po pierwsze, należy
do nich teoria, że socjalizm nadejdzie sam z siebie, na drodze ewolucji,
ponieważ produkcja gospodarcza "socjalizuje się" w coraz większym
stopniu. Należy przez to rozumieć, że w miejsce osoby pojedynczego
przedsiębiorcy pojawia się spółka akcyjna, zatrudniająca kierowników,
że tworzy się zakłady państwowe, komunalne, zakłady należące do
związków celowych, a więc zakłady, które nie opierają się już, tak jak
niegdyś, na ryzyku i zysku pojedynczego czy też w ogóle prywatnego
przedsiębiorcy. To się zgadza, choć trzeba dodać, że za spółką akcyjną
stoi często jeden lub kilku magnatów finansowych, którzy opanowują
zgromadzenie generalne: każdy posiadacz akcji wie, że na krótko przed
posiedzeniem zgromadzenia generalnego otrzyma pismo ze swego ban-
ku; będzie to prośba, aby w sytuacji, jeśli on sam nie zechce przyjść
160
i głosować (w czym zresztą wobec kapitału liczonego w milionach ko-
ron nie ma żadnego interesu), przekazał bankowi prawo głosu, jakie
daje posiadany przez niego pakiet akcji. Przede wszystkim jednak ten
sposób socj alizacj i oznacza, z j ednej strony, pomnożenie urzędników,
pracowników o specjalistycznym kupieckim bądź technicznym przy-
gotowaniu, z drugiej zaś strony pomnożenie rentierów, a więc tej
warstwy, która tylko pobiera dywidendy i odsetki, nie wykonuje pracy
umysłowej tak jak przedsiębiorca, jest jednak poprzez wszystkie swoje
związane z dochodami interesy zaangażowana w utrzymanie porządku
kapitalistycznego. A w zakładach publicznych i zakładach związków
celowych teraz dopiero na dobre i zupełnie samodzielnie panuje urzęd-
nik, a nie robotnik, któremu trudniej tu wskórać coś za pomocą strajku
niż wówczas, gdy miał do czynienia z przedsiębiorcą prywatnym. Dyk-
tatura urzędnika, a nie robotnika, to jest to, co przynajmniej na razie
jest w ofensywie.
Druga sprawa to nadzieja związana z maszynami. Sprawią one, że
starzy specjaliści, wyuczeni rzemieślnicy i owi wysoko wykwalifikowa-
ni robotnicy, którzy zapełniali stare angielskie związki zawodowe, zo-
staną zastąpieni robotnikami niewykwalifikowanymi, a więc, że każdy
będzie zdolny pracować przy każdej maszynie. W ten sposób wprowa-
dzenie maszyn tak zjednoczy klasę robotniczą, że zniknie stary podział
na różne zawody: świadomość tej jedności stanie się przemożna i wyj-
dzie na korzyść walce przeciw klasie posiadającej. Trudno to skomento-
wać w sposób jednoznaczny. Prawdą jest, że wykorzystując maszyny,
w dużej mierze dąży się do zastąpienia właśnie wysoko opłacanych i wy-
kwalifikowanych robotników, albowiem każdy przemysł usiłuje oczy-
wiście wprowadzić takie maszyny, które zastąpią robotników najbardziej
poszukiwanych. Jeśli powiększają się warstwy robotników w dzisiejszym
przemyśle, to najczęściej są to tak zwani przyuczeni robotnicy, a więc
nie robotnicy wykwalifikowani, którzy byli szkoleni starym sposobem
na specjalnych kursach, lecz tacy, którzy są od razu stawiani przy ma-
szynie i tam przyuczani. Tak czy inaczej, również oni stają się w dużej
mierze specjalistami. Do chwili, gdy na przykład przyuczony tkacz osiąg-
nie najwyższy stopień wyszkolenia, a więc w najwyższym stopniu wy-
korzysta dla przedsiębiorcy maszynę, a sam otrzyma najwyższe wyna-
grodzenie, upływa bądź co bądź kilka lat. Dla robotników innych kate-
gorii typowy normalny czas przyuczenia jest z pewnością znacznie krótszy
niż dla tych, o których tu mówimy. W każdym razie ten wzrost liczby
____________________________________161
przyuczonych robotników oznacza wprawdzie odczuwalne zmniejsze-
nie roli specjalizacji zawodowej, jednakjeszcze nie jej likwidację. A z dru-
giej strony zwiększa się specjalizacja zawodowa i wymóg wyszkolenia
fachowego we wszystkich warstwach, które w sferze produkcji stoją
ponad warstwą robotników, aż do brygadzisty i mistrza włącznie, i j ed-
nocześnie zwiększa się względna liczba osób należących do tej warstwy.
To prawda: także oni są "płatnymi niewolnikami". Ale przeważnie nie są
opłacani akordowo czy tygodniowo, lecz pobierają stałą pensję. I przede
wszystkim, oczywiście, robotnik nienawidzi mistrza, który stale wywie-
ra na niego presję, o wiele bardziej niż fabrykanta, z kolei fabrykanta
bardziej niż akcjonariusza, mimo że to przecież akcjonariusz jest tym,
który rzeczywiście pobiera dochód bez pracy, podczas gdy fabrykant musi
wykonywać ogromną pracę umysłową, a mistrz jest robotnikowi jeszcze
dużo bliższy. Zjawisko to występuje również w wojsku; o ile mogłem
zaobserwować, to, ogólnie rzecz biorąc, kapral jest tym, który budzi naj-
silniejsze antypatie, a przynajmniej jest na to narażony. W każdym razie,
zmiany w ogólnym uwarstwieniu bynajmniej nie zmierzają w kierunku
jednoznacznej proletariackości.
I wreszcie używa się argumentu o wzrastającej standaryzacji, tzn.
porównywalności produkcji. Wydaje się, że wszędzie wszystko dąży -
szczególnie wojna niezwykle temu sprzyja - do coraz większego ujed-
nolicenia i wymienności produktów oraz do coraz dalej idącej schema-
tyzacji w prowadzeniu interesów. Tylko w najwyższej warstwie przed-
siębiorców, ale i tutaj w coraz mniejszym stopniu, panuje jeszcze -jak
to się mówi - stary, wolny, pionierski duch mieszczańskich przedsię-
biorców z przeszłości. A zatem argumentuje się dalej coraz realniej-
sza staje się możliwość kierowania tą produkcją również wtedy, gdy nie
ma się tych szczególnych cech, które ma przedsiębiorca i o których spo-
łeczeństwo mieszczańskie twierdzi, że są niezbędne dla prowadzenia in-
teresów. Dotyczy to zwłaszcza karteli i trustów, gdzie miejsce pojedyn-
czych przedsiębiorców zajął ogromny personel urzędniczy. I to jest zno-
wu prawda. Ale też znowu trzeba poczynić zastrzeżenie, że owa
standaryzacja przyczyni się również do wzrostu znaczenia tej właśnie
warstwy urzędników, o której była już mowa, warstwy, która musi być
kształcona w bardzo określony sposób i która dlatego - dodajmy ty-
tułem uzupełnienia - ma bardzo określony stanowy charakter. Nie j est
przypadkiem, że wszędzie widzimy mnożące się jak grzyby po deszczu
wyższe szkoły handlowe, szkoły przemysłowe, techniczne szkoły zawo-
162______________________________________________
dowe. Nie bez znaczenia jest też, przynajmniej w Niemczech, pragnie-
nie, aby w tych szkołach wstępować do korporacji, dawać sobie wycinać
blizny na twarzy, stać się zdolnym do udzielania satysfakcji, a tym sa-
mym kwalifikować się na oficera rezerwy i potem w biurze mieć prefe-
rencje w ubieganiu się o rękę córki szefa: a więc dołączyć do warstw
tworzących tak zwane towarzystwo. Nic nie jest tej warstwie bardziej
obce niż solidarność z proletariatem, od którego raczej stara się ona co-
raz wyraźniej odróżniać. Podobnie rzecz się ma - w niejednakowo sil-
nym, ale jednak zauważalnym stopniu - z wieloma odłamami urzędni-
ków. Wszystkie one chcą zdobyć podobne cechy stanowe, dla siebie
lub dla swoich dzieci. Nie można dziś stwierdzić j ednoznacznej ten-
dencji do proletaryzacji.
Bez względu na to, jak ta sprawa wygląda, już te argumenty poka-
zują, że stara rewolucyjna nadzieja na katastrofę, nadzieja, z której bra-
ła się porywająca siła Manifestu komunistycznego, ustąpiła poglądowi
ewolucjonistycznemu, a więc poglądowi o stopniowym wrastaniu sta-
rej gospodarki wraz z jej masowo ze sobą konkurującymi przedsiębior-
cami w gospodarkę uregulowaną. Może być ona regulowana przez urzęd-
ników państwa bądź przez kartele przy udziale urzędników. Obecnie to
ten właśnie proces, a nie topniejąca w wyniku konkurencji i kryzysów
grupa pojedynczych przedsiębiorców, jawi się jako początek formowa-
nia się właściwego, socjalistycznego, wolnego od panowania społeczeń-
stwa. Takie ewolucjonistyczne nastawienie, zgodnie z którym od owych
powolnych przeobrażeń rozpocznie się rozwój ku socjalistycznemu spo-
łeczeństwu przyszłości, rzeczywiście pojawiło się przed wojną w opi-
niach związków zawodowych, a także wśród intelektualistów z kręgów
socjalistycznych. Zajęło ono miejsce teorii katastrofy. Znane są kon-
sekwencje tego faktu; powstał tak zwany rewizjonizm. Jego czołowi
przedstawiciele przynajmniej częściowo mieli świadomość, jak waż-
kim krokiem było odebranie masom owej wiary, że oto nagle nastanie
szczęśliwa przyszłość, wiary głoszonej przez tę "Ewangelię", która
mówiła im niby dawnym chrześcijanom: jeszcze dzisiejszej nocy może
przyjść zbawienie. Można wprawdzie obalić owo wyznanie wiary, ja-
kim był Manifest komunistyczny i późniejsza teoria katastrofy, ale nie
jest chyba możliwe zastąpienie go czymś innym. Tymczasem rozwój
wydarzeń dawno zdezaktualizował dyskusję, jaka toczyła się w ramach
sporu ze starą ortodoksją, sporu zrodzonego z wątpliwości sumienia
wobec ortodoksyjnej wiary. Ów spór łączył się z kwestią: czy i na ile
____________________________________163
socjaldemokracja jako partia ma uprawiać "praktyczną politykę" w ta-
kim sensie, że wchodziłaby ona w koalicje z partiami mieszczańskimi,
uczestniczyłaby - poprzez przejmowanie stanowisk ministerialnych -
w odpowiedzialnym politycznie kierowaniu i w ten sposób dążyłaby
do poprawienia obecnej sytuacji życiowej robotników - czy też, zgod-
nie z oczywistą interpretacją przekonanego polityka-katastrofisty, jest
to "zdrada klasy" i polityczna herezja. Ale tymczasem wyłoniły się in-
ne kwestie zasadnicze, które wywołują podziały wśród intelektualis-
tów. Załóżmy, iż w drodze stopniowej ewolucji, a więc ogólnej kar-
telizacji, standaryzacji i zurzędniczenia, gospodarka kształtowałaby się
tak, że kiedyś pojawiłaby się techniczna możliwość, aby miejsce dzi-
siejszej gospodarki prywatnej, w której podstawą jest przedsiębiorstwo,
a więc również prywatnej własności środków produkcji, zajęła regula-
cja całkowicie eliminująca przedsiębiorcę. Kto miałby wówczas prze-
jąć tę nową gospodarkę i nią komenderować? Na ten temat Manifest
komunistyczny uporczywie milczy lub raczej wypowiada się bardzo
wieloznacznie.
Jak ma wyglądać owo "zrzeszenie", o którym się w nim mówi?
A przede wszystkim, czy socjalizm może wskazać na zalążki takich or-
ganizacji, na wypadek, gdyby rzeczywiście pojawiła się szansa zagar-
nięcia władzy i rządzenia według własnego uznania? W Rzeszy Niemiec-
kiej i chyba wszędzie istnieją dwie kategorie organizacji socjalistycz-
nych. Po pierwsze, jest to polityczna partia socjaldemokratyczna wraz
z jej deputowanymi, zatrudnionymi redaktorami, urzędnikami partyjny-
mi i mężami zaufania oraz lokalnymi i centralnymi związkami, przez które
są oni wybierani bądź zatrudniani. Po drugie, są to związki zawodowe.
Każda z obu tych organizacji może przyjąć zarówno rewolucyjny, jak
i ewolucyjny charakter. I właśnie kwestia ich charakteru, teraz i w przy-
szłości, wywołuje różnice zdań wśród intelektualistów.
Jeśli punktem wyjścia uczynimy nadzieje rewolucyjne, to kontrastu-
ją tu ze sobą dwa poglądy. Pierwszy z nich to pogląd normalnego mark-
sizmu, pozostający na gruncie starej tradycji Manifestu komunistyczne-
go. Wszystkie nadzieje wiązał on z polityczną dyktaturą proletariatu
i zwykle uważał, że za jej reprezentanta uznawać musi polityczną orga-
nizację partyjną, dostosowaną (co było nieuniknione) do potrzeb walki
wyborczej. Partia albo opierający się na niej dyktator miała zagarnąć
władzę polityczną i z tego winna wynikać nowa organizacja społeczeń-
stwa.
164
Przeciwników upatrywał ów rewolucyjny kierunek przede wszyst-
kim w tych związkach zawodowych, które nie były niczym innym, jak
związkami zawodowymi w dawniejszym angielskim sensie. A więc nie
interesowały się w ogóle owymi planami na przyszłość, ponieważ plany
takie zdawały się dotyczyć bardzo odległych czasów, natomiast one przede
wszystkim chciały wywalczyć warunki pracy, które im i ich dzieciom
umożliwiałyby spokojną egzystencję: wysokie płace, krótki czas pracy,
ochronę robotników itd. Z jednej strony, radykalny polityczny marksizm
zwracał się więc przeciwko tym związkowcom; z drugiej strony, kiero-
wał się przeciwko wyłącznie parlamentarnej formie kompromisowej
polityki socjalizmu, przeciwko temu, co nazwano millerandyzmem, od-
kąd Millerand został we Francji ministrem. Ów marksizm oceniał jaj ako
politykę, w której efekcie rewolucja schodzi na dalszy plan, gdyż przy-
wódcy interesują się przede wszystkim swoimi ministerialnymi tekami,
a pomniejsi przywódcy - otrzymaniem posad urzędniczych; twierdził,
że w ten sposób uśmierca się ducha rewolucyjnego. Po stronie owego
"radykalnego" i "ortodoksyjnego", w dawnym znaczeniu tego słowa, kie-
runku znalazła się w ciągu ostatnich dziesięcioleci druga orientacja, okre-
ślana zazwyczaj mianem syndykalizmu - od syndykatu, francuskiego
określenia związku zawodowego. Tak jak dawny radykalizm chce rewo-
lucyjnie interpretować cele politycznej organizacji partyjnej, tak syndy-
kalizm chce rewolucyjnie interpretować związki zawodowe. Wychodzi
od tego, że to nie polityczna dyktatura, nie polityczni przywódcy i nie
urzędnicy, którzy są przez politycznych przywódców zatrudniani, lecz
związki zawodowe i ich przymierze mają stanowić siłę, która, gdy na-
dejdzie wielka chwila, w drodze tak zwanej akcji bezpośredniej weźmie
w swoje ręce władzę nad gospodarką. Syndykalizm wraca do ściślejsze-
go pojmowania klasowego charakteru ruchu; klasa robotnicza ma prze-
cież być sprawcą ostatecznego uwolnienia. Jednak wszyscy ci politycy,
którzy włóczą się po stolicach i pytają tylko o to, jak to jest z tym czy
z tamtym ministerstwem, jakie są szansę tej czy innej koniunktury parla-
mentarnej, nie są towarzyszami klasowymi, lecz ludźmi mającymi okre-
ślone interesy polityczne. Za interesami ich okręgów wyborczych za-
wsze kryją się interesy redaktorów i prywatnych urzędników, którzy chcą
zarobić na liczbie zdobytych głosów wyborczych. Wszelkie interesy, które
są związane z nowoczesnym parlamentarnym systemem wyborczym, syn-
dykalizm odrzuca. Tylko prawdziwi robotnicy, zorganizowani w związ-
kach zawodowych, mogą stworzyć nowe społeczeństwo. Trzeba skoń-
_____________________________________165
czyć z politykami zawodowymi, którzy żyją dla polityki (co w rzeczy-
wistości oznacza: z polityki), a nie dla stworzenia nowego pod wzglę-
dem gospodarczym społeczeństwa. Typowym środkiem syndykalistów
jest strajk generalny i terror. Jeśli chodzi o strajk generalny, to mają oni
nadzieję, że nagłe sparaliżowanie całej produkcji będzie dla udziałow-
ców, zwłaszcza przedsiębiorców, powodem do rezygnacji z osobistego
kierowania fabrykami i złożenia go w ręce tworzonych przez związki
zawodowe komitetów. Jeśli chodzi o terror, głoszony otwarcie bądź skry-
cie, bądź też odrzucany (tu opinie nie są zgodne), to organizacja powin-
na posługiwać się nim wobec wszystkich obdarzonych autorytetem
warstw panujących, aby sparaliżować je również pod względem poli-
tycznym. Oczywiście ten syndykalizm to taki socjalizm, który w rzeczy-
wistości jest bezwzględnym przeciwnikiem organizacji wojskowej ja-
kiegokolwiek rodzaju, każdy bowiem rodzaj organizacji wojskowej stwa-
rza ludzi reprezentujących określone interesy; ludzie ci, aż do podoficera,
a nawet do żołnierza, są w danym momencie - chociażby jeśli chodzi
o wyżywienie - uzależnieni od funkcjonowania machiny wojskowej
i państwowej, a więc częściowo wręcz zainteresowani tym, aby nie udał
się strajk generalny, a przynajmniej stanowią przeszkodę dla strajku ge-
neralnego. Przeciwnikami syndykalizmu są przede wszystkim politycz-
ne partie socjalistyczne, które działaj ą w parlamencie. Parlament mógł-
by być wykorzystywany przez syndykalistów najwyżej jako trybuna,
z której pod ochroną parlamentarnego immunitetu wciąż od nowa moż-
na by głosić, że strajk generalny nadejdzie i nadejść musi, z której moż-
na by podsycać rewolucyjne nastroje mas. Już to jednak odwodzi syndy-
kalizm od jego właściwych zadań i dlatego budzi wątpliwości. Poważne
zaś uprawianie polityki w parlamencie nie tylko jest nonsensem, ale z te-
go punktu widzenia zasługuje wręcz na potępienie. Przeciwnikami syn-
dykalizmu są oczywiście również ewolucjoniści wszelkiego rodzaju. Przy-
puśćmy, że sąto związkowcy, których jedynym celem jest walka o popra-
wę warunków pracy: nie tędy droga - muszą wobec nich argumentować
syndykaliści - im gorsze płace, im dłuższy czas pracy, w ogóle im gor-
sze warunki, tym większe szansę na strajk generalny. Albo ewolucjoni-
ści, zwolennicy polityki partii, którzy powiadają: dzięki postępującej de-
mokratyzacji (dla której syndykaliści żywią najgłębszą odrazę, woląca-
ryzm) państwo wrasta dziś w socjalizm. Naturalnie, dla syndykalistów
jest to rażące samooszukiwanie się. Krytyczne pytanie brzmi więc nastę-
pująco: skąd syndykaliści zamierzają czerpać siły, aby sprawować kie-
166
rownictwo nad produkcją? Albowiem oczywiście wielkim błędem było-
by mniemanie, że choćby i przeszkolony związkowiec, który całe lata
prowadzi działalność i bardzo dokładnie zna warunki pracy, tym sa-
mym zna się na funkcjonowaniu fabryki jako takim, zważywszy, że
funkcjonowanie każdej nowoczesnej fabryki całkowicie opiera się na kal-
kulacji, towaroznawstwie, wiedzy o kształtowaniu się popytu, technicz-
nym wyszkoleniu. Są to sprawy, które wymagają coraz bardziej specjali-
stycznego przygotowania i których związkowcy, prawdziwi robotnicy,
bynajmniej nie mają okazji poznać. Syndykaliści będą więc, chcąc nie
chcąc, także zdani na nierobotników, na ideologów wywodzących
się z warstw intelektualistów. I faktycznie uderzające jest, że w zupełnej
opozycji do hasła głoszącego, iż ocalenie mogąprzynieść tylko prawdzi-
wi robotnicy skupieni w związkach zawodowych, a nie politycy czy ja-
cyś ludzie stojący z boku, właśnie w ruchu syndykalistycznym, którego
głównym ośrodkiem przed wojną były Francja i Włochy, znajduje się
tak ogromna liczba uczonych intelektualistów. Czego tam szukają? Ocza-
rowujeich romantyzm strajku generalnego i romantyzm nadziei
rewolucyjnej jako taki. Jeśli się im przyjrzeć, widać, że są romantykami:
niechętnymi albo nie umiejącymi duchowo sprostać wymaganiom życia
codziennego i dlatego łaknącymi wielkiego rewolucyjnego cudu i oka-
zji, by poczuć własną siłę. Naturalnie są wśród nich także ludzie o umie-
jętnościach organizatorskich. Pytanie tylko, czy robotnicy podporządku-
ją się właśnie ich dyktaturze. Zapewne: podczas wojny, która przynosi
nadzwyczajne przemiany, gdy robotnicy doświadczają wojennego losu,
zwłaszcza gdy cierpią głód, wówczas mogą masowo dać się porwać syn-
dykalistycznym wyobrażeniom. Jeśli mają pod ręką broń, mogą pod przy-
wództwem owych intelektualistów zdobyć władzę, o ile tylko politycz-
ne i militarne załamanie się państwa stwarza taką możliwość. Ale nie
widzę sił, które mogłyby kierować produkcją w czasach pokoju, nie wi-
dzę ich ani wśród samych członków związków zawodowych, ani wśród
syndykalistycznych intelektualistów. Obecnie wielki eksperyment sta-
nowi Rosja. Trudność polega na tym, że nie możemy dziś zajrzeć po-
przez granicę, aby dowiedzieć się, jak w rzeczywistości odbywa się tam
kierowanie produkcją. Według zasłyszanych informacji sytuacja przed-
stawia się tak, że rząd bolszewików, składający się, jak wiadomo z inte-
lektualistów, którzy po części studiowali tu w Wiedniu i w Niemczech,
i wśród których w ogóle jest mało Rosjan, przystąpił teraz w tych fabry-
kach, które w ogóle funkcjonują - według danych socjaldemokratycz-
nych jest to 10% produkcji czasu pokoju - do wprowadzania znowu
systemu płacy akordowej, z uzasadnieniem, że w przeciwnym razie ucier-
piałaby wydajność. Bolszewicy pozostawiają przedsiębiorców na czele
zakładów - ponieważ tylko oni znają się na rzeczy - i wypłacają im bar-
dzo znaczne subwencje. Poza tym przystąpili do wypłacania znowu pen-
sji oficerskich oficerom starego reżimu, ponieważ potrzebują wojska
i przekonali się, że bez wyszkolonych oficerów nie dadzą sobie rady.
Wydaje się problematyczne, aby oficerowie ci, mając znów pod sobą
żołnierzy, zechcieli na dobre pogodzić się z faktem, że kierownictwo
sprawują owi intelektualiści; w chwili obecnej zapewne nie mają wy-
jścia. I wreszcie, odbierając kartki na chleb, bolszewicy zmusili również
część biurokracji, by pracowała dla nich. Ale na dłuższą metę nie da się
w ten sposób kierować maszynerią państwową i gospodarką; jak dotąd,
eksperyment ten nie wygląda zbyt zachęcająco.
Zdumiewające jest tylko, że ta organizacja w ogóle tak długo funk-
cjonuje. Jest to możliwe dlatego, że jest to dyktatura wojskowa wpraw-
dzie nie generałów, ale kaprali, oraz dlatego, że zmęczeni wojną, wraca-
jący z frontu żołnierze szli ręka w rękę z chłopami łaknącymi ziemi, przy-
zwyczajonymi do komunizmu agrarnego (bądź też, używając broni, siłą
opanowywali wsie i ściągali tam kontrybucje, rozstrzeliwując każdego,
kto chciał się sprzeciwić). Jest to jedyny wielki eksperyment "dyktatury
proletariatu", jaki dotychczas zrobiono. W tym miejscu możemy z całą
szczerością zapewnić: negocj acj e w Brześciu były prowadzone przez stro-
nę niemiecką jak najlojalniej, w nadziei, że osiągniemy z tymi ludźmi
rzeczywisty pokój. Działo się tak z rozmaitych przyczyn: ci, którzy ze
względu na swoje interesy stali na gruncie mieszczańskiego porządku
społecznego, argumentowali za tym, mówiąc - na miłość boską, pozwólcie
robić ludziom ten ich eksperyment, na pewno się nie powiedzie i pozo-
stanie odstręczającym przykładem; z kolei naszym argumentem na rzecz
takiego postępowania było twierdzenie: gdyby ten eksperyment udał się
i zobaczylibyśmy, że na takim gruncie możliwa jest kultura, wówczas -
zostalibyśmy nawróceni.
Osobą, która w tym przeszkodziła, był pan Trocki, który nie chciał
zadowolić się przeprowadzeniem owego eksperymentu na własnym po-
dwórku i nadzieją na to, że gdyby się udał, oznaczałby bezprzykładną
propagandę socjalizmu na całym świecie. W swej typowej dla rosyj-
skich literatów próżności chciał czegoś więcej i miał nadzieję, że po-
przez utarczki słowne i nadużywanie takich słów jak "pokój" i "samo-
168
stanowienie" rozpęta wojnę domową w Niemczech; był przy tym jed-
nak na tyle źle poinformowany, że nie wiedział, iż niemieckie wojsko
przynajmniej w dwóch trzecich rekrutuje się ze wsi, a w jednej szóstej
z drobnomieszczan, dla których byłoby prawdziwąprzyjemnościąwziąć
za twarz robotników czy kogokolwiek innego, kto chciałby urządzać
takie rewolucje. Z dogmatykami nie da się zawrzeć pokoju, można ich
tylko unieszkodliwić - taki był sens ultimatum oraz wymuszonego po-
koju brzeskiego. Musi to pojąć każdy socjalista i nie znam żadnego,
bez względu na jego orientację, który by tegoprzynajmniej wewnętrz-
nie - nie pojmował.
Jeśli popada się w spory z dzisiejszymi socjalistami i chce się przy
tym postępować lojalnie -a tylko to jest mądre-to trzeba w obliczu
obecnej sytuacji zadać im dwa pytania: jaki mają stosunek do ewolucjo-
nizmu? Tzn. do idei, która jest podstawowym dogmatem uchodzącego
dziś za ortodoksyjny marksizmu, głoszącej, że społeczeństwo i jego po-
rządek gospodarczy rozwijają się ściśle według praw natury, przecho-
dząc - by tak rzec - różne fazy. A więc głosi, że nigdy i nigdzie nie może
powstać społeczeństwo socjalistyczne, dopóki społeczeństwo mieszczań-
skie nie osiągnie pełnej dojrzałości, a to - nawet według opinii socjali-
stów-jeszcze nigdzie nie nastąpiło, albowiem nadal istnieją drobni chłopi
i drobni rzemieślnicy. Spytajmy więc, jaki jest stosunek dzisiejszych so-
cjalistów do tego ewolucjonistycznego dogmatu podstawowego? Okaże
się, że przynajmniej poza Rosją wszyscy stoją na jego gruncie, a to
oznacza, że wszyscy, również najradykalniejsi z nich, spodziewają się
jako jedynego możliwego skutku rewolucji powstania mieszczańskie-
go porządku społecznego, a nie porządku, którym kieruje proletariat,
ponieważ nigdzie jeszcze nie nastał czas sprzyjający porządkowi prole-
tariackiemu. Żywi się tylko nadzieję, że ten porządek społeczny będzie
dzięki niektórym swoim cechom o kilka kroków bliższy owemu stadium
końcowemu, z którego - takie są nadzieje - ma nastąpić przejście do
socjalistycznego porządku przyszłości.
Aby być w zgodzie z własnym sumieniem, każdy uczciwy socjali-
styczny intelektualista tak będzie musiał odpowiedzieć na to pytanie. Toteż
istnieje w Rosji szeroka warstwa socjaldemokratów, tak zwani miensze-
wicy, którzy mają następujący punkt widzenia: bolszewicki eksperyment
odgórnego zaszczepienia społeczeństwu mieszczańskiemu w takim sta-
nie, w jakim jest ono dzisiaj - od razu porządku socjalistycznego jest nie
tylko nonsensem; jest zbrodnią przeciw marksistowskiemu dogmatowi.
_________________________________________169
Straszliwa wzajemna nienawiść obu tych kierunków ma swą przyczynę
w takim dogmatycznym wytykaniu sobie herezji.
Jeśli więc przeważająca większość przywódców, a w każdym razie
wszyscy, jakich kiedykolwiek poznałem, stoi na takim ewolucjonistycz-
nym stanowisku, to naturalnie jest uzasadnione pytanie: czego właści-
wie z ich własnego punktu widzenia można w tych warunkach spodzie-
wać się po rewolucji, dokonującej się ostatecznie podczas wojny? Może
ona przynieść wojnę domową, a tym samym być może zwycięstwo En-
tenty, ale przecież nie przyniesie społeczeństwa socjalistycznego; następ-
nie może ona w nieco podupadłym państwie doprowadzić, i doprowa-
dzi, do rządów ludzi reprezentujących chłopskie i drobnomieszczańskie
interesy, a więc najradykalniejszych przeciwników każdego socjali-
zmu. Przede wszystkim jednak przyniosłaby ogromne zniszczenie ka-
pitału i dezorganizację, a więc skrępowanie owego pożądanego przez
marksizm rozwoju społecznego, który wymaga przecież coraz większe-
go nasycania gospodarki kapitałem. Trzeba pamiętać, że chłop zachod-
nioeuropejski jest inny niż chłop rosyjski, który żyje w swoim komuni-
zmie agrarnym. Tam decydująca jest kwestia ziemi, która u nas nie odgry-
wa żadnej roli. Przynajmniej chłop niemiecki jest dzisiaj indywidualistą,
przywiązanym do własności dziedzicznej oraz do swego gruntu. I nie da
się od tego odwieść. Jeśli poczuje się zagrożony, sprzymierzy się raczej
z wielkim obszarnikiem niż z radykalnosocjalistycznym robotnikiem.
Z punktu widzenia socjalistycznych nadziei na przyszłość, perspek-
tywy rewolucji podczas wojny są więc teraz najgorsze z możliwych, na-
wet jeśli rewolucja ta miałaby się udać. To, co w najlepszym wypadku
mogłoby stanowić jej pozytywne osiągnięcie: zbliżenie ustroju poli-
tycznego do formy wymaganej w demokracj i, zostałoby zniwelowane
przez nieuchronne, a przeciwne socjalizmowi reakcyjne skutki gospo-
darcze. Także to musi lojalnie przyznać każdy socjalista.
Drugą sprawąjest stosunek do pokoju. Wszyscy wiemy, że rady-
kalny socjalizm łączy się dziś u nas ze skłonnościami pacyfistycznymi,
z życzeniem, aby jak najszybciej został zawarty pokój. Jest jednak oczy-
wiste i każdy zapytany o to przywódca radykalnej, a więc rzeczywiście
rewolucyjnej socjaldemokracji będzie musiał uczciwie przyznać: pokój
nie jest dla niego jako przywódcy rzeczą decydującą, na której mu
najbardziej zależy. Jeśli jest on szczery bez zastrzeżeń, to będzie musiał
powiedzieć tak: jeżeli mamy do wyboru jeszcze trzy lata trwającą wojnę
i potem rewolucję, z jednej strony, albo natychmiastowy pokój bez re-
170______________________________________________
wolucji, z drugiej strony, to naturalnie jesteśmy za trzy lata trwającą wojną.
Jest to sprawa jego żarliwości ideowej i jego sumienia. Pozostaje jednak
kwestia, czy większość stojących w polu wojsk, także tych socjalistycz-
nych, podziela opinię owych przywódców, którzy narzucaj ą im podobne
mniemania. I oczywiście jest to postępowanie najzupełniej lojalne i cał-
kowicie w porządku, jeśli się ich zmusza, by przedstawili swoje w tej
sprawie poglądy. Pewne jest i zostało to stwierdzone, że Trocki nie chciał
pokoju. Nie zaprzeczy dziś temu żaden znany mi socjalista. Ale to samo
dotyczy radykalnych przywódców we wszystkich innych krajach. Po-
stawieni przed wyborem, chcieliby przede wszystkim nie pokoju, lecz
wojny, jeśli tylko miałaby ona wyjść na korzyść rewolucji, to znaczy;
wojnie domowej. Chcieliby wojny w interesie rewolucji, pomimo że ta
rewolucja według ich własnej opinii - powtarzam to - nie może prowa-
dzić ku społeczeństwu socjalistycznemu, lecz co najwyżej -jest to jedy-
na nadzieja - ku nieco "wyższej" z socjalistycznego punktu widzenia
"formie rozwoju" społeczeństwa mieszczańskiego. Będzie więc ono nieco
bliższe społeczeństwu socjalistycznemu, które pojawi się kiedyś w przy-
szłości, niż społeczeństwo dzisiejsze. O ile bliższe - trudno dziś powie-
dzieć. Właśnie ta nadzieja jest oczywiście z podanego powyżej powodu
w najwyższej mierze wątpliwa.
Dyskusja z przekonanymi socjalistami i rewolucjonistami jest zawsze
rzeczą kłopotliwą. Według moich doświadczeń nie można ich przeko-
nać. Można ich tylko zmusić, aby własnym zwolennikom przedstawili
swoje poglądy, po pierwsze, na sprawę pokoju, po drugie, w kwestii, co
właściwie przynieść ma rewolucja, a więc na sprawę stopniowej ewolu-
cji, która do dziś jest dogmatem prawdziwego marksizmu; tylko w Rosji
została odrzucona przez rodzimą sektę, która uwierzyła, że Rosja może
przeskoczyć etapy rozwoju Europy Zachodniej. Jest to najzupełniej lo-
jalny sposób postępowania, a także jedyny skuteczny czy też jedyny
możliwy. Uważam bowiem, że nie ma środka, który pozwoliłby usunąć
ze świata socjalistyczne przekonania i socjalistyczne nadzieje. Robotni-
cy zawsze będą w jakimś sensie socjalistami. Pytanie tylko, czy ten so-
cjalizm będzie taki, że będzie do przyjęcia z punktu widzenia interesów
państwa, a obecnie zwłaszcza z punktu widzenia interesów wojskowych.
Jak dotąd żadne, również proletariackie, panowanie, jak na przykład
Komuna Paryska czy teraz panowanie bolszewików, nie obeszło się bez
sądów doraźnych w wypadkach, gdy zagrożone były podstawy jego dys-
cypliny. Pan Trocki przyznał to w swej zasługującej na wdzięczność szcze-
______________________________________________171
rości. Ale im bardziej w żołnierzach utwierdzi się przekonanie, że postę-
powanie instancj i woj skowych określaj ą tylko rzeczowe interesy za-
chowania dyscypliny, a nie interesy partyjne czy klasowe, a więc że
dzieje się tylko to, co w czasie wojny jest rzeczowo nieuniknione,
tym bardziej niezachwiany pozostanie autorytet wojskowy.
Przełożył Andrzej Kopacki
PAŃSTWO NARODOWE A NARODOWA
POLITYKA GOSPODARCZA*
Akademicki wykład inauguracyjny
UWAGI WSTĘPNE
Nie aprobata, lecz sprzeciw, jaki poniższe wywody wywołały u wielu
słuchaczy, skłoniły mnie do ich opublikowania. Kolegom po fachu i in-
nym czytelnikom przyniosą one pod względem merytorycznym jedynie
kilka nowych szczegółów, a pretensje do "naukowości" roszczą sobie
tylko w tym specjalnym sensie, jaki wiązać można z sytuacją, z powodu
której powstały. Wykład inauguracyjny daje okazję do publicznego przed-
stawienia i uzasadnienia własnego, i o tyle "subiektywnego" punktu wi-
dzenia, z jakiego ocenia się zjawiska w gospodarce narodowej. Pewne
fragmenty moich wywodów opuściłem ze względu na czas i krąg słu-
chaczy, inne przyjęły być może odmienną formę podczas i<;h wygłasza-
nia. Jeśli chodzi o rozważania wstępne, to należy zaznaczyć, że natural-
nie zdarzenia są tu przedstawiane w znacznym uproszczeniu w stosunku
do rzeczywistości. Okres 1871-1885 cechują w poszczególnych okrę-
gach i gminach Prus Zachodnich ruchy ludności o niejednorodnym,
zmiennym charakterze; bynajmniej nie zawsze są one tak przejrzyste,
jak przytoczone przykłady. W innych przypadkach tendencja, którą te
przykłady mają ilustrować, jest zakłócana przez inne okoliczności. Nie-
bawem wrócę do tego i omówię bardziej wyczerpująco. Jest oczywiste,
że rezultaty wynikające z tych liczb opierają się na mniej pewnych pod-
stawach niż te, których dostarczyły nam godne uznania publikacje kilku
uczniów Neumanna (dotyczyły one stosunków narodowościowych w Po-
* Der Nationalstaat unddie Yoikswirtschaftspolitik. Wykład wygłoszony i opubliko-
wany wiosną 1895 r. we Fryburgu.
znaniu i Prusach Zachodnich). Ale z braku w pełni wiarygodnych d
nych musimy się nimi na razie zadowolić, zwłaszcza że zjawiska, kto
one ilustrują, są nam już w ogólnych zarysach znane z ankiet przepr
wadzanych na wsi w ostatnich latach.
Fryburg, maj 1895
Temat mój został tak sformułowany, że można spodziewać się po ni
o wiele więcej, niż mogę i chcę dziś powiedzieć. Moim zamiarem je
przede wszystkim ukazanie na przykładzie, jaką rolę w ekonomiczn
walce o byt odgrywają fizyczne i psychiczne różnice rasowe istnieją'
między narodowościami. W ramach refleksji o narodowej polityce g
spodarczej chciałbym też zawrzeć kilka uwag o pozycji państwowoś
takiej jak nasza, opierającej się na narodowej podstawie. Jako ów prz
kład wybieram zespół procesów geograficznie odległych, które jedn;
w ostatnim dziesięcioleciu kilkakrotnie zajmowały publiczną uwag
Proszę, aby podążyli Państwo za mną do Wschodniej Marchii Rzeszy, i
równiny prowincji Prusy Zachodnie. Tereny te jako scena wydarzi
łączą w sobie właściwości narodowego pogranicza z niezwykle ostryr
różnicami ekonomicznych i społecznych warunków egzystencji i z te^
względu są przydatne do naszych celów. Niestety, muszę prosić Państv
o cierpliwość, na wstępie bowiem chciałbym przedstawić szereg suchy<
danych.
W wiejskich powiatach prowincji występuj ą zróżnicowania trojaki
go rodzaju.
Przede wszystkim ogromne różnice w jakości gruntu omeg
między gruntami na równinie wiślanej, gdzie uprawia się buraki cukri
we, a piaszczystą kaszubską wyżyną istnieją dziesięcio- i dwudziesti
krotne różnice w szacunkach czystego dochodu do opodatkowania. N
wet przeciętne w okręgach wahają się od 4,75 do 33,66 marki z hektar
Następnie, zróżnicowanie w społecznym uwarstwieniu lui
ności uprawiającej te grunty. Jak w ogóle na Wschodzie, tak i tu w urz
dowych spisach obok "gminy wiejskiej" widnieje druga, nie znana i
Południu forma jednostki gminnej: "obszar dworski". I odpowiednio c
tego z krajobrazem chłopskich wsi kontrastują tkwiące pomiędzy nir
dobra szlacheckie, siedziby junkrów, klasy określającej społeczne obl
cze Wschodu - pańskie dwory otoczone chatami, które właściciel zien
174
ski przekazuje wraz z kawałkami ziemi uprawnej i pastwisk robotnikom
najemnym, zobowiązanym przez cały rok do pracy na folwarku. Po-
wierzchnia prowincji podzielona jest pomiędzy obie te formy mniej wię-
cej po połowie. Ale w poszczególnych regionach udział obszarów dwor-
skich waha się od kilku procent do 2/3 powierzchni okręgów.
Wreszcie wśród ludności, dzielącej się na warstwy społeczne według
takich właśnie podwójnych kryteriów, występuje trzecie zróżnicowanie
- narodowości. I również w narodowym składzie ludności poszcze-
gólnych jednostek gminnych występują różnice w zależności od regio-
nu. Te właśnie różnice nas interesują. Naturalnie, im bliżej granicy, tym
więcej ludności polskiej. Jednak, jak wynika z każdej mapy języków,
ludności tej przybywa wraz ze spadkiem jakości gruntów. Próbuje się to
tłumaczyć - często nie bez racji - przede wszystkim historycznie, cha-
rakterem niemieckiej okupacji, która najpierw zalała żyzną do linę Wisły.
Jeśli jednak postawimy z kolei pytanie, jakie warstwy społeczne
reprezentują na wsi niemieckość i polskość - to z liczb ostatniego opu-
blikowanego ' spisu ludności z 1885 roku wyłania się szczególny obraz.
Możemy z tego spisu wnioskować o narodowym składzie gmin, wpraw-
dzie nie bezpośrednio, ale - o ile zadowolimy się przybliżoną tylko praw-
dziwością liczb - pośrednio: biorąc pod uwagę wyznanie, które na roz-
ważanym przez nas zróżnicowanym narodowościowo obszarze odpowia-
da narodowości (niezgodność sprowadza się do kilku procent). Jeśli
w poszczególnych rejonach oddzielimy od siebie ekonomiczne katego-
rie wsi chłopskich i dóbr szlacheckich, identyfikując je, co również jest
niedokładne, z jednostkami administracyjnymi2 gmin wiejskich względ-
nie obszarów dworskich, to okaże się, że zależnie od jakości gruntu są
one sobie przeciwstawne pod względem składu narodowościowe-
go: w żyznych okręgach katolicy, tzn. Polacy, stosunkowo najczęściej
mieszkają w dobrach, a ewangelicy, tzn. Niemcy-we wsiach; aku-
rat odwrotnie wygląda to w okręgach, gdzie grunty są słabe. Gdyby pod-
sumować na przykład okręgi z przeciętnym czystym dochodem do opo-
datkowania poniżej 5 marek z hektara, to we wsiach jest tylkio 35,5 %,
a w dobrach 50,2 % ewangelików, natomiast w grupie okręgów, gdzie
' Gemeindelexikon, Berlin 1887.
2 Uwarstwienie społeczne łatwiej jednak scharakteryzować, biorąc za podstawę taki
podział administracyjny niż zróżnicowanie gospodarstw [Betriebsverteilung^. Na
równinach nie są rzadkością gospodarstwa obszamicze poniżej 100 ha, a na wyży-
nach - gospodarstwa chopskie powyżej 200 ha.
175
przeciętny czysty dochód do opodatkowania wynosi 10 do 15 marek
z hektara, ewangelicy we wsiach stanowią 60,7 %, a w dobrach tylko
42,1 % Jak to się dzieje? Dlaczego skupiskami polskości są na równi-
nach dobra, a na wyżynach wsie? Jedno widać od razu: Polacy wy-
kazują tendencję do skupiania się w najniższej pod
względem ekonomicznym i społecznym warstwie ludno-
ści. Na dobrych gruntach, zwłaszcza na równinie wiślanej, chłop za-
wsze przewyższał pod względem poziomu życia najemnika folwarczne-
go, na słabych gruntach natomiast, gdzie tylko na wielką skalę można
było racjonalnie gospodarować, kultura, a wraz z nią i niemieckość, kwitła
w dobrach szlacheckich; biedni chłopi małorolni jeszcze dziś żyją tam
na niższej stopie niż najemnicy folwarczni. Gdybyśmy o tym nie wie-
dzieli - to i tak struktura wieku ludności pozwoliłaby się tego domyślać.
Jeśli będziemy się wspinać z równin na wyżyny, to we wsiach liczba
dzieci poniżej 14 lat rośnie wraz ze spadkiem jakości gruntów od
35-36 % do 40-41 % - a jeśli porównać z tymi danymi sytuację w do-
brach, to na równinach liczba dzieci jest tam większa niż we wsiach,
rośnie - im bliżej wyżyn, ale wolniej niż we wsiach i na wyżynach jest
mniejsza w dobrach niż we wsiach. Duża liczba dzieci jest tu, jak i wszę-
dzie, zjawiskiem nieodłącznie towarzyszącym niskiemu poziomowi ży-
cia, przy którym traci na znaczeniu troska o przyszłość. Kultura gospo-
darcza, względnie wysoka stopa życiowa i niemieckość są w Pru-
sach Zachodnich ze sobą równoznaczne.
A jednak od wieków obie narodowości konkurują ze sobą na tej sa-
mej ziemi, mając w znacznej mierze jednakowe szansę. Jak więc uza-
sadnić owo rozgraniczenie? Zrazu można było sądzić, że istnieje wy-
nikająca z fizycznych i psychicznych cech rasowych obu narodowości
różnica w zdolności przystosowywania się do rozmaitych eko-
nomicznych i społecznych warunków bytowych. To rzeczywiście wiele
wyjaśnia - dowodzi tego tendencja, która ujawnia się w zmianach w skła-
dzie ludności i narodowości, pozwalająca jednocześnie dostrzec, jak zgub-
ne dlaniemieckości Wschodu są te różnice w zdolności przystosowywa-
nia się.
Zmiany te w poszczególnych gminach możemy co prawda obserwo-
wać tylko porównując liczby z lat 1871-1885; pozwalają one zaledwie
dostrzec niewyraźne początki procesu, który wedle naszej najlepszej
wiedzy od tego czasu nadzwyczaj się nasilił. Ponadto na wyrazistość
obrazu liczbowego negatywnie wpływa, z jednej strony, utożsamienie
176
wyznania i narodowości, z drugiej zaś - podziału administracyjnego
i zróżnicowania społecznego. Utożsamienie takie jest nie do uniknięcia,
ale wprowadza niedokładności. Mimo to widzimy wyraźnie, o co cho-
dzi. Liczba ludności wiejskiej w prowincji, jak i w ogóle ludności znacz-
nych obszarów Wschodu, wykazywała w okresie 1880-1885 tendencję
spadkową; w Prusach Zachodnich spadek wynosił 12 700 osób, tzn.
że w czasie, gdy liczba ludności Rzeszy zwiększyła się o ok. 3,5 %, tu
zmniejszyła się o 1,25 % Jednak, podobnie jak zjawiska omówione
uprzednio, także i to występuje nierównomiernie: w niektórych okręgach
mamy wręcz przyrost ludności wiejskiej - charakterystyka występowa-
nia obu tych zjawisk jest wielce osobliwa. Jeśli weźmiemy pod uwagę
przede wszystkim różnice jakości gruntów, to można by przypuszczać,
że największy spadek zaznaczy się na gruntach najgorszych, gdzie
pod naciskiem spadających cen najprędzej musi zmniejszyć się baza żyw-
nościowa. Jeśli przyjrzeć się liczbom, okazuje się, że jest akurat odwrot-
nie: właśnie w szeregu najbogatszych okręgów, na przykład Stuhm
[Sztum] i Marienwerder [Kwidzyn] z przeciętnym czystym dochodem
15-17 marek, wystąpił największy odpływ ludności: 7-8%, podczas
gdy wyżynne okręgi Konitz [Chojnice], Tuchel [Tuchola] z czystym do-
chodem 5-6 marek doczekały się największego, trwającego już od 1871
roku przyrostu liczby ludności. W poszukiwaniu wyjaśnienia tego
fenomenu przede wszystkim należy postawić pytanie: po pierwsze, w któ-
rych warstwach społecznych zaznaczył się ów odpływ i, po drugie, które
warstwy powiększyły się? Przyglądając się okręgom, gdzie spadek był
największy, Stuhm, Marienwerder, Rosenberg [Susz], stwierdzamy, że
są to na ogół okręgi, gdzie zdecydowanie dominuje wielka własność
ziemska. Jeśli będziemy dalej rozpatrywać łącznie obszary dworskie
w całej prowincji, to na nie same przypada prawie 3/4 spadku liczby lud-
ności, ponad 9000 osób; liczba ludności zmniejszyła się tam o ok. 3,75 %,
mimo że w 1880 roku i tak miały one na takiej samej powierzchni grun-
tów liczbę ludności o 2/3 mniejsząniż wsie. Ale w obrębie dóbr dwor-
skich spadek ten również rozkłada się rozmaicie; gdzieniegdzie zanoto-
wano przyrost, a jeśli wydzielić obszary, gdzie duży był spadek liczby
ludności folwarcznej, okazuje się, że właśnie w posiadłościach o dobrych
gruntach odpływ był szczególnie duży.
Natomiast przyrost liczby ludności, dokonujący się na słabych
gruntach wyżynnych, występował szczególnie we wsiach, i to zwłasz-
cza wsiach leżących na słabych gruntach, w przeciwieństwie do wsi
______________________________________________177
na równinach. Tendencja jest zatem następująca: spadek liczby ro-
botników najemnych wdobracho najlepszych gruntach, przy-
rost liczby chłopów na słabych gruntach. Aby zrozumieć,
co to oznacza, i wyjaśnić, na czym rzecz polega, trzeba wreszcie i tu po-
stawić pytanie: jak wobec tych zmian przedstawia się sprawa narodo-
wości?
Wydawało się, że w pierwszej połowie stulecia Polacy na Wschodzie
są powoli, acz stale wypierani. Jednak, jak wiadomo, od lat sześćdziesią-
tych, równie powoli i stale wysuwają się na pierwszy plan. W Prusach
Zachodnich najdobitniej świadczy o tym-mimo niedoskonałości danych
pierwotnych - mapa językowa. Obecnie przesunięcie granicy narodo-
wościowej może dokonać się na dwa zupełnie różne sposoby. Po pierw-
sze, tak że mniejszościom narodowym na zróżnicowanym narodowo-
ściowo obszarze będzie się stopniowo narzucać język i obyczaje więk-
szości, że mniejszości te zostaną "wchłonięte". Zjawisko to występuje
już na Wschodzie - można tego dowieść statystycznie - w odniesieniu
do Niemców wyznania katolickiego. Więź kościelna jest tu silniejsza niż
narodowa, nie bez znaczenia sąreminiscencje Kulturkampfu, a brak kleru
wychowanego w niemieckim duchu sprawia, że Niemcy ci tracą poczu-
cie narodowej wspólnoty kulturowej. Ważniejsza jednak i bardziej nas
interesującajest druga forma przesunięcia granic narodowości: wypie-
ranie ekonomiczne.Z nim właśnie mamy tu do czynienia. Badaj ąc,
jak zmieniał się udział poszczególnych wyznań w wiejskich jednostkach
gminnych w latach 1871-1885, stwierdzamy, że odpływ najemników fol-
warcznych z reguły wiąże się z relatywnym spadkiem liczby protestan-
tów na równinach, a przyrost ludności wiejskiej na wyżynach z rela-
tywnym wzrostem liczby katolików.3 Tymi, którzy odchodzą z te-
renów o wysokiej kulturze, są przeważnie niemieccy
robotnicy najemni, a na terenach, gdzie kultura pozosta-
je na niskim poziomie, zwiększa się głównie liczba pol-
skich chłopów.
Jednak oba te procesy - z jednej strony odpływ, z drugiej strony przy-
rost - tłumaczy w ostateczności jedna i ta sama przyczyna: niskie
wymagania życiowe; to właśnie one, dotyczące już to sfery mate-
Na przykład obszary dworskie w okręgu Stuhm [Sztum] odnotowały w latach 1871-
-1885 spadek liczby ludności o 6,7 %, udział protestantów wśród ludności chrześci-
jańskiej zmalał z 33,4 do 31,3 %. Ludność wsi okręgów Konitz [Chojnice] i Tuchel
[Tuchola] zwiększyła się o 8 %, udział katolików wzrósł z 84,7 do 86 %.
178
rialnej, już to ideowej, dane rasie słowiańskiej przez nąirę albo też
ukształtowane historycznie, dopomogły jej w zwycięstwie
Dlaczego niemieccy robotnicy najemni odchodzą? Ni z powodów
materialnych: odchodzący nie rekrutują się z terenów o nis.im poziomie
płacy ani też z kategorii robotników źle opłacanych. Trudo o pewniej-
szą sytuację materialną niż sytuacja robotnika folwarcznejo w dobrach
na Wschodzie. Powodem nie jest też tęsknota do przyjemr)ści wielkie-
go miasta, o której często się mówi. Jest ona przyczyną nirozważnego
wychodźstwa młodzieży, ale nie zahartowanych w służbie odzin robot-
ników najemnych. I dlaczego owa żądza budzi się wśródludzi akurat
tam, gdzie przeważa wielka własność, dlaczego jest tak botrafimy to
udowodnić), że odpływ robotników najemnych jest tym slaiszy, im bar-
dziej wieś chłopska decyduje o obliczu krajobrazu? Ot> powód: ro-
botnik najemny widzi pośród dóbr obszamiczych w swoich>tronach ro-
dzinnych tylko panów i parobków, a dla swoich potomków v najdalszym
pokoleniu jedynie perspektywę, że będą harować na obcym gimcie, w takt
uderzeń folwarcznego dzwonu. W tej głuchej, na wpół świadomej po-
trzebie wyruszenia w dalekie strony kryje się coś z prymityynego idea-
lizmu. Kto nie potrafi tego rozszyfrować, ten nie zna uroku wolności.
Istotnie, jej duch rzadko ożywia dziś nas, siedzących w cisy bibliotek.
Zbladły naiwne, wolnościowe ideały naszej wczesnej młodiści, niektó-
rzy z nas postarzeli się przedwcześnie, stali się zbyt mądrz; i sądzą, że
ten jeden z najpierwotniejszych instynktów ludzkiego sera został po-
grzebany wraz z hasłami przemijającego światopoglądu ^litycznego
i ekonomicznego.
Jest to zjawisko ze sfery psychologii mas: niemieccy rob)tnicy rolni
nie potrafią już przystosować się do społecznych wamików życia
panujących w ich rodzinnych stronach. Właściciele ziemscy z Prus Za-
chodnich skarżą się w swych relacjach na ich "pewność sietie". Zanika
stary, patriarchalny model stosunku pana i czynszownika, wktórym ro-
botnik najemny jako drobny gospodarz uprawniony do własnych udzia-
łów był bezpośrednio zainteresowany produkcją rolniczą. Sezonowa praca
w okręgach buraczanych wymaga sezonowych robotnikowi wynagro-
dzenia pieniężnego. Czeka ich czysto proletariacka egzysten-ja, ale bez
możliwości dynamicznego rozwoju aż do osiągnięcia ekonomicznej sa-
modzielności, która w przypadku skupionego w jednym miejscu prole-
tariatu przemysłowego stanowi o jego poczuciu własnej Wu-tości. Do
takich warunków egzystencji lepiej przystosowują się ci, korzy przy-
179
chodzą w miejsce Niemców - polscy robotnicy wędrowni, współcześni
nomadzi, którzy, zwerbowani przez agentów w Rosji, w liczbie dziesiąt-
ków tysięcy przekraczaj ą na wiosnę granicę, a jesienią znów odchodzą.
Najpierw pojawiają się z powodu buraków cukrowych, których uprawa
zmienia gospodarstwo rolne w zakład pracy sezonowej, a potem są już
wszędzie; w ten sposób oszczędza się bowiem na mieszkaniach dla ro-
botników, podatkach na rzecz ubogich, zobowiązaniach socjalnych. Po-
nadto, jako obcokrajowcy są oni w niepewnym położeniu i dlatego po-
zostają całkowicie uzależnieni od właściciela. Zjawiska te towarzyszą
gospodarczej agonii starego junkierstwa pruskiego. W dobrach, gdzie
uprawia się buraki cukrowe, miejsce patriarchalnie gospodarujących
właścicieli ziemskich zajmuje stan ludzi interesu związanych z przemy-
słem - a na wyżynach pod naciskiem trudnej sytuacji gospodarczej areał
dóbr kruszy się od zewnątrz. Na obrzeżach tych dóbr powstają kolonie
dzierżawców parceli i małorolnych chłopów. Nikną ekonomiczne fun-
damenty władzy starej szlachty ziemiańskiej, a ona sama staje się czymś
innym niż była dotąd.
Dlaczego jednak właśnie polscy chłopi zdobywają teren? Czy spra-
wia to ich wyższa inteligencja ekonomiczna albo siła kapitału? Raczej
przeciwieństwo jednego i drugiego. W takim klimacie i na takich grun-
tach, które oprócz ekstensywnej hodowli bydła umożliwiają głównie pro-
dukcję zbóż i kartofli, niekorzystna sytuacja na rynku jest najmniej groź-
na dla tego, kto swoje produkty umieszcza tam, gdzie w efekcie nagłego
spadku cen najmniej tracą one na wartości: we własnym żołądku, a więc
dla producenta zaspokajającego swoje własne potrzeby. I znów
najbardziej uprzywilejowany jest ten, kto swoje własne potrzeby potrafi
sprowadzić do n aj niższego poziomu, kto w sensie fizycznym i ideo-
wym stawia najniższe wymagania życiowe. Polski chłop małorolny re-
prezentuje typ mocno różniący się od skrzętnych chłopów w karłowa-
tych gospodarstwach, które -jak mogą Państwo zaobserwować - tu, na
bogatej równinie reńskiej, wiążą się z miastem, uprawiając rośliny han-
dlowe i kultywując ogrodnictwo. Polski chłop małorolny zdobywa grunty,
ponieważ w pewnym sensie żre trawę, która porasta te ziemie, a więc nie
pomimo, lecz z powodu niskiego poziomu swoich fizycznych i du-
chowych przyzwyczajeń.
A więc obserwowany przez nas proces j est, j ak się wydaj e, proce-
sem selekcji. Obie narodowości żyły od dawna w jednakowych wa-
runkach bytowych. Skutek jednak nie był taki - jak przewidywałby
182
wian; uzasadnia go także druzgocąca krytyka dalszego istnienia tamtej-
szej własności prywatnej, uprawiana przez samych właścicieli ziemskich.
Jej wyrazem jest żądanie, aby poprzez wprowadzenie monopolu zbożo-
wego i kontrybucji w wysokości pół miliarda rocznie uwolnić ich od ry-
zyka, od osobistej odpowiedzialności za swój ą własność, której istnienie
tylko ta odpowiedzialność usprawiedliwia.6
Jednak, jak powiedziałem, nie chciałbym dzisiaj omawiać tej prak-
tycznej kwestii pruskiej polityki agrarnej. Chciałbym raczej nawiązać do
faktu, że kwestia taka w ogóle pojawia się, że wszyscy się z nią boryka-
my. Chciałbym podkreślić, że niemieckość Wschodu jako taką uważamy
za coś, co powinno być chronione, oraz że do walki w jej obronie powin-
na włączyć się polityka gospodarcza państwa. Czujemy, że mamy prawo
postawić takie żądanie, już choćby z tego powodu, że formą naszej pań-
stwowości jest państwo narodowe.
W jakim jednak stosunku do tych kwestii pozostają rozważania o na-
rodowej polityce gospodarczej? Czy tego rodzaju nacjonalistyczne war-
6 Żądanie to w takim samym kontekście stawia obecnie zwłaszcza profesor Schmol-
ler w swoim Jahrbuchfur Gesetzgebung, Yerwaltung und Yoiks-wirtschaft (1895,
1.19, s. 625 i nast.). Rzeczywiście ci przedstawiciele stanu wielkich właścicieli ziem-
skich, którzy jako kierownicy gospodarstw rolnych są wartościowi dla państwa,
w wielu wypadkach mogą w nich pozostać tylko jako dzierżawcy majątków pań-
stwowych, a nie jako właściciele. Oczywiście jestem zdania, że kupowanie ziemi
może mieć trwały sens tylko wówczas, gdy pozostaje w ograniczonym związku
z kolonizacją nadających się do tego majątków państwowych. A więc na tej zasa-
dzie, że część gruntów wschodnich przechodzi przez ręce państwa i w tym czasie
dzięki kredytom państwowym zostają poddane energicznej kuracji melioracyjnej.
Osadzeni w majątkach koloniści poniosą ciężary związane z "kuracją dodatkową"
[Nachkur], byłoby zresztą lepiej, gdyby po pewnym czasie zajął się nimi nieco
bardziej bezwzględny zwykły fiskus. Abstrahując jednak od tego, główna trud-
ność, z którą musi sobie poradzić Komisja Kolonizacyjna, polega na tym, że duża
część zakupionych dóbr powinna najpierw przez dziesięć lat być poddawana takiej
kuracji, pozostając w rękach dzierżawców majątków państwowych. Teraz trzeba
na gwałt przeprowadzać meliorację drogą administracyjną, ponosząc duże straty,
podczas gdy liczne majątki państwowe z pewnością nadawałyby się do bezzwłocz-
nej kolonizacji. Spowodowana tymi trudnościami powolność działania niejestjed-
nak żadnym argumentem na poparcie opinii Hansa Delbriicka na temat narodowo-
politycznych skutków całego procesu (chodzi o opinie, jakie autor ten przedstawia
w swoich rozlicznych znanych artykułach w "Preussische Jahrbucher"). Dla niko-
go, kto na miejscu oglądał cywilizacyjne dzieło kolonizacji, nie mogą być argu-
mentem mechaniczne wyliczenia, porównujące liczbę utworzonych zagród chłop-
skich z liczbą Polaków; kilka wsi, z tuzinem niemieckich zagród każda, może ewen-
tualnie zgermanizować kilka mil kwadratowych. Naturalnie pod warunkiem, że
zatamuje się napływ proletariackich rezerw ze Wschodu oraz że krusząca się i roz-
padająca wielka własność nie zostanie pozostawiona własnemu losowi. Wydanie
jej na pastę wyłącznie wolnej gry sił, która za sprawą ustaw o dobrach rentowych
jest jeszcze swobodniejsza, byłoby podcinaniem gałęzi, na której się siedzi.
183
tościowanie to przesądy, których trzeba się wyzbyć, aby można było do
faktów ekonomicznych przyłożyć właściwą, ich własną miarę wartości,
nie determinowaną żadnymi emocjami? A jaka jest ta "własna" miara
wartości polityki gospodarczej? Chciałbym w toku dalszych przemyśleń
podjąć próbę dokładniejszego zbadania tej kwestii.
Jak się przekonaliśmy, ekonomiczna walka narodowości trwa rów-
nież w sytuacji pozornego "pokoju". Niemieccy chłopi i robotnicy na-
jemni na Wschodzie nie są wypierani ze swej ziemi w otwartej walce
przez wrogów mających przewagę polityczną: w cichych! monotonnych
zmaganiach codziennego życia gospodarczego przegrywaj ą z rasą stoją-
cą od nich niżej, opuszczają strony rodzinne i stają przed koniecznością
sprostania niepewnej przyszłości. Także w gospodarczej walce o byt nie
ma pokoju; tylko ktoś, kto ów pozór pokoju bierze za prawdę, może
wierzyć, że przyszłość zrodzi pokój i rozkoszne życie dla naszych po-
tomnych. Wiemy przecież, że w potocznym mniemaniu narodowa poli-
tyka gospodarcza jest poszukiwaniem recept na uszczęśliwienie świata;
według tej opinii jedyny zrozumiały cel naszej pracy polega na popra-
wieniu "bilansu zadowolenia" ludzi z ich egzystencji. Jednakże już sama
świadomość tego, jak niejasny i poważny jest problem ludnościowy, prze-
szkadza nam być eudajmonistami, wyobrażać sobie, że w łonie przyszłości
kryje się pokój i szczęście, nie pozwala wierzyć, iż miejsce do życia na
ziemi można zdobyć inaczej niż tylko w twardej walce człowieka z czło-
wiekiem.
Z pewnością praca na rzecz narodowej polityki gospodarczej jest
możliwa tylko na gruncie altruistycznym. Owoce wszelkich teraźniej-
szych starań gospodarczych i społeczno-politycznych w ogromnej więk-
szości stają się udziałem nie generacji żyjącej, lecz przyszłej. Nasza pra-
ca, jeśli ma być sensowna, jest troską o przyszłość, o naszych
potomnych. Ale podstawą pracy na rzecz narodowej polityki gospo-
darczej nie mogą być optymistyczne nadzieje na szczęście. W odpowie-
dzi na marzenia o pokoju i szczęściu człowieka nad bramą wiodącą ku
nieznanej przyszłości ludzkości widnieje napis: lasciate ogni speranza.
Pytanie, które skłania nas do myślenia wykraczającego poza ramy
wyznaczone życiem naszej generacj i i w istocie l e ż y u podstaw wszelkiej
pracy gospodarczo-politycznej, nie jest pytaniem o to, jak będą się czuć
ludzie przyszłości, lecz o to, jacy będą. Nie chcemy zapewniać im dobrego
samopoczucia, chcemy wykształcić w nich te cechy, które w naszym od-
czuciu stanowią o wielkości człowieka i szlachetności jego natury.
184____________________________________________
W nauce o gospodarce narodowej przyjmowano za kryterium i wysu-
wano na pierwszy plan albo techniczno-ekonomiczny problem wytwo-
rzenia dóbr, albo problem podziału dóbr, "społecznej sprawiedliwości".
Ewentualnie oba te kryteria naiwnie ze sobą identyfikowano. Jednak po-
nad tymi sprawami dominowało - na wpół nie uświadomione, a przecież
decydujące o wszystkim-przekonanie, że nauka o człowieku (a taka jest
nauka o gospodarce narodowej) musi przede wszystkim pytać o j akość
ludzi, których kształtują [herangezilchtet} owe ekonomiczne i społecz-
ne warunki bytowe. Tu należy wystrzegać się iluzji.
Nauka o gospodarce narodowej jako nauka wyjaśniająca i analizują-
castajesię międzynarodowa dopiero w momencie, gdy feruj e sądy
wartościujące związane z takim obrazem człowieczeństwa, jaki od-
najdujemy w sobie samych. Często zależność ta jest najsilniejsza właś-
nie wtedy, gdy jesteśmy najmocniej przekonani, że zrzuciliśmy własną
skórę. Posłużę się tu nieco fantastycznym obrazem: gdybyśmy mogli
zmartwychwstać po tysiącleciach, to na obliczu przyszłego pokolenia
chcielibyśmy dostrzec dalekie ślady naszego własnego charakteru. Rów-
nież nasze najwyższe i ostateczne ziemskie ideały są zmienne i przemi-
jające. Nie możemy narzucać ich przyszłości. Ale możemy pragnąć, aby
nasze właściwości rozpoznała ona jako właściwości swoich włas-
nych przodków. My, z naszą pracą i z naszym charakterem, chcemy
być przodkami przyszłego pokolenia.
Dlatego polityka gospodarcza niemieckiej państwowości, podobnie
jak kryteria, którymi posługuje się niemiecki teoretyk gospodarki, mogą
być tylko niemieckie.
Czy zmienia tu coś fakt, że rozwój ekonomiczny zaczął oddziaływać
na rzecz tworzenia się rozległej, wykraczającej poza granice narodowe,
wspólnoty gospodarczej narodów? Czy należy teraz porzucić jako nie-
przydatne "nacjonalistyczne" kryterium oceny, odrzucić "egoizm naro-
dowy" w polityce gospodarczej? Czyżby odkąd rodzina została pozba-
wiona swej dawnej funkcji wspólnoty produkcyjnej i wpleciona w krąg
narodowej wspólnoty gospodarczej, przezwyciężono konieczność wal-
ki, jaką człowiek prowadzi o swoją ekonomiczną samowystarczalność,
o swoją kobietę i dziecko? Wiemy, że tak nie jest: ta walka przyjęła
inne formy - formy, co do których istnieje wątpliwość, czy należało-
by je traktować jako złagodzenie, czy raczej jako uwewnętrznienie i za-
ostrzenie tej walki. Tak więc narodowa wspólnota gospodarcza również
""- Jest tylko inną formą zmagania się narodów ze sobą i to taką formą, która
\
___________________________________________ll85
nie złagodziła, lecz utrudniła walkę o utrzymanie własnej kultulu-y
ponieważ czyni ona materialne interesy własnego narodu sprzymierzeen-
cem w walce przeciw przyszłości tego narodu.
Naszym następcom musimy zostawić w spadku nie pokój i szczęśćcie
człowieka, lecz wieczną walkę o zachowanie i dalsze doskonaleiinie
[Emporzuchtung] naszego narodowego charakteru. Nie wolno nam tfeż
oddać się optymistycznej nadziei, że wystarczy osiągnąć najwyżs^zy
z możliwych stopień rozwoju własnej kultury gospodarczej, a zwyci;ię-
stwo w swobodnej i "pokojowej" walce ekonomicznej samo przypadrme
później - na mocy prawa doboru - typowi lepiej rozwiniętemu.
Nasi potomni uczynią nas odpowiedzialnymi przed historią przede
wszystkim za to, jak dużą swobodę działania wywalczymy dla niic^
w świecie i pozostawimy im w spadku, nie zaś za rodzaj organizacji
gospodarki, jaką im przekażemy. Procesy rozwoju ekonomicznego są
w końcu także procesami walki o władzę; mocarstwowe ini^g.
r e s y narodu, jeśli są kwestionowane, nabierają decydującej wagi i im
przede wszystkim służyć musi polityka gospodarcza; nauka o polityce
gospodarczej jest nauką polityczną. Służy ona polityce, ale nie bie-
żącej polityce władców i klas panujących w danym czasie, lecz trwałbym
mocarstwowym interesom politycznym narodu. Apaństwo n a r o d^ y-
we nie jest dla nas czymś nieokreślonym, o czym można sądzić, że im
bardziej jego istotę otacza się mistyczną tajemniczością, tym wyżej si^je
stawia; jest doczesną organizacją władzy narodu, a ostateczną mii^rą
wartości w tym państwie narodowym jest dla nas (również w rozważa-
niach o gospodarce) "racja stanu" [Staatsraison], Nie ma to nic wspól-
nego z osobliwym nieporozumieniem, z którego wynika, że "pomoc pań-
stwa" miałaby zastąpić "samopomoc", a państwowa reglamentacja ;zy-
cia gospodarczego - wolną grę sił gospodarczych. Rzucając to ha^o
chcemy tylko podnieść żądanie, aby w sprawach niemieckiej polityki
gospodarczej decydowały ostatecznie ekonomiczne i polityczne intere-
sy mocarstwowe naszego narodu oraz jego reprezentanta - niemieckie-
go państwa narodowego. Do nich powinno należeć ostatnie słowo w po-
szczególny ch kwestiach, między innymi, czy i w jakiej mierze państwo
powinno wtrącać się do życia gospodarczego, czy i kiedy powinno ra-
czej pozwolić na samodzielny, swobodny rozwój ekonomicznych sił na.
rodu i usuwać to, co stoi mu na przeszkodzie.
Czy przypominanie tych pozornych oczywistości było zbędne? A i^o-
że zbędne było to, że przypomniał o nich przedstawiciel nauk ekono-
186
micznych należący do młodszej generacji? Nie sądzę, albowiem wydaje
się, że często właśnie nasza generacja najłatwiej zapomina o tych naj-
prostszych kryteriach oceny. Jesteśmy świadkami nieoczekiwanego wzro-
stu jej zainteresowania zagadnieniami, którymi zajmuje się właśnie na-
sza nauka. We wszystkich dziedzinach stwierdzamy upowszechnianie
się ekonomicznego sposobu myślenia. Zmienia się też przedmiot analiz:
polityka społeczna zastępuje politykę, ekonomiczne stosunki władzy
zajmują miejsce stosunków prawnych, a historia kultury i gospodarki
wypiera historię polityczną. W znakomitych dziełach naszych kolegów
historyków, tam gdzie kiedyś opowiadano nam o wojennych czynach
naszych przodków, dziś wiele stronic poświęca się widmu "matriarcha-
tu", bitwa z Hunami na Polach Katalaunijskich zaś ledwie doczekała się
wzmianki. Poczucie własnej wartości jednego z naszych najinteligent-
niejszych teoretyków prawa było w mniemaniu jego kolegów poczuciem
"sługi ekonomii narodowej". A przecież faktem jest, że ekonomiczna
forma analizy wdarła się także do jurysprudencji, nawet do jej sfer ta-
jemnych; w podręcznikach pandektystów zaczyna tu i tam nieśmiało po-
jawiać się duch ekonomii; w wyrokach sądów, tam gdzie wyczerpane
zostały pojęcia jurystyczne, zamiast nich odnajdujemy nierzadko tak
zwane "gospodarcze punkty widzenia" - krótko mówiąc, aby użyć tu
utrzymanego niemalże w tonie zarzutu sformułowania kolegi jurysty;
"staliśmy się modni". Sposób analizy, który z taką pewnością siebie to-
ruje sobie drogę, naraża się na niebezpieczeństwo pewnych iluzji i prze-
ceniania zasięgu własnej perspektywy widzenia (i to w bardzo konkret-
nym sensie). Poszerzenie zakresu analizy filozoficznej, znajdujące
swój zewnętrzny wyraz już choćby w tym, że stare katedry filozofii nie-
jednokrotnie zostały dziś powierzone na przykład znakomitym fizjolo-
gom, częstokroć utwierdzało nas, laików, w przekonaniu, iż dawne pyta-
nia o istotę ludzkiego poznania nie sąjuż ostatecznymi i centralnymi pro-
blemami filozofii. Podobnie w umysłach dorastającej generacji powstało
wyobrażenie, że dzięki dokonaniom nauki o gospodarce narodowej
nie tylko gwałtownie poszerza się horyzont poznania istoty ludzkich
wspólnot, lecz także kryteria, według których ostatecznie oceniamy zja-
wisko, ulegają całkowitej zmianie, jak gdyby ekonomia polityczna była
w stanie z własnego materiału wydobyć właściwe sobie ideały. Skoro
tylko usiłuje się na podstawie literatury naszego przedmiotu ustalić owe
"właściwe" mu kryteria oceny, natychmiast staje się oczywiste, że po-
gląd, jakoby istniały samodzielne ekonomiczne czy też "społeczno-poli-
______________________________________________187
tyczne" ideały, jest optycznym złudzeniem. W sferze tej mamy do czy-
nieniaz chaosem miar wartości; częściowo są one eudajmonistyczne,
częściowo etyczne, często mętnie utożsamia się jedne i drugie. Sądy
wartościuj ące są wszędzie ferowane bez uprzedzeń - a rezygnacja
z oceny zjawisk ekonomicznych oznaczałaby przecież w istocie rezygna-
cję z osiągania celów, jakie przed nami postawiono. Lecz nie jest regułą,
a prawie wyjątkiem, że wydający sądy uświadamia innym i sobie same-
mu ostateczny, subiektywny rdzeń swych sądów, że zdaje sobie sprawę
właśnie z ideałów, od których wychodzi, zmierzając do oceny obserwo-
wanych procesów: przeważnie brak mu świadomej samokontroli; jako
autor nie uświadamia sobie wewnętrznych sprzeczności swego sądu, a gdy
usiłuje ogólnie sformułować własną, specyficznie "ekonomiczną" zasa-
dę oceny, popada w duże niejasności. Tak naprawdę nie są to żadne
swoiste ideały, do których sami doszliśmy, lecz dawne ogólne typy
ludzkich ideałów, jakie wnosimy również do treści naszej nauki.
Czerpać z samych tych treści właściwą miarę dla ich oceny może chcieć
tylko ktoś, kto bierze za podstawę albo wyłącznie czysto platoniczny
interes technologa, albo odwrotnie - aktualne interesy klasy, czy to pa-
nującej, czy też poddanej panowaniu.
Czyż jest rzeczywiście absolutnie zbyteczne, abyśmy właśnie my,
adepci niemieckiej szkoły historycznej, uprzytomnili sobie te nader pro-
ste prawdy? To właśnie my łatwo ulegamy pewnej szczególnej iluzji, że
w ogóle możemy powstrzymać się od ferowania własnych,
świadomych sądów wartościujących. Jak łatwo można się przekonać,
skutek jest oczywiście nie taki, że pozostajemy wierni temu postanowie-
niu, lecz taki, że ulegamy niekontrolowanym instynktom, sympatiom i an-
typatiom. A jeszcze częściej zdarza się nam, że nasz punkt wyjścia przy
analizie i wyjaśnianiu procesów gospodarki narodowej decyduje także -
choć sobie tego nie uświadamiamy - o naszym sądzie na dany temat.
Właśnie my będziemy, być może, musieli mieć się na baczności, aby
owe wielkie przymioty nieżyjących i żyjących mistrzów naszej szkoły,
którym oni sami i nasza nauka zawdzięcza swe sukcesy, przy naszym
udziale nie przeobraziły się w błędy. Praktycznie w rachubę wchodzą
dwa różne punkty wyjścia:
Albo spoglądamy na rozwój ekonomiczny przede wszystkim z góry:
z wysokości dziejów zarządzania wielkimi państwami niemieckimi; się-
gamy do genezy ich administracji oraz działania w sprawach ekonomicz-
nych i społecznych - w efekcie mimowolnie stajemy się apologetami tych
państw. Gdy - by pozostać przy naszym przykładzie - administracja zde-
cyduje się zamknąć wschodnią granicę, wówczas będziemy skłonni i go-
towi widzieć w tym akcie dopełnienie pewnego historycznego okresu
rozwoju, który ze względu na pamięć o wielkim dziedzictwie przeszło-
ści stawia dzisiejszemu państwu ważne zadania w zakresie pielęgnowa-
nia kultury własnego narodu. Jeśli natomiast do takiej decyzji nie doj-
dzie, bliższe będzie nam przekonanie, że tego rodzaju radykalne inge-
rencje bądź nie są potrzebne, bądź nie odpowiadają już dzisiejszym
zapatrywaniom.
e-
Albo też patrzymy na rozwój ekonomiczny raczej od dołu, widzimy
wielkie widowisko, w chaosie konfliktów interesów dostrzegamy eman-
cypacyjne boje klas dążących do poprawy własnej pozycji, obserwuje-
my, jak zmienia się na ich korzyść ekonomiczny układ sił - i nieświado-
mie stajemy po stronie tych, którzy się wybijają, ponieważ są albo za-
czynają być silniejsi. Wydaje się, że właśnie swoim zwycięstwem
dowodzą oni, iż stanowią "ekonomicznie" wyższy typ człowieczeń-
stwa; zbyt łatwo historyk ulega złudzeniu, że w boju muszą zwyciężać
elementy wyżej rozwinięte, a porażka w walce o byt jest symptomem
"zacofania". Każdy nowy spośród licznych symptomów owego przesu-
nięcia władzy dostarcza mu wówczas satysfakcji nie tylko dlatego, że
potwierdza jego obserwacje, lecz także dlatego, że na wpół nieświado-
mie historyk odczuwa to jako triumf osobisty: historia wykupuje weksel,
który on wystawił. Nie zdając sobie z tego sprawy, jest jednak nieco roz-
drażniony, gdy rozwój ten napotyka jakieś opory, jawią mu się one nie
jako naturalne rezultaty oczywistej walki interesów, lecz w pewnym sensie
jako bunt przeciw "wyrokowi historii", jak sam by to nazwał. Akurat
wtedy, gdy jest to najpotrzebniejsze, brakuje nam krytycznego spojrze-
nia szczególnie na te procesy, które jawią się nam jako nieprzewidywal- |
ny wynik historycznych tendencji rozwojowych. Zresztą wielka to dla ;
nas pokusa, by pójść w orszaku tego, kto zwyciężył w walce o władzę |
ekonomiczną, i zapomnieć przy tym, że władza ekonomicz- j
na i powołanie do politycznego kierowania narodem nie j
zawsze idą w parze.
Albowiem - i tu przechodzimy do ostatniej sfery rozważań odnoszą-
cej się głównie do praktyki politycznej - według owego polityczne-
go kryterium wartości, które dla nas, ekonomicznych nacjonali-
stów, jest jedynym suwerennym kryterium, oceniamy także klasy, które
zapewniły sobie kierowanie narodem lub dążą do tego, by je sobie za-
189
pewnić. Pytamy o ich dojrzałość polityczną, to znaczy o ich zdolność
rozumienia oraz każdorazowego przekładania ponad wszystkie inne
względy trwałych ekonomicznych i politycznych interesów mocarstwo-
wych narodu. Naród może mówić o łaskawości losu, jeśli naiwna iden-
tyfikacja interesów danej klasy z interesami ogółu odpowiada trwałym
mocarstwowym interesom tegoż ogółu. A z drugiej strony, jednym ze złu-
dzeń wynikających z modnego przeceniania elementu "ekonomicznego"
(w zwykłym znaczeniu tego słowa) jest też pogląd, że poczucie wspól-
noty politycznej nie wytrzyma ciśnienia nowej konstelacji powszednich
interesów gospodarczych, a samo owo poczucie stanowi tylko odbi-
cie ekonomicznej bazy owego zmiennego układu interesów. Pogląd taki
bliski jest rzeczywistości tylko w okresach, gdy dokonują się fundamen-
talne zmiany w uwarstwieniu społecznym. Prawdąjest wyłącznie to, że
w narodach, którym nie przypomina się codziennie, tak jak Anglikom,
o zależności ich rozkwitu gospodarczego od ich mocarstwowej pozycji
politycznej, szerokie masy, które muszą stawiać czoła kłopotom dnia
codziennego, nie maj ą - przynajmniej z reguły - wyczucia dla tych
specyficznie politycznych interesów, i byłoby niesprawiedliwością wy-
magać tego od nich. W wielkich chwilach, w wypadku wojny, także one
uwrażliwiają się na znaczenie narodowej potęgi - wówczas okazuje się,
że państwo narodowe opiera się na pierwotnych, psychologicznych pod-
stawach także w najszerszych, uzależnionych ekonomicznie warstwach
narodu i bynajmniej nie jest tylko "nadbudową", organizacją klas spra-
wujących ekonomiczne panowanie. Jednak w normalnych czasach ten
instynkt polityczny w masach słabnie i spada poniżej progu świadomo-
ści. Wówczas specyficzna funkcja warstw przewodzących pod wzglę-
dem ekonomicznym i politycznym polega na tym, że są one wyraziciela-
mi tego zmysłu politycznego i jest to jedyny powód, który może poli-
tycznie usprawiedliwić ich istnienie.
Osiągnięcie władzy ekonomicznej zawsze było czynnikiem,
który sprawiał, że w danej klasie pój awiały się pretensj e do kierowa-
nia politycznego. Sprawowanie władzy politycznej przez klasę słab-
nącą ekonomicznie jest niebezpieczne i na dłuższą metę nie da się pogo-
dzić z interesami narodu. Ale jeszcze bardziej niebezpieczne jest, jeśli
klasy, które wkrótce przejmą władzę ekonomiczną, a tym samym coraz
bliższa jest perspektywa objęcia przez nie panowania politycznego, nie
są jeszcze politycznie dojrzałe do kierowania państwem. Obecnie grozi
Niemcom zarówno jedno, jak i drugie, i tak naprawdę na tym właśnie
polegają niebezpieczeństwa wynikające z naszej obecnej sytuacji. W tym
szerszym kontekście mieszczą się też strukturalne zmiany w uwarstwie-
niu społecznym na Wschodzie, z którymi wiążą się omówione na wstę-
pie zjawiska.
Aż do chwili obecnej politycznym oparciem dla dynastii w państwie
pruskim był stan junkrów pruskich. Wprawdzie stworzyła ona pań-
stwo pruskie przeciw temu stanowi, ale jednocześnie tylko przy jego
udziale. Wiem dobrze, że słowo Junkier" w uszach Niemców z połu-
dnia nie brzmi sympatycznie. Być może usłyszę, że mówię "pruskim"
językiem, skoro mam dla junkrów dobre słowo. Nie taka jest moja inten-
cja. Jeszcze dziś przed tym stanem stoi w Prusach otworem wiele dróg
wiodących ku wpływom i władzy, wiele dróg pozyskania życzliwości
monarchy, nie dla każdego obywatela państwa dostępnych. Junkrzy nie
zawsze korzystali z tej władzy tak, jak wymagałaby tego ich odpowie-
dzialność wobec historii. Nie widzę zatem powodu, dla którego miesz-
czański uczony miałby ich kochać. Mimo wszystko jednak siła instynk-
tów politycznych tego stanu była jednym z najpotężniejszych kapitałów,
jakie mogły być użyte w służbie mocarstwowych interesów państwa.
Junkrzy zrobili, co do nich należało, a obecnie nadszedł czas ich ekono-
micznej agonii: żadna polityka gospodarcza państwa nie może już przy-
wrócić im ich dawnego charakteru społecznego. Również zadania, przed
którymi stoi teraźniejszość, zmieniły się na tyle, że warstwa ta nie mo-
głaby im już sprostać. Przez ćwierć wieku na czele Niemie c stał ostatni
i największy z junkrów, którego karierę polityczną - mimo całej jej nie-
porównywalnej wielkości - znamionował tragizm, wciąż jeszcze przez
wielu nie dostrzegany. Potomni odkryją, na czym ów tragizm polega: oto ;
w czasie, gdy mąż ten przewodził narodowi [Nation], który był dziełem
jego rąk, któremu on dał jedność, naród ten powoli i nieodparcie zmie- ;
niał swoją ekonomiczną strukturę, stawał się narodem [VolkJ domagają-
cym się innych porządków niż te, jakie on - człowiek o cezariańskiej
naturze - mógł zaakceptować. Ostatecznie to właśnie spowodowało, że
dzieło jego życia częściowo spełzło na niczym. Albowiem uwieńcze-
niem owego dzieła miało przecież być nie tylko zewnętrzne, ale również
wewnętrzne zjednoczenie narodu, a każdy z nas wie, że nie zostało ono
osiągnięte. Przy użyciu takich środków nie można go było osiąjgnąć. I kie-
dy zimą ostatniego roku, usidlony łaskawością swego monarchy, przy-
bywał on do udekorowanej stolicy Rzeszy, było wielu takich (jestem o tym
przekonany), którzy mieli uczucie, jakby Las Saksoński, niczym współ-
___________ 191
czesny Kyffhauser otwierał swoje podwoje.7 Jednak nie wszyscy podzie-
lali to uczucie. Albowiem wydawało się, że w powietrzu styczniowego
dnia czuć chłodny powiew historii, która odchodzi. Doznaliśmy dziwne-
go, obezwładniającego wrażenia - jakby duch rodem z wielkiej prze-
szłości zstąpił i przechadzał się pośród przedstawicieli nowej generacji,
w świecie, który stał mu się obcy.
Obszamicze folwarki Wschodu stanowiły punkty oparcia dla rozrzu-
conej po kraju panującej klasy Prus; z nich rekrutowała się klasa urzęd-
nicza - ale wraz z ich rozpadem, wraz z zanikaniem społecznego cha-
rakteru starej szlachty ziemiańskiej, głównym skupiskiem inteligencji po-
litycznej nieuchronnie staje się miasto. To przesunięcie, związane
z agrarnym rozwojem Wschodu, ma kapitalne znaczenie polityczne.
Kim jednak są spadkobiercy politycznej funkcji junkierstwa i jakie
jest ich powołanie polityczne?
Jestem członkiem klasy mieszczańskiej, czuję się nim i jestem wy-
chowany w zgodzie z jej poglądami i ideałami. Jednakże powołaniem
naszej nauki jest mówienie wszem i wobec (również wobec własnej kla-
sy) tego, czego niechętnie się słucha. Jeśli więc pytam dzisiaj sam
siebie, czy niemieckie mieszczaństwo jest dziś na tyle dojrzałe, aby być
przewodzącą politycznie klasą narodu, nie mogę odpowiedzieć na to
pytanie twierdząco. Państwo niemieckie nie zostało stworzone dzięki sile
mieszczaństwa, a kiedy zostało stworzone, na czele narodu stała owa
cezariańska postać z innego niż mieszczański kruszcu. Narodowi nie
postawiono już dalszych wielkich zadań politycznych o znaczeniu mo-
carstwowym; dopiero dużo później, bojaźliwie i niemalże niechętnie,
podjęto zamorską "politykę mocarstwową", politykę nie zasługującą na
to miano.
Potem, kiedy już osiągnięto jedność narodu, "zaspokojono" go w sen-
sie politycznym, dorastającym pokoleniem niemieckiego mieszczaństwa,
które było oszołomione sukcesem i spragnione pokoju, owładnął osobli-
wie "ahistoryczny" i apolityczny duch. Wydawało się, że niemiecka hi-
storia ma się ku końcowi. Teraźniejszość była doskonałym spełnieniem
minionych tysiącleci - czy ktoś mógł mieć wątpliwości, że przyszłość
oceni to inaczej? Wyglądało na to, że skromność nie pozwala historii
7 Kyffhauser - grzbiet górski na południe od Harzu. Wiąże się z nim jedna z legend
cesarskich opartych na wierzeniu, że we wnętrzu góry przebywa pogrążony we
śnie cesarz Fryderyk Barbarossa, który w odpowiednim momencie powróci i sięg-
nie po koronę. [Przyp. tłum.].
192
powszechnej przejść do porządku dziennego nad tymi suk ^sami narodu
niemieckiego, nie pozwala powrócić jej do codziennego ti ^^bu. Dziś sta-
liśmy się bardziej trzeźwi, najwyższy czas, abyśmy sprót ,'Wwali uchylić
zasłony iluzji, przez którą nie możemy dostrzec miejsca m ""teej generacji
w historycznym rozwoju ojczyzny. Jako wchodzące w ż), ^w pokolenie
otrzymaliśmy od historii w prezencie urodzinowym upon, "P^iBek: nad na-
szą kołyską zawisło najcięższe z możliwych przekleństw enstw-twardy los
politycznego epigoństwa.
Czyż jego nędznego oblicza nie napotykamy wszędzif WK w ojczyźnie,
gdziekolwiek obrócimy wzrok? Ci z nas, którym pozostałą ^"Jeszcze zdol-
ność nienawidzenia tego, co małe, z oburzeniem i smutkii es1 rozpoznali
w wydarzeniach ostatnich miesięcy (odpowiedzialność za nie p, "'^'"tósząprzede
wszystkim politycy mieszczańscy) małostkowe działania poiIa Późnych epi-
gonów. Można je było rozpoznać w bardzo wielu sprawach, i^ 'których mó-
wiło się w ostatnich dniach w niemieckim parlamencie i któł ores1? do nie-
mieckiego parlamentu adresowało. Potężne słońce, jaśniejące i ^"'żalicie Nie-
miec, które sprawiło, że niemieckie imię promieniowało ^ . ^dalszym
zakątku ziemi, było, jak się wydaje, zbyt dla nas wielkie i wy.' "^liło dojrze-
wającą powoli w mieszczaństwie zdolność do wydawania sąi ^"Apolitycz-
nych. Albowiem - jakież to postawy wśród mieszczaństwa a Serwujemy
obecnie?
Część wielkiego mieszczaństwa zbyt demonstracyjnie le t^1 za po-
jawieniem się nowego Cezara, który by je chronił- od dołu, P^d buntu-
jącymi się klasami społecznymi, od góry przed społeczno-} "'Nitycznymi
niespodziankami ze strony niemieckich dynastii.
Inna część dawno pogrążyła się w owej politycznej par.-^^ńszczyź-
nie, z której szerokie warstwy drobnomieszczaństwa nigd;- ^J^zcze się
nie wydobyły. Już w czasach, kiedy po wojnach zjednoczę , ^"wych za-
rysowały się przed narodem zalążki pozytywnych zadań j: litycznych |
- idea zamorskiej ekspansji - brakowało temu mieszczan; nstwu choćby j
odrobiny wyobraźni ekonomicznej, dzięki której mogłoby o "PoJ^ć, co
oznaczałyby dla handlu Niemiec na dalekich morzach pow ^^ające na
wybrzeżach całego świata niemieckie flagi.
Polityczna niedojrzałość szerokich warstw niemieckiego00 "^szczań-
stwa nie wynika z przyczyn ekonomicznych, nie jest też ko "^"wencją
"polityki motywowanej partykularnymi interesami" [Intere^^P^ittk},
o której dużo się mówi i którą inne narody znają w nie mnie ^YM stop-
niu niż my. Przyczyna tkwi w apolitycznej przeszłości mię; ^^stwa,
193
w tym, że w ciągu dziesięciolecia nie da się nadrobić stuletniej politycz-
nej pracy wychowawczej, a panowanie wielkiego człowieka nie zawsze
jest środkiem wychowania politycznego. Pytanie obecnie najważniejsze
dla politycznej przyszłości mieszczaństwa niemieckiego brzmi: czy te-
razniejestjuż za późno, aby to nadrobić? Wychowania tego nie mogą
zastąpić żadne czynniki ekonomiczne.
Czy oparcie się na innych klasach zapewni przyszłość politycznie
lepszą? Nowoczesny proletariat z dużą pewnością siebie mieni się spad-
kobiercą mieszczańskich ideałów. Jak wygląda sprawa jego pretensji do
politycznego kierowania narodem?
Tylko ubiegający się o koronę popularności pochlebca mógłby po-
wiedzieć dziś niemieckiej klasie robotniczej, że jest politycznie dojrzała
bądź znajduje się na drodze ku politycznej dojrzałości.
Pod względem ekonomicznym najwyższe warstwy niemieckiej
klasy robotniczej są dużo dojrzalsze niż byłyby to skłonne przyznać
w swym egoizmie klasy posiadające. Klasa robotnicza słusznie żąda
możliwości obrony swych interesów, także w otwartej, zorganizowanej
walce o władzę ekonomiczną. Pod względem politycznym jest ona
nieskończenie mniej dojrzała, niż wynikałoby to z przekonania, j akie usi-
łuje w niej zaszczepić klika żurnalistów, która chciałaby zmonopolizo-
wać przywództwo nad nią. W kręgach tych zdeklasowanych burżujów
chętnie żongluje się wspomnieniami sprzed stu lat; w konsekwencji nie-
którzy ludzie, tchórzem podszyci, rzeczywiście dostrzegają w nich du-
chowych następców mężów Konwentu. Są oni jednak dużo mniej nie-
bezpieczni, niż im się wydaje, nie ma w nich owej Katylińskiej energii
czynu ani też zapewne tchnienia potężnej narodowej namiętności,
jaka przepełniała salę Konwentu. Są pożałowania godnymi politykami
małego formatu - brak im wielkich władczych instynktów klasy po-
wołanej do politycznego przywództwa. Wbrew temu, co wpaja się ro-
botnikom, nie tylko ci, którzy reprezentują interesy kapitału, są dziś prze-
ciwnikami ich współpanowania w państwie. Przepatrując gabinety nie-
mieckich uczonych, nie znalazłoby się wielu śladów wspólnoty ich
interesów z kapitałem. Ale my pytamy również robotników o ich
polityczną dojrzałość. Nie ma nic bardziej zabójczego dla wiel-
kiego narodu niż oddanie przywództwa w ręce niewychowanej poli-
tycznie kołtunerii. Właśnie dlatego, że niemiecki proletariat nie
s t r a c i ł j eszcze tego charakteru, j esteśmy jego politycznymi przeciwni-
kami. Dlaczego proletariat Anglii i Francji jest inny, przynajmniej do
194______________________________________________
pewnego stopnia? Przyczyna tkwi nie tylko w ekonomicznej pracy wy-
chowawczej, która była efektem prowadzonej od dawna przez angielską
klasę robotniczą zorganizowanej walki w obronie własnych interesów;
przyczyną jest tu znów przede wszystkim okoliczność polityczna: re-
zonans pozycji mocarstwa światowego. Pozycja taka wciąż sta-
wia przed państwem wielkie mocarstwowe zadania polityczne, a j ednostkę
poddaje ustawicznemu szkoleniu politycznemu; u nas przechodzi je ona
na gwałt dopiero wtedy, gdy granice są w niebezpieczeństwie. Również
o naszym rozwoju decyduj e to, czy wielka polityka potrafi unaocznić
nam znowu znaczenie wielkich politycznych kwestii mocarstwowych.
Musimy pojąć, że zjednoczenie Niemiec było młodzieżowym wybry-
kiem, którego naród dopuścił się na stare lata, i jeśliby miało ono być
końcem, a nie punktem wyjścia niemieckiej polityki wielkomocarstwo-
wej, to ze względu na koszta lepiej by go było zaniechać.
Groźne w naszej sytuacji jest jednak to, że klasy mieszczańskie zdają
się coraz gorzej reprezentować mocarstwowe interesy narodu, a nie ma
jeszcze żadnych oznak, że klasa robotnicza staje się wystarczająco doj-
rzała, by przejąć tę rolę.
Ni e w masach tkwi niebezpieczeństwo - wbrew przekonaniu tych,
którzy zahipnotyzowani wpatrują się w głąb społeczeństwa. Także istota
problemu polityki społecznej to nie kwestia ekonomicznego poło-
żenia poddanych panowaniu, lecz raczej kwestia politycznych
kwalifikacji klas panujących i sięgających po panowanie. Ce-
lem naszej pracy społeczn o-politycznej nie jest uszczęśliwianie świa-
ta, lecz społeczne zjednoczenie narodu rozbitego przez nowoczes-
ny rozwój gospodarczy; zjednoczenie do trudnych bojów, jakie przynie-
sie przyszłość. Gdyby rzeczywiście udało się stworzyć "arystokrację
robotniczą", będącą wyrazicielem zmysłu politycznego, jakiego brakuje
nam dziś w ruchu robotniczym, wówczas dopiero można byłoby na te
silniej sze barki złożyć włócznię, której, j ak się wydaj e, wciąż j eszcze nie
mogą udźwignąć ramiona mieszczaństwa. Wolno sądzić, że od tego celu
dzieli nas jeszcze daleka droga.
W chwili obecnej widać jedno: trzeba wykonać ogromną politycz-
ną pracę wychowawczą i naszym najgłówniejszym obowiązkiem jest,
abyśmy - każdy w swoim małym zakresie - byli świadomi tego właś-
nie zadania: współpracy w politycznym wychowywaniu naszego
narodu, zadania, które musi pozostać ostatecznym celem naszej nauki.
Gospodarczy rozwój w okresach przejściowych grozi rozkładem natu-
____________________________________________195
rainych instynktów politycznych; byłoby nieszczęściem, gdyby również
nauki ekonomiczne chciały osiągnąć swój cel, kultywując pod osłoną
iluzji samoistnych "społeczno-politycznych" ideałów miękki eudajmo-
nizm, choćby i w uduchowionej formie.
Toteż właśnie my powinniśmy chyba przypomnieć: jeśli usiłuje się
sformułować w paragrafach wotum nieufności wobec pokojowej przy-
szłości społecznej narodu albo jeśli dla wsparcia doczesnych autoryte-
tów brachium saeculare wyciąga rękę w stronę Kościoła, to jest to za-
przeczenie wychowania politycznego. Ale zaprzeczenie wychowania
politycznego objawia się również w zgodnym ujadaniu tego wciąż po-
większającego się chóru - przepraszam za wyrażenie - polityków spo-
łecznych rodem z lasów i pastwisk, objawia się również w owym roz-
miękczeniu serc, które w sensie ludzkim jest miłe i godne szacunku, a jed-
nocześnie nieopisanie filisterskie; z niego zrodziła się opinia, że ideały
polityczne można zastąpić "etycznymi", a te z kolei dadzą się beztrosko
identyfikować z optymistycznymi nadziejami na szczęście.
Również w obliczu nad wyraz trudnego położenia mas narodu, które
obciąża wyczulone sumienie społeczne młodej generacji, musimy sobie
szczerze powiedzieć: jeszcze bardziej ciąży dziś na nas świadomość na-
szej odpowiedzialności przed historią. Nie jest sądzone naszej ge-
neracji przekonać się, czy walka, którą prowadzimy, przyniesie owoce,
czy potomność przyzna się do nas jako do swoich przodków.
Nie uda nam się pozbyć klątwy, która wisi nad nami: że jesteśmy pogro-
bowcami wielkich w sensie politycznym czasów, chyba że potrafiliby-
śmy stać się czymś innym - prekursorami czasów jeszcze większych.
Czy takie będzie nasze miejsce w historii? Tego nie wiem i powiadam
tylko: prawem młodzieży jest być wiernym sobie i swoim ideałom. Bo
nie upływające lata czynią człowieka starcem: jest on dopóty młody, do-
póki potrafi odczuwać wielkie namiętności, jakimi obdarzyła nas na-
tura. Dlatego też - pozwolą Państwo, że na tym zakończę swoje uwagi -
wielki naród nie starzeje się pod ciężarem tysiącleci pełnej chwały histo-
rii. Pozostaje młody, jeśli zachowuje zdolność i odwagę przyznania się
do siebie i do wielkich instynktów, jakimi został obdarzony, jeśli jego
warstwy przywódcze potrafią wznieść się ku sferom, gdzie w powietrzu
ostrym i czystym, przesyconym głębokim i wspaniałym uczuciem naro-
dowym, dojrzewają owoce trzeźwej pracy polityki niemieckiej.
Przełożył Andrzej Kopacki
POLITYKA ZAGRANICZNA BISMARCKA
A TERAŹNIEJSZOŚĆ*
TRÓJPRZYMIERZE A MOCARSTWA ZACHODNIE
Sądząc z pozorów, polityka zagraniczna Bismarcka była polityką trój-
przymierza. Ale wewnętrzne rozluźnienie tego sojuszu, do którego on
sam doprowadził, zawierając umowę reasekuracyjną z Rosją, dowodzi,
że już w czasie sprawowania swego urzędu przypisywał on nawet wa-
runkowemu związkowi z Austro-Węgrami taką samą uwarunkowaną hi-
storycznie wartość, jak w Gedanken und Erinnerungen. Zwłaszcza o Wło-
szech myślał chyba bardzo sceptycznie. Oczywiście żadną miarą nie mógł
uwzględniać w swoich rachubach tego, że Włosi przestraszą się angiel-
skiej potęgi morskiej i będą szukać powodów, aby mimo zawarcia soju-
szu uchylić się od aktywnego w nim udziału. Ale sojusz z Włochami miał
jeszcze inne słabe punkty. Zaraz na początku Bismarck zażądał rezygna-
cji z "irredenty", choć nie mógł przecież sądzić, że będzie to rezygnacja
trwała. Gdyby porozumienie zawierano we właściwym czasie, to z czy-
sto rzeczowego punktu widzenia - jak pokazały tegoroczne wiosenne
oferty Wiednia - nie byłoby to tak trudne jak teraz. Punkt najtrudniejszy:
przed wojną Triest powoli tracił dla Włoch na znaczeniu. Ale rokowania
spełzły na niczym z powodu niedocenienia siły i zwartości dualistycznej
monarchii oraz braku zaufania do lojalności Austro-Węgier. Wobec po-
stępowania samych Włoch owa nieufność była subiektywnie, niestety,
zupełnie zrozumiała, ale właśnie dlatego druga strona wydawała się w naj-
wyższej mierze podejrzana i obrażająca. Teraz przymierze zostało zer-
* Bismarck Aussenpolitik und die Gegenwart. Tekst opublikowany w "Frankfiirter
Zeitung" z 25 grudnia 1915 r.
____________________________________________197
wane, popłynęła krew, a włoscy krzykacze polityczni publicznie posta-
wili żądania, których nie dyktował bynajmniej żaden interes narodowy
Włoch. To wszystko utrudniało sytuację. Od początku sojuszu było jas-
ne, że zbliżenie jest możliwe tylko z wyłącznej inicjatywy Austro-Wę-
gier i tylko przy mocniejszych i trwalszych gwarancjach niż te, które -
jak się wydawało - mogły zaoferować włoska dynastia i rząd, ze względu
na sposób powstania nowoczesnych Włoch i w obliczu siły ulicy, wciąż
niepewnie trzymające się w siodle. Przede wszystkim jednak takie roz-
wiązanie było w ogóle możliwe tylko przy rozszerzaniu austro-węgier-
skiej strefy wpływów w innych kierunkach. I tu właśnie objawiała się
słabość trójprzymierza, w tym, co z punktu widzenia wysiłków pokojo-
wych było jego zaletą: w jego czysto defensywnym charakterze. Takie
przymierze nie dawało Włochom widoków na zaspokojenie potrzeby
ekspansji politycznej. Także ogólnikowa obietnica ewentualnych rekom-
pensat w razie ekspansji sąsiada została przyjęta w umowie dopiero do-
datkowo, wraz z osłabieniem włoskich zobowiązań, a zatem jako ele-
ment tego osłabienia, a nie jako jeden z pozytywnych celów przymie-
rza.
Taki charakter trójprzymierza wynikał z ogólnych właściwości poli-
tyki Bismarcka, która była pod każdym względem "konserwatywna".
W żadnym sensie nie była to polityka "większych Niemiec".
Wobec liczb ilustrujących wychodźstwo w latach siedemdziesiątych
zrozumiałe byłoby - ze względu na potrzebę rozszerzenia podstawy te-
rytorialnej naszego narodu - dążenie do pozyskiwania ziemi z przezna-
czeniem na osadnictwo. Teraz, kiedy już od dawna nie możemy obejść
się bez liczącej miliony obcej siły roboczej, nie ma, moim zdaniem, ta-
kiej konieczności. Nawet gdyby Bismarck mógł przewidzieć obecną sy-
tuację, to wobec i tak niekorzystnego układu stosunków osiedleńczych
i językowych na Wschodzie absolutnie nie rozważałby ewentualności
przyłączenia do zwartego organizmu ziem niemieckich nowych skraw-
ków ziemi, które miałyby być zaludnione przez niemieckich chłopów.
Jak wiadomo, odnosił się on również niechętnie do idei pozyskiwa-
nia obszarów zamorskich. On, który gardził opinią publiczną, w tej kwe-
stii oddał jej inicjatywę. Anie istniały wówczas żadne interesy kapitali-
styczne, które mogłyby tę inicjatywę uzasadnić.
Przypadkowe, pojedyncze przedsięwzięcia handlowe w Afryce Za-
chodniej, przypadkowe pionierskie czyny pojedynczych osób w Afryce
Wschodniej określały wtedy kierunek naszych starań o zamorskie na-
198
bytki na tym kontynencie. Nasza ekspansja kolonialna była zdecydowa-
nie spóźniona, jej charakter i rozmiar pozostały skromne. Wystarczy tyl-
ko porównać aneksję wielkich obszarów kolonialnych, jakiej w ciągu
ostatniego wieku dokonały inne państwa (Rosja, Anglia, Francja, Bel-
gia) i nasze nabytki, a okaże się, że z czysto rzeczowego punktu widze-
nia ta polityka kolonialna nie mogła chyba budzić niczyjej zazdrości.
Ponieważ brakowało nam historycznych stref wpływów gospodarczych,
nasza ekspansja zamorska rozciągała się na cały świat, przynosząc nam
rozdrobnione nabytki. Tylko ich przyszła wymiana na możliwie zwarte
obszary wpływów mogła mieć sens. Jednak te nabytki ujawniły swą ne-
gatywną stronę - narobiły dużo hałasu, spowodowały zatarg z całym świa-
tem i sprawiły, że naszą wolę traktowano jako nierzeczową ambicję, nie
popartą posiadaniem historycznych stref wpływów. Spowodowały, że
zaangażowaliśmy się także tam, gdzie nie mogliśmy interweniować przy
użyciu siły. Nie bylibyśmy w stanie skutecznie bronić naszych wschodnio-
azjatyckich posiadłości, gdyby doszło do wojny z tamtejszym wielkim
mocarstwem.
Te zamorskie nabytki nie dawały powodu do poważnego konfliktu
z Anglią. Przeciwnie: w pewnej mierze każda niemiecka posiadłość ko-
lonialna miała dla Anglii wartość "zastawu". Albowiem nawet przy jed-
nakowej sile floty nic (nawet zdobycie nowych portów w Kanale!) nie
zrównoważyłoby geograficznego położenia Anglii, ryglującej Morze
Północne, oraz położenia Liverpoolu. Ale ta okoliczność nie powstrzy-
mała Bismarcka przed pozyskiwaniem kolonii. Zdecydował się on w koń-
cu na to, i postąpił słusznie. Obiektywnie rzecz biorąc, postąpił - jak
uczą doświadczenia tej wojny, prowadzonej przeciw nam przez Anglię
w najsilniejszej z możliwych koalicji - słusznie także z dzisiejszego punk-
tu widzenia, ponieważ z drugiej strony również i my dysponujemy wo-
bec Anglii środkami przemocy, które mogą w przyszłości przeważyć sza-
lę. Choć wojna trwa już półtora roku, najważniejsze niemieckie posia-
dłości ciągle jeszcze nie są do końca zdobyte. Z drugiej strony, ideał
możliwie samowystarczalnej Rzeszy jest dla nas oczywistą utopią.
Wszystkie materiały tekstylne i ważne metale są stale sprowadzane z za-
granicy, trzeba więc na nie zarobić handlem zagranicznym. Obojętne jed-
nak, co stanowi "zastaw": kolonie czy statki handlowe i handlowe sto-
sunki. W czasach Bismarcka trudno było uznać za prawdopodobne, że
angielska polityka zechce kiedykolwiek - tak jak zamierza to zrobić obec-
nie - zupełnie niepotrzebnie uczynić z nas swego śmiertelnego wroga na
bliższąi dalszą przyszłość. Ani też, że będzie musiało dojść aż do wojny
z Niemcami, aby angielscy politycy mogli zrozumieć, co oznacza kon-
flikt z nami również dla Anglii. Ani też, że w Anglii powstaną teorie,
według których "każdy Anglik byłby bogatszy", gdyby Niemcy przesta-
ły istnieć. Każdy, kto ma wykształcenie ekonomiczne, wie, jak wygląda
ten rachunek. Jeśli przyjmiemy nawet, że jest on prawidłowy, to suma,
którą Anglia mogłaby w najlepszym razie przywłaszczyć sobie naszym
kosztem z zysków w handlu morskim (do 10% obrotu), nie stanowiłaby
nawet trzeciej części kapitału, jaki musiałaby corocznie wyłożyć na od-
setki za długi i na dodatkowe wydatki na wojsko, gdyby chciała realizo-
wać politykę ślepej zawiści. Z czysto rzeczowego punktu widzenia zało-
żenie, że z tych powodów niemożliwe byłoby trwałe porozumienie, a na-
wet trwały sojusz obu mocarstw, jest błędne. Dla Bismarcka sojusz nie
wchodził w rachubę, ponieważ ówczesna tradycja polityki angielskiej
odrzucała trwałe sojusze; po części dlatego, że rząd jednej partii uważał
za niedopuszczalne krępowanie przyszłego rządu partii przeciwnej, a po
części dlatego, że taka była tradycyjna polityka wolnej ręki. Sądzono
wówczas, że tylko ona dobrze służy utrzymaniu sławetnej "równowagi
sił". Gdyby jednak sojusz wchodził w rachubę, Bismarck odrzuciłby go
bądź ze względu na antypatie w sferze polityki wewnętrznej, bądź - i to
miało decydujące znaczenie - ze względu na tradycyjne stosunki z Ro-
sją. Później polityka angielska dojrzała do sojuszu, ale tylko ze strachu
przed nami i po to, aby zwrócić się przeciwko nam. Rozstrzygające
nie były tu jednak nasze skromne posiadłości kolonialne ani też - przy-
najmniej nie przede wszystkim - niepożądany w danych okolicznościach
rozkwit naszego handlu, tylko - rzekome zagrożenie na Morzu Północ-
nym. Wkrótce Anglia będzie musiała ostatecznie oswoić się z faktem, że
potęga morska wszystkich innych mocarstw staje się relatywnie
coraz większa, już choćby dlatego, że w niedługim czasie powstanie flo-
ta amerykańska najwyższej klasy. Jednakże o rozmiarach naszych włas-
nych zbrojeń rozstrzygał szereg nierzeczowych, a przez to nierozsądnych,
brutalnych posunięć polityki angielskiej. Rozgniewana tym, że przystą-
piliśmy do budowy floty, także nasze kolonialne interesy polityczne po-
traktowała ona - co dało się wyraźnie odczuć - z większą niechęcią niż
takie same interesy posiadającej wówczas dużo większą flotę Francji.
Mieliśmy przez to wrażenie, że gdy chodzi o zamorskie nadzieje Nie-
miec, Anglia zawsze zajmie wrogie nam stanowisko. Także wtedy, gdy
ważne angielskie interesy wcale nie będą zagrożone. W tym postępowa-
niu, którego nie uzasadniały żadne rzeczowe względy, strach przed nami
był złym doradcą. Widać jak na dłoni, jakie interesy przyszłości angiel-
ska polityka złożyła w ofierze upiorowi strachu, zwracając się przeciw-
ko nam i Austro-Węgrom. A także, jakie jeszcze będzie musiała złożyć,
jeśli się nie zmieni.
Polityka Bismarcka nie mogła przewidzieć takiego rozwoju wyda-
rzeń. Wychodziła z założenia, że przynajmniej w wypadku konfliktu z Ro-
sją na pewno możemy liczyć na neutralność Anglii. Szczerze mówiąc,
Bismarck miał też niezbyt trafne wyobrażenie o ewentualnym kształcie
stosunków militarnych w wypadku zawsze przecież możliwej wrogości
Anglii wobec nas. "Wystarczy nam kilka regimentów landwery, aby ze-
pchnąć Anglików do Morza Pomocnego" - odpowiedział mężom stanu,
którzy odszukali go we Friedrichsruhe, aby pozyskać (bezskutecznie)
jego sympatię dla budowy floty. Dziś każdy wie, jak ważne jest posiada-
nie Helgolandu, jeśli w ogóle mamy występować na morzu, jak przysta-
ło na wielkie mocarstwo. Porównajmy z tym odpowiednie uwagi z Ge-
danken undErinnerungen. Trzeźwo rozumując, Bismarck wolał- wbrew
naszym dzisiejszym odczuciom - raczej pozostawić ten niemiecki Gi-
braltar, pod neutralnym -jak zakładał- dozorem, niż brać na siebie obo-
wiązek przyszłej obrony tej "skalnej rafy" przed francuską flotą (tylko ją
brał pod uwagę). Fakt, że Francuzi nie odnieśli znaczniejszych sukce-
sów na morzu w roku 1870, pozwolił mu bagatelizować sprawę mary-
narki. W latach siedemdziesiątych budowa wystarczająco silnej niemiec-
kiej floty nie byłaby chyba traktowana jako zagrożenie dla Anglii, a tyl-
ko jako oczywisty nakaz honoru, obligujący do zrównoważenia względem
Francji naszej niegodnej wielkiego mocarstwa słabości na morzu. Zgub- j
ne, negatywne stanowisko Bismarcka w sprawie floty, dla której, jak
powiadał, "nawet deputowany Rickert" odczuwa sympatię, było w du-
żej mierze powodowane antypatiami w sferze polityki wewnętrznej. Ów-
czesne zaniedbania nadrabiano później z trudnością i rozgłosem, który :
mógł budzić nieufność.
Każdy wie, co w dzisiejszej praktyce angielskiego panowania na
morzu jest dla nas nie do zniesienia. Oprócz ustanowionego wyłącznie
przez Anglię prawa łupu na morzu mamy obecnie z inicjatywy Anglii do
czynienia z jeszcze ohydniej szym prawem - łupu na lądzie. ArbitraJIność
ograniczania kontrabandy odczuwa każde neutralne państwo. My ze swej
strony, kierując się względami naszego honoru, będziemy zmuszeni
w każdej wojnie prowadzonej przez Anglię używać przemocy, jeśli tyl-
_________________201
ko podejmie ona próby takiej kontroli i dopuści się aktów gwałtu, na
jakie pozwala sobie teraz wobec innych mocarstw, także tych najwięk-
szych. O tym, jakie były rzeczywiste skutki angielskiej polityki dla na-
strojów w świecie, Anglia dowie się dopiero po wojnie, kiedy skutków
tych nie będą już przesłaniać aktualne w danej chwili konstelacje intere-
sów. Decydujące znaczenie mieć będzie wtedy chyba konstatacja, że
wszystkie te akty gwałtu, amoralny i nienawistny charakter prowadzo-
nej przeciw nam kramarskiej wojny gospodarczej były daremne. I tylko
pod warunkiem, że Anglia wyciągnie z tego wnioski, które znajdą pełne
odbicie już w traktacie pokojowym - traktat ten może rzeczywiście stać
się punktem wyjścia porozumienia.
Po roku 1870 Bismarck uważał, że w naszych rachubach na przy-
szłość musimy uwzględniać zamiar zemsty ze strony Francuzów. Nie
wiemy dziś, jakie były właściwie przyczyny, które przy takich zapatry-
waniach skłoniły go do oddania twierdzy Belfort. Nie wiemy też, jaki
stosunek do tego kroku miały ówczesne autorytety wojskowe. Z braku
innych możliwości Bismarck rozpoczął wtedy politykę izolowania Fran-
cji, choć on sam nie mógł przecież liczyć, że będzie ją można uprawiać
w nieskończoność. Jednocześnie czynił znane próby skierowania uwagi
Francuzów ku zdobyczom kolonialnym, oczekując, że przy naszym lo-
jalnym, wolnym od natarczywości poparciu na tym polu, zapomną oni
w końcu o kontynentalnych sprzecznościach. Pierwszym rozczarowaniem
dla tej polityki był upadek Ferry'ego; mimo to kontynuowano ją. W ska-
li kontynentu była to polityka zupełnie zrozumiała. Jednak jako polityka
światowa miała kilka fatalnych skutków. Jak wiadomo, gdy chodziło
o kwestie podziału stref wpływów, Francja i inne mocarstwa po prostu
ignorowały nasze istnienie - mieliśmy o to uzasadnione pretensje w ostat-
nim czasie. Anglia czyniła to w swej polityce południowoafrykańskiej,
a Francja w polityce północnoafrykańskiej. Żadne mocarstwo nie może
bezkarnie pozwalać, by wciąż stawiano je przed faktami dokonanymi
i lekceważono je. Jednakże to właśnie nastawienie polityki Bismarcka
przyzwyczaiło Francję i świat do takiego traktowania wydarzeń na tery-
toriach zamorskich, jakby były to sprawy, do których Niemcy usiłują się
wtrącać właściwie tylko dlatego, że powoduje nimi arogancja. Trzeźwy ,
punkt widzenia do ut des był wykluczony. Kiedy zaś nasza strona go
przyjęła, powstał z tego powodu hałas, który nie pozostawał w żadnym
stosunku do naszych doprawdy skromnych roszczeń. Tym samym zna-
leźliśmy się w niekorzystnym położeniu również pod względem sytuacji
202
wewnętrznej. Albowiem jest jasne, że w wypadku wojny prancjąz po-
wodu "kapitalistycznych" interesów w Maroku nie moglibmy być pew-
ni owego bezwzględnego poświęcenia narodu niemiecld^ które było
oczywiste, kiedy Francja napadła na nas jako rosyjski w,al mimo że
my jej nie zagrażaliśmy. W każdym razie wcześniejsza i wksza aktyw-
ność Niemiec na polu polityki kolonialnej nie zwiększyhy niebezpie-
czeństwa wojny z Francją. O niebezpieczeństwie tym decjuje wyłącz-
nie wyobrażenie Francji, że przynależność Alzacji do Niniec to tylko
prowizorium. Wciąż nową pożywkę dla tego poglądu staowił fakt, że
prawna pozycja Alzacji w naszym państwie miała charater prowizo-
ryczny. Toteż we Francji istniał dość ważny nurt opowi^ący się za
milczącym współistnieniem, ale nie było nurtu na rzecz otartego poro-
zumienia z nami. Nie da się jednak środkami pokojowyri realizować
polityki ignorowania wielkiego mocarstwa. Polityka franc^ka także nie
miała co do tego wątpliwości. Nie mogła jednak zdecydować się na nic
innego. A od momentu, kiedy ponaglona przez Rosję zażdała od wy-
kształconych klas swego kraju zgody na trzyletnią służl; wojskową,
musiała być już zdecydowana na to, żeby jak najrychlej po^ąć działania
wojenne przeciw nam. "Staniemy się barbarzyńcami, jeżii będziemy
musieli trzy lata gnić w koszarach; albo zniszczymy Niemy i wtedy to
już nie będzie potrzebne, albo to się w ogóle nie opłaca" - tak brzmiał
decydujący argument, jaki można było usłyszeć od wykształonych Fran-
cuzów. W obliczu faktu, że tak dobre efekty dała u nas słażia dwuletnia
(wbrew mniemaniu wielu z nas, którzy znaliśmy nasze wisne wojsko
jeszcze z czasu, kiedy istniał trzeci rok służby), również t;n argument
będzie w przyszłości tracił we Francji na znaczeniu. Dośw^dczenie że
oto także i ta koalicja nie zdoła odebrać Alzacji i Lotaryngi oraz spo-
dziewana, ostateczna regulacja pozycji Alzacji i Lotaryngii v Niemczech
mogą wiele zmienić. Nie wiemy tylko, jak wiele i jak szybto
W chwili obecnej przede wszystkim problem belgigki dzieli
nas i obu naszych przeciwników na Zachodzie. Niemiecki punkt widze-
nia w sprawie Belgii nie jest nie znany, ale jest wciąż nietraĄie formuło-
wany. Belgijska samodzielność była zagrożona przez Francj. popierana
natomiast przez Bismarcka. Swoją polityką Bismarck pomógł królowi
Belgów stworzyć państwo kongijskie. Anglia tak długo zagrażała tej
posiadłości, że Belgia okazała wreszcie polityczną i wojskoyą uległość.
Przed wojną ani mądrzy, ani nierozsądni politycy niemieccy nigdy nie
mieli takich obłędnych pomysłów, żeby z jakichś powodowy kiedykol-
wiek przemocą przyłączyć do nas ten naród, który od dawna, w obu sw0'
ich narodowościowych odłamach jednakowo, mocno przywiązany Js^
do niepodległości. Bo cóż by nam to dało, jeśli w ten sposób doprowa-
dzilibyśmy do sytuacji, w której pobratymcza Holandia stałaby sle
"bramą inwazyjną" dla naszych przeciwników? Jest godne ubolew^i^
że w sensie narodowym odłączył się od nas nie naród belgijski, lec2 n^'
ród holenderski, a wraz z nim obszar ujścia Renu. Ale dziś nie można
już nadrobić tego, co zaprzepaszczono w średniowieczu. Wystarczało
bolesny jest fakt, że postępowanie Hanoweru w 1866 roku zmusiło Pi""-
sy do aneksji, co kładzie się cieniem na historycznie ugruntowany, Opie-
rający się na zaufaniu stosunek Holandii do nas. Nie było i nie ma ppwo-
du, by wrażenie to zaostrzać. Trudności w stosunkach z Belgią były i są
czysto wojskowej natury.
Średnie państwo, które w istocie umocniło tylko granicę od sfony
Niemiec, natomiast swój ą morską granicę od strony Anglii i lądowa od
strony Francji, pozostawiło w stanie niezdolności do jakiejkolwiek obro-
ny; które utrzymywało wojsko nie wystarczające do obrony przed prze-
marszem, a swój system obronny dostosowało do utrzymania ostaiecz-
nie jednej twierdzy, możliwie jak najbardziej od obydwu bezbronPY^
granic oddalonej - takie państwo z wojskowego i politycznego punktu
widzenia nie mogło uchodzić za naprawdę neutralne. Jego neutralność
była w rzeczywistości neutralnością "na papierze". Zwłaszcza że przez
całe lata w czołowych gazetach i w spontanicznych oświadczeniach P^-
lamentu tego państwa raz po raz wyrażano poparcie dla naszych fTze-
ciwników, choć my nie dawaliśmy do tego żadnych powodów. Lokc^s-
nie francuskiego kapitału w licznych przedsięwzięciach realizowany0"
pod flagą belgijską, tym łatwiejsze, że w tym eldorado burżuazji pano-
wała niemal absolutna swoboda prawna w ruchu giełdowym i w er111^1
akcji - oto okoliczności gospodarcze, które współdecydowały o takiej
postawie, inaczej zupełnie niezrozumiałej. Dlatego też nie było absplut-
nie żadnej gwarancji, że państwo to, będąc neutralnym, nie postąp? do-
kładnie tak, jak musiała ostatnio postąpić Grecja, zmuszona do tego przez
naszych przeciwników, to znaczy: nie było gwarancji, że nie ograniczy
się tylko do formalnego protestu i nie dopuści do przemarszu naszych
wrogów. Ponadto, jak pamiętamy, przygotowania do obrony holenider-
skiego wybrzeża morskiego Anglia potraktowała prawie jak akt wnogo-
ści wobec sobie i usiłowała udaremnić te zabiegi, aby nic nie staho na
przeszkodzie możliwości wtargnięcia do Niemiec przez terytoriumi ho-
202______________________________________________
wewnętrznej. Albowiem jest jasne, że w wypadku wojny z Francjąz po-
wodu "kapitalistycznych" interesów w Maroku nie moglibyśmy być pew-
ni owego bezwzględnego poświęcenia narodu niemieckiego, które było
oczywiste, kiedy Francja napadła na nas jako rosyjski wasal, mimo że
my jej nie zagrażaliśmy. W każdym razie wcześniejsza i większa aktyw-
ność Niemiec na polu polityki kolonialnej nie zwiększyłaby niebezpie-
czeństwa wojny z Francją. O niebezpieczeństwie tym decyduje wyłącz-
nie wyobrażenie Francji, że przynależność Alzacji do Niemiec to tylko
prowizorium. Wciąż nową pożywkę dla tego poglądu stanowił fakt, że
prawna pozycja Alzacji w naszym państwie miała charakter prowizo-
ryczny. Toteż we Francji istniał dość ważny nurt opowiadający się za
milczącym współistnieniem, ale nie było nurtu na rzecz otwartego poro-
zumienia z nami. Nie da się jednak środkami pokojowymi realizować
polityki ignorowania wielkiego mocarstwa. Polityka francuska także nie
miała co do tego wątpliwości. Nie mogła jednak zdecydować się na nic
innego. A od momentu, kiedy ponaglona przez Rosję zażądała od wy-
kształconych klas swego kraju zgody na trzyletnią służbę wojskową,
musiała być już zdecydowana na to, żeby jak najrychlej podjąć działania
wojenne przeciw nam. "Staniemy się barbarzyńcami, jeżeli będziemy
musieli trzy lata gnić w koszarach; albo zniszczymy Niemcy i wtedy to
już nie będzie potrzebne, albo to się w ogóle nie opłaca" - tak brzmiał
decydujący argument, jaki można było usłyszeć od wykształconych Fran-
cuzów. W obliczu faktu, że tak dobre efekty dała u nas służba dwuletnia
(wbrew mniemaniu wielu z nas, którzy znaliśmy nasze własne wojsko
jeszcze z czasu, kiedy istniał trzeci rok służby), również ten argument
będzie w przyszłości tracił we Francji na znaczeniu. Doświadczenie, że
oto także i ta koalicja nie zdoła odebrać Alzacji i Lotaryngii, oraz spo-
dziewana, ostateczna regulacja pozycji Alzacji i Lotaryngii w Niemczech
mogą wiele zmienić. Nie wiemy tylko, jak wiele i jak szybko.
W chwili obecnej przede wszystkim problem belgijski dzieli
nas i obu naszych przeciwników na Zachodzie. Niemiecki punkt widze-
nia w sprawie Belgii nie jest nie znany, ale jest wciąż nietrafnie formuło-
wany. Belgijska samodzielność była zagrożona przez Francję, popierana
natomiast przez Bismarcka. Swoją polityką Bismarck pomógł królowi
Belgów stworzyć państwo kongijskie. Anglia tak długo zagrażała tej
posiadłości, że Belgia okazała wreszcie polityczną i wojskową uległość.
Przed wojną ani mądrzy, ani nierozsądni politycy niemieccy nigdy nie
mieli takich obłędnych pomysłów, żeby z jakichś powodów kiedykol-
wiek przemocą przyłączyć do nas ten naród, który od dawna, w obu swo-
ich narodowościowych odłamach jednakowo, mocno przywiązany jest
do niepodległości. Bo cóż by nam to dało, jeśli w ten sposób doprowa-
dzilibyśmy do sytuacji, w której pobratymcza Holandia stałaby się
"bramą inwazyjną" dla naszych przeciwników? Jest godne ubolewania,
że w sensie narodowym odłączył się od nas nie naród belgijski, lecz na-
ród holenderski, a wraz z nim obszar ujścia Renu. Ale dziś nie można
już nadrobić tego, co zaprzepaszczono w średniowieczu. Wystarczająco
bolesny jest fakt, że postępowanie Hanoweru w 1866 roku zmusiło Pru-
sy do aneksji, co kładzie się cieniem na historycznie ugruntowany, opie-
rający się na zaufaniu stosunek Holandii do nas. Nie było i nie ma powo-
du, by wrażenie to zaostrzać. Trudności w stosunkach z Belgią były i są
czysto wojskowej natury.
Średnie państwo, które w istocie umocniło tylko granicę od strony
Niemiec, natomiast swoją morską granicę od strony Anglii i lądową od
strony Francji, pozostawiło w stanie niezdolności do jakiejkolwiek obro-
ny; które utrzymywało wojsko nie wystarczające do obrony przed prze-
marszem, a swój system obronny dostosowało do utrzymania ostatecz-
nie jednej twierdzy, możliwie jak najbardziej od obydwu bezbronnych
granic oddalonej - takie państwo z wojskowego i politycznego punktu
widzenia nie mogło uchodzić za naprawdę neutralne. Jego neutralność
była w rzeczywistości neutralnością "na papierze". Zwłaszcza że przez
całe lata w czołowych gazetach i w spontanicznych oświadczeniach par-
lamentu tego państwa raz po raz wyrażano poparcie dla naszych prze-
ciwników, choć my nie dawaliśmy do tego żadnych powodów. Lokowa-
nie francuskiego kapitału w licznych przedsięwzięciach realizowanych
pod flagą belgijską, tym łatwiejsze, że w tym eldorado burżuazji pano-
wała niemal absolutna swoboda prawna w ruchu giełdowym i w emisji
akcji - oto okoliczności gospodarcze, które współdecydowały o takiej
postawie, inaczej zupełnie niezrozumiałej. Dlatego też nie było absolut-
nie żadnej gwarancji, że państwo to, będąc neutralnym, nie postąpi do-
kładnie tak, jak musiała ostatnio postąpić Grecja, zmuszona do tego przez
naszych przeciwników, to znaczy: nie było gwarancji, że nie ograniczy
się tylko do formalnego protestu i nie dopuści do przemarszu naszych
wrogów. Ponadto, jak pamiętamy, przygotowania do obrony holender-
skiego wybrzeża morskiego Anglia potraktowała prawie jak akt wrogo-
ści wobec sobie i usiłowała udaremnić te zabiegi, aby nic nie stało na
przeszkodzie możliwości wtargnięcia do Niemiec przez terytorium ho-
204
lenderskie. Neutralność Holandii była przez nas tak samo skrupulatnie
respektowana jak neutralność Szwajcarii. Oczywiście, gdyby sytuacja była
taka sama, postępowalibyśmy tak również wobec Belgii. Dla tych, którzy
byli za to odpowiedzialni, nie było tajemnicą, co sądzi się na ten temat
w Niemczech. Belgia jednak odmówiła nam zabezpieczenia tej flanki przed
najazdem przez jej terytorium, inaczej niż Szwajcaria, która utrzymując
faktyczną neutralność, zapewniła takie zabezpieczenie i nam, i naszym
przeciwnikom. Poza tym już zmiana stanu, jaki ku obopólnemu zadowo-
leniu istniał w Luksemburgu do 1867 roku, sprawiła, że niemiecka grani-
ca zachodnia narażona była na wysoce niekorzystne wpływy. Bismarck
zrzekł się wobec Napoleona prawa okupacji wyłącznie po to, aby zacho-
wać pokój. Mimo to wojna 1870 roku nie została nam oszczędzona.
Projekt obecnego króla Belgii, znany tylko z niepotwierdzonych po-
głosek, który podobno zakłada stworzenie związku neutralnych państw
średnich, mógłby spowodować zmianę sytuacji. Jednak tylko wówczas
- niestety jest to bardzo mało prawdopodobne - gdyby w pierwszym
rzędzie pomyślano o trwałym wojskowym powiązaniu Belgii z Holan-
dią, a to w celu wspólnej obrony ich neutralności przed każdym jej naru-
szeniem, głównie więc w celu zapewnienia zdolności obrony południo-
wej i morskiej granicy Belgii. Takie efektywne gwarancje neutralności
mogłyby zadowolić Niemcy i oszczędziłyby nam owego prewencyjnego
przemarszu przez Belgię, który mimo wszelkich przekonywających po-
wodów jest rzeczą przykrą w odczuciu każdego Niemca i do którego
uniknięcia także Bismarck dążyłby z pewnością wszelkimi środkami.
Biorąc jednak pod uwagę stanowiska, jakie zajmująwobec siebie zainte-
resowane narodowości, jest wielce problematyczne, czy te niejasne wi-
doki nabiorą kiedyś cech realności; w każdym razie nie zależy to od nas.
Po tym, co się stało i co musiało się stać, po ogłoszeniu przez emigracyj-
ny rząd w Hawrze stanowczego żądania w sprawie powiększenia teryto-
rium Belgii, sytuacja bardzo się zmieniła. Konieczne są konkretne gwa-
rancje. Wiadomo, że każdy sumienny polityk niemiecki chciałby ograni-
czyć je do niezbędnego minimum, jeśli chodzi o ich charakter i czas
trwania. Albowiem Niemcy nie są bynajmniej zainteresowane tym, aby
jednocześnie robić sobie śmiertelnych wrogów i po tamtej stronie grani-
cy, i we własnym kraju, a także, aby przez dłuższy czas uprawiać polity-
kę całkowicie skierowaną przeciw zachodnim mocarstwom. Jest jednak
jasne, że charakter tych gwarancji musi zależeć od politycznych przeko-
nań, jakich będziemy mogli spodziewać się w przyszłości - mianowicie
______________________________________________205
wtedy, gdy ucichną już namiętności towarzyszące wojnie - po naszych
sąsiadach na Zachodzie i po tamtej stronie Morza Pomocnego. "Przeko-
nania" w ogóle, a zwłaszcza przekonania dotyczące przyszłości, nie mogą
stać się przedmiotem uzgodnień zawartych w traktatach pokojowych.
Gwarancje, jakiekolwiek by były, muszą więc zachować swoją moc co
najmniej dopóty, dopóki nie da się z dużym prawdopodobieństwem prze-
widzieć, jak będą się układać stosunki Niemiec z tymi sąsiadami. Nie-
stety, w chwili obecnej ich przekonania przemawiają zdecydowanie na
niekorzyść oczekiwań, że w przyszłości będziemy mieli tam spokój. Nie
może być mowy o rzeczywiście poważnej debacie pokojowej, skoro na-
wet w sytuacji, jaką mamy obecnie, ministrowie mocarstw zachodnich
(także Anglii!) wspominają o oderwaniu niemieckich obszarów, choć
wiedzą, że Niemcy nie prowadziłyby rokowań na ten temat nawet wów-
czas, gdyby walki toczyły się pod Kolonią i Heidelbergiem, a nie pod
Arras i Reims. Wobec tego utwierdzą się w przekonaniu o swojej słusz-
ności raczej ci niemieccy politycy, którzy reprezentują pogląd, iż przy
obecnych przekonaniach naszych przeciwników pokój tak czy inaczej
będzie jedynie zawieszeniem broni; toteż z wojskowego punktu widze-
nia nierozsądne jest oddawanie jakiegokolwiek kawałka okupowanych
terytoriów. Gdyby takie wrażenie miało się potwierdzić, to zapewne nie
pozostaje nic innego, jak zatrzymać zastaw i po prostu pozwolić prze-
ciwnikom na próby forsowania niemieckich linii. Niech robią to tak dłu-
go, jak długo maj ą na to ochotę, a my tymczasem czekajmy, aż będą mu-
sieli zrezygnować. Niemieckie wojsko stać na to. Oby los uchronił świat
kultury europejskiej, nas nie wyłączając, przed taką koniecznością. To
jednak nie zależy od nas, a znane słowa kanclerza Rzeszy trafnie oddają
tę sytuację.
TRÓJPRZYMIERZE A ROSJA
Bieg wydarzeń na Wschodzie zdezaktualizował politykę wschodnią
Bismarcka. Osobliwość naszej sytuacji w tym rejonie sprawiła, że poli-
tyka ta nie mogła być zupełnie wolna od potencjalnych sprzeczności.
Trudno było zawierać umowę reasekuracyjną z Rosją i jednocześnie
w głębi duszy uważać, że trwały sojusz wojskowy z Austro-Węgrami
byłby pożądany. W końcu trudno też było dopatrzyć się interesu Nie-
miec w organizowaniu kongresu berlińskiego i nieuchronnym ściąga-
niu na siebie nienawiści, zrodzonej z zawiedzionych nadziei, skoro pro-
blemy te były nam faktycznie obojętne. Według późniejszych wyjaśnień
Bismarcka, uważał on, że jeśli zostaną spełnione określone warunki, to
Usadowienie się Rosjan w Konstantynopolu będzie nieszkodliwe, a na-
wet może być bezpośrednio korzystne nie tylko dla niemieckich, ale też
dla austro-węgierskich interesów. Jeśli w istocie takie było jego osta-
teczne przekonanie, to doprawdy trudno pojąć, dlaczego to właśnie my
pomagaliśmy w realizacji ówczesnej polityki angielskiej. Dopóki nie
ma przekonujących kontrargumentów, trzeba uznać za prawdopodob-
ne, że także później, przy pośrednictwie kanclerza Rzeszy, byłoby moż-
liwe długoterminowe porozumienie obu naszych wschodnich sąsiadów
w sprawie podziału obszaru bałkańskiego na strefy wpływów (oczywi-
ście porozumienie odpowiadające ówczesnej sytuacji, która tymczasem
gruntownie się zmieniła). Desinteressement Rosji względem obszarów
pomiędzy Adriatykiem i granicą bułgarską było bardzo długo jedynym
żądaniem, jakie Austria musiała stawiać w obronie swoich interesów
egzystencjalnych. Dopiero później, gdy Rosja zaangażowała się w Ser-
bii, okazało się, że nie może go spełnić. Motywowane emocjami poli-
tycznymi zaangażowanie w rejonach, gdzie nie można skutecznie inter-
weniować przy użyciu siły własnej, bardzo łatwo prowadzi do takich
fatalnych dla prestiżu niepowodzeń, jakich doznała nasza polityka
w kwestii burskiej i jakie teraz na wielką skalę stają się udziałem Ro-
^an, jako skutek ich polityki wobec Serbów. Reakcja Niemiec na Bli-
skim Wschodzie oraz obecna bojowa wspólnota z Turcją i z Bułgarią,
fak dla Rosji przykra, zrodziły się nie tylko i nawet nie przede wszyst-
kim w wyniku pojawienia się trwałych interesów gospodarczych Nie-
miec w Azji Mniejszej i w Mezopotamii, lecz zasadniczo w wyniku
Wego wychodzenia Rosji poza jej naturalne pole działania polityczne-
go. Akurat z Rosją nie byłoby trudne porozumienie dotyczące intere-
^w czysto gospodarczych. Sojusz zawarty ze względów politycznych
prawił, że jesteśmy teraz politycznie mocno zaangażowani, a to osta-
^cznie zmienia wszystkie przesłanki polityki Bismarcka. Opierała się
ona (i jej pozorne sprzeczności) na założeniu, że, po pierwsze, nie ma
"liędzy nami i Rosją niezgodności interesów i, po drugie, że wskutek
podziału Polski między nami i Rosją istnieje i zawsze będzie istniała
wspólnota interesów. Polski problem stanowił jeden z kluczowych punk-
tów polityki Bismarcka. Określał on całkowicie jego politykę zagra-
Mczną wobec Wschodu, a w decydujący sposób także jego politykę
^_____________________________________207
wewnętrzną podczas Kulturkampfu, i nie tylko. Bismarck, podobnie
jak Rosjanie od czasów Mikołaja I, uważał Polaków po prostu za zdraj-
ców stanu, gdyż nie pozwalali oni zniszczyć swojej odrębności. Nawet
jeśli ktoś był zdecydowanie daleki od poglądów tego rodzaju i od po-
czątku całkowicie odrzucał chybionąpolitykęjęzykowąw Prusach, trud-
no mu było w ówczesnej sytuacji nie występować na rzecz pruskiej
polityki kolonizacyjnej na Wschodzie i przeciw dopuszczeniu polskich
robotników do pracy w Niemczech. Nie można było pozwolić na to,
aby w walce o ziemię i o rynek pracy nieunikniona konkurencja naro-
dowości i narodowych kultur na Wschodzie toczyła się według kryte-
rium taniości rąk do pracy. Zniknięcie lojalnych pruskich urzędników
polskiego pochodzenia było nieprzyjemnym zjawiskiem wynikłym ze
sposobu, w jaki od czasu Bismarcka prowadzono tę walkę.
Ta sytuacja zmieniła się całkowicie. Przede wszystkim dlatego, że
rozwój, jaki dokonał się wśród niemieckich Polaków, nie pozwala już
mówić tylko o "tańszych rękach". Następnie za sprawą sytuacji politycz-
nej, w jakiej znalazły się teraz Niemcy w stosunku do Polaków. Niemiec-
kiemu rządowi nie wolno w żadnym wypadku składać publicznych obiet-
nic, które nie zostaną dotrzymane (co nieuchronnie raz po raz będzie
czynić Rosj a - przy j ej charakterze j est to nieuniknione). Przede wszyst-
kim zaś potęga faktów skazuje w przyszłości oba narody na siebie. Pod-
czas gdy Anglia może zagrażać naszemu handlowi i naszym posiadło-
ściom zamorskim, a Francja integralności naszego terytorium, Rosj a j est
jedyną potęgą, która w przypadku zwycięstwa byłaby w stanie zagrozić
tak polskiej, jak i niemieckiej narodowości, a także zakwestionować ich
polityczną niezawisłość. Przypuszczalnie w przyszłości niebezpieczeń-
stwo to będzie rosło. Nie możemy w tej chwili rozpatrywać tu kwestii,
jaki kształt można nadać porozumieniu z Polakami zamieszkałymi na te-
renach niemieckich [Deutsch-Polen], jeśli chodzi o dotychczasowe punkty
sporne (na przykład wydzielenie lokalnych obszarów osiedleńczych dla
każdej narodowości). Pewne jest tylko, że czeka nas to zadanie. Tym
bardziej nie możemy omawiać tu przyszłej polityki wobec Polaków z te-
renów pozaniemieckich [ausserdeutsche Polen]. Pewne j est tylko, że j est
to najważniejsza spośród wszystkich kwestii, jakie powinny zostać ure-
gulowane między nami i Austro-Węgrami, i że trzeba dojść do zgody
w tej sprawie przed przystąpieniem do rokowań pokojowych.
Sztuka rządzenia państwem kazałaby z pewnością Bismarckowi po-
łożyć nacisk na to, że, po pierwsze, z punktu widzenia gospodarczego
ss^^^^^^^
^s^s^s?^^^^^^^
SXhT-źe "^^^y"'1' w ^"^
nie "'^ 'PMzywać t,"i. '-"""'"ym wschodzie tyllm
^^Tp^r-^^S^^^^^
"wać Bismpr^ k . " Pwiedzieć takie fn '2 czym mamy
sadzie lsmarck' ^ doprowadzić do J łny "^Y zapropo-
^^S;S^?S^
%55?=
^0 ^STłr1 wystarcz^- pe^^^ S9??2 oba ^"y-
^ .os2 AlbowlemJeś" ^^"".ocSw-'2 forma11^0 akta
nas wyst'"' zagrozona' również wprzvar?w,a?ozycJaAustro-Wę-
^aS^^^^^^^ a^ "W^^^iet0 ^-c dli
^^ać siJaS"^ ^ kiedys d0 ^g^e^ ze lch własna
'"^arstwi g '^"^^twa. W każdy 0 ^^So. Trudno spo-
^logS? ^^^'^tdla naszego^s^ T "^Y11131116 P^z nas
^SnT11' ^ strony "^ mniej ważne ^
^^?SSZS^-^
^s^^^^s^s^
sklch ^"iel0 0 w obllczu groźby "^aT^ "^^ono tym
^^S:"^^
narodowa n, , p nłm1 ^mymi ,est u . wlKer'], istnieje w ogó-
s^ ^^ró2a 2nosć od ROSJiIch doty^ gwarantować^
t^ "^Tłu-on^ na fatalisty^ wierze S ;ziałanie OPier^
0 t0' Bby d^ i" rozrastać slę b^ w niesTn?3-'^'iż "^B PO-
^ewol^^P^050' że uwolnione odSn 'ć- Teraz chodzi
fy s^ b^S2 Nlemcy-Nasz '"teres pozwą?1 .w"1"1^ obawiać ^
^adonie^.^,8'1"0^61"08013 kulturo^ L ^mlaga'aby cieszy-
eg0 celu -życzenie "bszaSzSif^^ ^
w działania Iposzczególnych
narodów wedłu? ~~~"-^
HS^:=^S^
^s^^^s^^^^^
z Frań c0 Prawda odwlekł, fPoprzez umowie re^
"^^Sa^r13^^^^^ zawarcle prz^
samego cara w ; w swoich ^^hSneg0 stosunk" Rosji,
P^n^^Selno^-^6^ T^6 tyJJk0 rz
^acemuz wewn^r' Jafae ^"^^^rr^ A
^^esówwI^r^^P^wnilc^ ^syJskiem.u wa
%^5?^-^S^s
s^ż^ssri?^^^^
^si^S^S^,^
we własnym ^ -^^^^arowana rosyjska w^ec^ny' co trudmy do
--'".a^S^S^^iW.BSS^^
S.0^^^^^^^^
^S^^^,-^'^S
"^^^^
J",Ktoryna)prawdopodo(b-
210
niej był możliwy. Albowiem my nie mieliśmy żadnego interesu w tym,
aby przeszkadzać w zaspokojeniu rosyjskich potrzeb, o ife tylko nie za-
grażały one życiowym interesom naszym lub naszych sprzymierzeńców:
Austro-Węgier, Turcji i teraz Bułgarii. Przy czysto rzeczoyym podejściu
ugoda nie była bynajmniej wykluczona. Teraz dopiero przyszłość poka-
że, jak dalej kształtować się będzie rosyjska polityka. Istniała i istnieje
ostra sprzeczność między ekspansjonistycznymi ambicjalni tej polityki
i zapałem inteligencji do uszczęśliwiania obcych narodóy a zadaniami
kulturowymi w jej własnym kraju, które wciąż czekają n'W obecnej sytuacji już raz się to zemściło. Jedno z najważniejszych jak
dotąd doświadczeń tej wojny uczy, że sama tylko masa i liczba nie mają
decydującego znaczenia, choć z wojskowego punktu widzenia nie są obo-
jętne. Wbrew mniemaniom, jakie u nas rozpowszechnianct, okazało się,
że wojska cywilizowane jakościowo znacznie przewyższają wojska bar-
barzyńców i analfabetów. Kontynuując dotychczasową taktykę, Rosja by-
łaby trwale gospodarczo niezdolna do tego, aby poprzez ucywilizowanie
mas chłopskich stworzyć warunki do powstania armii o wysokiej jako-
ści. Nikt, kto zajmował się swoistymi cechami rosyjskiego narodu, nie
ma powodu wątpić w jego wielką przyszłość. Ale w chwili obecnej nie
zmierza on w tym kierunku. Rosyjska inteligencja odrzuciła swoje daw-
ne ideały. Gdyby jej nienawiść wobec Niemców, zrodzona iiie w wyniku
wojny, ale przez wojnę doprowadzona do absurdu, miała trwać niezmien-
nie - co przy takiej postawie tej inteligencji nie jest nieprawdopodobne -
wówczas rzeczywiście nie pozostaje nam nic innego, jak po prostu wy-
ciągnąć z tego praktyczne konsekwencje: zamiast, jak do tej pory, ustę-
pować, nie osiągając w ten sposób żadnych korzyści, spróbujmy przy-
najmniej faktycznie na tę nienawiść zasłużyć. Jest nadzieja, że skorzy-
stamy z okazji i jednym z warunków pokoju będzie zapewnienie
wszystkim rosyjskim Niemcom prawa wychodźstwa z żądaniem pełne-
go odszkodowania.
O ile większość przesłanek polityki Bismarckowskiej mocno się zmie-
niła, zarówno jeśli chodzi o liczne kwestie szczegółowe, jak też o ze-
wnętrzną sytuację światową, to niektóre z ogólnych zasad owej polityki
mogą, jak się wydaje, stale uchodzić za miarodajne dla wszelkiej rzeczo-
wej polityki niemieckiej.
Najpierw te natury formalnej. Bismarck zawsze trzymał się zasady,
że armia prowadzi wojnę, kierując się tylko względami strategicznymi,
a polityk zawiera pokój. Z należytym uwzględnieniem wynnogów woj-
211
skowych, ale także mając świadomość, że po wojnie - być może przez
bardzo długi czas (miejmy nadzieję!) - można i powinno się działać na
rzecz interesów kraju tylko pokojowymi środkami politycznymi. Nie jest
możliwe wciąż na nowo odwoływać się wyłącznie do broni, przy każdej
sprzeczności interesów, które, choć częste, zwykle nie mają życiowego
znaczenia. Polityka, która rozporządza tylko takimi środkami, byłaby
praktycznie polityką niemal pozbawioną możliwości działania. Wnio-
skując z zażartości wojny, w najbliższej przyszłości najbardziej prawdo-
podobne jest dalsze utrzymywanie się bliskich stosunków między na-
szymi przeciwnikami, choć w wielu sprawach ich interesy życiowe są
sobie zdecydowanie przeciwstawne. Ale wskutek tych sprzeczności, rów-
nież i ta w najwyższej mierze nienaturalna koalicja podzieliła los koali-
cji jąpoprzedzających. Każda przyszła polityka zagraniczna zakłada więc
pewne minimum swobody działania mocarstw centralnych, swobody
w wyborze stanowisk, jakie zajmą one w przyszłości wobec rozmaitych
dzisiejszych przeciwników. Toteż rozwiązania najbardziej pożądane
z czysto wojskowego punktu widzenia nie zawsze są też najkorzystniej-
sze politycznie. Z niektórych wypowiedzi Bismarcka z lat 1870-71 na-
leży wyciągnąć wniosek, że nie zawsze był on właściwie informowany
o tym, co jest dopuszczalne i możliwe z wojskowego punktu widzenia.
On sam - podobnie jak już w roku 1866 - pojmował wówczas swoje
stanowisko wobec autorytetów wojskowych niemalże jako ciągłą, nie-
uniknioną walkę. Nie ulega wątpliwości, że to się już nie powtórzy.
Jeśli coś wyróżniało rzeczowe cele polityki Bismarcka, była to umie-
jętność oceny tego, co możliwe i politycznie trwale pożądane - umiejęt-
ność przydatna właśnie wtedy, gdy osiągano największe, oszałamiające
sukcesy wojskowe. Jego postępowanie z roku 1866 nie może oczywi-
ście stanowić wzorca, który dałby się bezpośrednio zastosować do zu-
pełnie odmiennych relacji istniejących między nami i naszymi dzisiej-
szymi przeciwnikami, z którymi nie wiąże nas ani narodowość, ani tra-
dycja. Nadal daje się jednak zastosować sama zasada. Także dzisiaj jest
sprzeczne z niemieckim interesem wymuszanie pokoju, którego głów-
nym rezultatem byłoby to, że każdego w Europie boli palec
u nogi, bo spoczął na nim niemiecki obcas. Byłby to koniec
rzeczowej niemieckiej polityki zagranicznej zarówno w obrębie Europy,
jak i poza nią. Przede wszystkim jednak wiecznie prawdziwe pozostają
te wywody Gedanken und Erinnerungen, które ostrzegaj ą przed nierze-
czową polityką narodów ej próżności oraz przed lekceważeniem
212___________________________________________
geopolitycznych warunków i barier, które - "za sprawą Opatrzności",
jak chce Bismarck, lub w naszym języku: za sprawą losów historycz-
nych - stały się przeznaczeniem dzisiejszych Niemiec. Jeśli będziemy
angażować honor Niemiec w takich sprawach, gdzie albo w ogóle nie
możemy interweniować przy użyciu siły własnej, albo jest to możliwe
tylko przy dobrej woli innych, to na wielką skalę może dojść do sytuacji
politycznych podobnych do tej, w jakiej - na mniejszą skalę - znalazły
się Prusy, kiedy doszło do oderwania się Neuchatel. Niewątpliwie istnie-
ją silne niemieckie interesy na Bliskim Wschodzie, a wyłonią się jeszcze
silniejsze. Ci, którzy są i, jak należy się spodziewać, pozostaną naszymi
sojusznikami, będą tam mieć do dyspozycji wszystko, czym w zakresie
materialnych, technicznych i duchowych środków pomocy rozporządza
państwo niemieckie i co oni sami uznaj ą za przydatne. Strona niemiecka
zaś niewątpliwie będzie konsekwentnie unikać polityki pełnej tupetu,
natarczywości i próżności. Niemieckie niedocenianie formy objęło u nas
również sferę polityki, co najpierw sporadycznie, a później stale przyno-
siło negatywne skutki. Jak się okazuje, również w tej sferze istotne zna-
czenie ma nie tylko to, co się dzieje, lecz także - jak się dzieje.
Podstawą polityki Bismarcka był, sądząc nie po jego słowach, lecz
czynach, ideał niemieckiego państwa narodowego. Wyrazem
tego była jego polityka wobec Polaków. Nieporozumieniem jest wyobra-
żenie - o ile takie pojawiło się pod wrażeniem naszych nowych zadań -
że oto kulturowe znaczenie "narodowości" zostało lub może zostać za-
stąpione "ideą państwa". Każda kultura jest dziś i pozostanie całko-
wicie związana z narodem, i to tym bardziej, im bardziej "demokratycz-
ne" pod względem zasięgu i rodzaju stają się środki, które umożliwiają
jej upowszechnienie. Ale państwo nie musi koniecznie być "państwem
narodowym" w tym sensie, że Jego interes ma być zgodny wyłącznie
z interesem jednej tylko, przeważającej w nim narodowości. Może ono
służyć interesom kulturowym kilku narodowości, również w dobrze ro-
zumianym interesie własnym narodowości przeważającej. Odpowiednio
do zmienionych zadań należy dziś żądać, także w interesie narodowości
niemieckiej, aby nasze państwo w coraz większym stopniu przejmowało
tę funkcję. Jeśli takie nasze postępowanie miałoby sprawić, że państwo
rosyjskie ze względu na "konkurencję" przyznałoby obcym narodom,
pozostającym w jego orbicie, "kulturową samodzielność" w takiej mie-
rze, jak proponowali to na pierwszych stronach swoich programów re-
formatorskich Dragomanow i inni podobnie myślący politycy sprzed pięć-
213
dziesięciu lat, to z pewnością nie upadnie przez to potęga Rosji, ale może
osłabnie jej dążenie do ekspansji, które opiera się na biurokracji i jedno-
stronnie wielkoruskięj legendzie. Albowiem im skuteczniejsze będzie
przebudzenie narodowe ukraińskich i łotewskich chłopów, tym mniej
chętnie będą oni znosić wykorzystywanie ich ziemi do zaspokajania gb-
du ziemi chłopów wielkoruskich. Natomiast warstwy intelektualne tych
narodów zamieszkujących rosyjskie obszary zachodnie nie będą gonić
za ideałami niczym nie ograniczonej potęgi, które jeśli czemuś służą, to
tylko władczym zakusom petersburskich i moskiewskich urzędników.
Wówczas wyraźniej niż teraz świat będzie mógł zobaczyć, u kogo
znaj duj ą zrozumienie i poparcie "interesy małych narodowości", o któ-
rych ustawicznie mówią nasi przeciwnicy, ci, co zakneblowali przedtem
Indie, Egipt, Afrykę Północną, Persję, ludy kaukaskie, Polaków, Ukraiń-
ców, Łotyszów, Finów, Gibraltar, Maltę, Dodekanez itd.
Przełożył Andrzej Kopacki
POMIĘDZY DWOMA PRAWAMI-
Dyskusję o sensie prowadzonej przez nas wojny (w "Die Frau") na-
leżałoby może uzupełnić, silniej akcentując pewien aspekt, który akurat
Pani z pewnością doceni: chodzi o naszą odpowiedzialność
przed historią- tylko takie nieco patetyczne wyrażenie przychodzi
mi do głowy. Same fakty są proste.
Naród "większy" liczebnie, zorganizowany w państwo mocarstwo-
we, przez sam ów fakt staje wobec zupełnie innych zadań niż te, które
przypadaj ą takim narodom, jak Szwajcarzy, Duńczycy, Holendrzy, Nor-
wegowie. Nie znaczy to bynajmniej, że naród "mniejszy" pod względem
liczby i potęgi jest mniej "wartościowy" albo mniej "ważny" na forum
historii. Taki naród ma po prostu inne obowiązki i dlatego także inne
możliwości kulturowe. Zna Pani często podziwiane wywody Jakoba
Burckhardta o diabolicznym charakterze władzy. Jest to w istocie dość
konsekwentna ocena dokonana w odniesieniu do dóbr kulturowych po-
zostających w pieczy takiego narodu, jak na przykład Szwajcarzy. Nie
mogą oni udźwignąć pancerza wielkiej potęgi militarnej (a więc nie są
też historycznie zobowiązani do tego, by go dźwigać). My również mamy
wszelkie powody być wdzięczni losowi, że poza granicami mocarstwa
narodowego istnieje niemieckość. Jedynie w społeczności, która rezy-
gnuje z potęgi politycznej, mogą kwitnąć nie tylko proste cnoty obywa-
telskie oraz prawdziwa, dotychczas w żadnym wielkim mocairstwie nie
* Zwischen zwei Gesetzen. W miesięczniku "Die Frau" opublikowano polemikę mię-
dzy Gertrudą Baumar a pewną szwajcarską pacyfistką na temat: "Prawa Ewangelii
i prawa ojczyzny". Skłoniło to Maxa Webera do napisania do p. Baumer listu, który
uka7ał się w "Die Frau" w lutym 1916 r.
_________________________________________215
urzeczywistniona demokracja, lecz także wartości dużo bardziej we-
wnętrzne, a przecież wieczne. Nawet wartości natury artystycznej: gdy-
by owemu najprawdziwszemu Niemcowi, Gottfriedowi Kellerowi, przy-
szło żyć w obozie wojskowym, jakim musi być nasze państwo, nigdy nie
stałby się takim zupełnie wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju zja-
wiskiem.
Z drugiej strony, nie można uciec od wymagań stawianych narodowi
zorganizowanemu w państwo mocarstwowe. Gdyby władza nad świa-
tem - a to znaczy w ostateczności: kształtowanie charakteru przyszłej
kultury - została bez walki podzielona między przepisy rosyjskich urzęd-
ników z jednej strony, a z drugiej - konwencje anglosaskiej society, może
jeszcze z domieszką łacińskiej raison, to przyszłe pokolenia, a zwłasz-
cza nasi potomni, nie uczynią za to odpowiedzialnymi Duńczyków, Szwaj-
carów, Holendrów czy Norwegów. Tylko nas. I słusznie. Ponieważ
to my jesteśmy mocarstwem, a więc to my, a nie tamte "małe narody",
możemy w tej kwestii o historycznym znaczeniu rzucić na szalę cały nasz
autorytet. Dlatego też na nas właśnie, a nie na nich spoczywa przeklęty
obowiązek i powinność wobec historii - czyli wobec potomności - obo-
wiązek przeciwstawienia się zalewowi całego świata przez obie te potę-
gi. Gdybyśmy odrzucili ten obowiązek, wówczas Rzesza Niemiecka by-
łaby tylko kosztownym, szkodliwym dla kultury czczym luksusem, na
który nie powinniśmy byli sobie pozwolić i który, tak szybko jak tylko
możliwe, powinniśmy zlikwidować na rzecz "szwajcaryzacji" naszej
państwowości: rozbicia na małe, politycznie bezsilne kantony, gdzie przy
dworach kwitłaby sztuka. Pozostałoby nam czekać, jak długo nasi sąsie-
dzi pozwolą nam na takie kontemplacyjne pielęgnowanie wartości kul-
tury małego narodu, które miałoby na zawsze już stanowić sens naszej
egzystencji. Dużym błędem byłoby jednak sądzić, że podobny Rzeszy
Niemieckiej twór polityczny może na mocy dobrowolnej decyzji
zwrócić się ku polityce pacyfistycznej, jaką uprawia na przykład Szwaj-
caria, a więc w wypadku naruszenia jego granic poprzestać na użyciu
dzielnej milicji. Twór polityczny, jakim jest Szwajcaria - pomimo że
gdybyśmy zostali pokonani, także ona natychmiast padłaby ofiarą wło-
skiej zaborczości - przynajmniej teoretycznie nie stoi na przeszkodzie
niczyim mocarstwowym planom politycznym. Nie tylko dlatego, że jest
bezsilna, ale także ze względu na swoje położenie geograficzne. Nato-
miast samo tylko istnienie wielkiego mocarstwa, jakim my jesteśmy, już
stanowi przeszkodę na drodze innych państw mocarstwowych; przede
216
wszystkim przeszkodę w zaspokojeniu głodu ziemi rosyjskich chłopów,
którego powodem są braki kulturowe, oraz przeszkodę dla mocarstwo-
wych interesów rosyjskiego Kościoła państwowego i biurokracji. Nie
widać absolutnie żadnego środka, za pomocą któremu można by dopro-
wadzić do zmiany tej sytuacji. Ze wszystkich wielkich państw Austria
była z pewnością najbardziej wolna od żądzy ekspansji i właśnie dla-
tego - o czym łatwo się zapomina - była państwem najbardziej zagro-
żonym. My natomiast staliśmy przed wyborem: albo w ostatniej chwili
przed jej zniszczeniem zatrzymać koło historii, wsadzając kij w szpry-
chy, albo przyglądać się temu zniszczeniu i pozwolić, aby po kilku la-
tach nas spotkało to samo. Jeśli nie uda się raz jeszcze skierować rosyj-
skiego ekspansjonizmu w inną stronę, to w przyszłości również nic nie
ulegnie zmianie. Takie są koleje losu i nie odwróci ich żadna pacyfi-
styczna gadanina. Jest również jasne, że nawet gdybyśmy chcieli, nigdy
nie mogliśmy i nie możemy, nie okrywając się hańbą, uciec od
wyboru, którego dokonaliśmy - wtedy, gdy tworzyliśmy Rzeszę - ani
też uchylić się od obowiązków, które tym samym wzięliśmy na siebie.
Pacyfizm amerykańskich "dam" (obojga płci!) to doprawdy naj fatal-
niejsze, pełne hipokryzji kłamstwo, jakie kiedykolwiek - w dobrej wie-
rze! - głoszono przy kawiarnianym stoliku i obwieszczano barbarzyń-
com w okopach, połączone z faryzeizmem pasożytów robiących dobre
interesy dostawcze. W antymilitarystycznej "neutralności" Szwajcarów,
w ich negatywnym nastawieniu wobec państwa mocarstwowego tkwi nie-
kiedy również sporo prawdziwie faryzejskiego braku zrozumienia dla
tragizmu historycznych obowiązków narodu zorganizowanego w pań-
stwo mocarstwowe. Mimo to jesteśmy wystarczająco obiektywni, by
dostrzec, że kryje się za tym coś całkowicie autentycznego, tyle że, ze
względu na kształt naszego przeznaczenia, nie może to dotyczyć nas,
Niemców w Rzeszy.
Natomiast Ewangelia niechaj pozostanie poza obszarem tych rozwa-
żań. Albo, traktujmy ją poważnie. A wtedy możliwa jest tylko konse-
kwencja Tołstoja - nic poza tym. Kto pobiera choćby tylko jeden fenig
renty, a inni - pośrednio lub bezpośrednio - muszą za to zapłacić, kto
posiada jakieś dobro użytkowe lub używa dóbr konsumpcyjnych, na któ-
rych są ślady potu czyjejś, nie własnej, pracy, ten czerpie siłę do życia
z mechanizmu owej nie znającej uczucia miłości, bezlitosnej, ekonomicz-
nej walki o byt, walki, którą mieszczańska frazeologia określa mianem
"pokojowej pracy cywilizacyjnej". Jest to inna forma walki człowieka
217
z człowiekiem, w której rokrocznie nie miliony, a setki milionów mar-
nieją na ciele i duszy, staczają się lub też wiodą żywot w istocie pozba-
wiony jakiegokolwiek widocznego "sensu". Choćby takiego, jaki wyni-
ka z odpowiedzialności wszystkich (także kobiet - albowiem także one
"prowadzą" wojnę, wykonując swoje obowiązki) za honor, a to znaczy
po prostu: za wyznaczone przez los historyczne obowiązki własnego na-
rodu. Stanowisko Ewangelii jest tu w decydujących punktach absolutnie
jednoznaczne. Ewangelie pozostają w sprzeczności bynajmniej nie tyl-
ko z wojną- której wcale szczególnie nie wspominają- lecz ostatecznie
ze wszystkimi regułami świata społecznego, jeśli ma to być świat do-
czesnej "kultury", a więc piękna, godności, honoru i wielkości
"stworzenia". Kto nie chce wyciągnąć z tego konsekwencji - a i sam
Tołstoj uczynił to dopiero tuż przed śmiercią - ten niech wie, że jest
skrępowany regułami świata doczesnego, że nie da się przewidzieć, jak
długo jeszcze w reguły te będzie wliczona możliwość i nieuchronność
wojny między mocarstwami i że tylko w ramach tych reguł może on
sprostać "wymogom dnia". Jednak wymogi te brzmiały i brzmią ina-
czej dla Niemców w Niemczech, a inaczej dla Niemców w Szwajcarii.
I tak już pozostanie. Albowiem wszystko, co składa się na dobra pań-
stwa mocarstwowego, jest nierozerwalnie związane z regułami "prag-
matyki władzy", określającymi całą historię polityczną.
Stary, trzeźwo myślący empiryk, John Stuart Mili, powiedział: jeśli
wychodzi się od czystego doświadczenia, to nie dociera się do jedne-
go Boga - a już, jak sądzę, na pewno nie do Boga dobroci - lecz do
politeizmu. Rzeczywiście: ten, kto żyje w "świecie" (w chrześcijańskim
sensie), nie może doświadczyć niczego innego, jak tylko walki między
hierarchiami wartości, z których każda, rozpatrywana osobno, jawi się
jako obowiązująca. Musi wybierać, któremu z tych bogów - albo też:
kiedy jednemu, a kiedy innemu - chce i powinien służyć. Wówczas jed-
nak zawsze będzie w stanie walki z jednym lub z kilkoma innymi boga-
mi tego świata, a przede wszystkim zawsze będzie daleko od Boga chrze-
ścijańskiego - przynajmniej tego, który był zwiastowany w Kazaniu na
Górze.
Przełożył Andrzej Kopacki
NIEMCY WŚRÓD MOCARSTW EUROPEJSKICH*
Nie chcę występować jako człowiek jakiejś partii. Na politykę - nie
tylko na tę zagraniczną, ale na politykę w ogóle - patrzyłem zawsze z na-
rodowego punktu widzenia. Tylko tym kierowałem się też przy wyborze
tnojej przynależności partyjnej. Gdy po raz pierwszy poszedłem z moim
ojcem do urny wyborczej, oddał on głos na liberałów, ja zaś na konser-
watystów - od dawna już tego nie robię. Należałem do Związku Wszech-
tliemieckiego i w czasie wojny otrzymywałem okólnik z tytułem "All-
deutscher Verband", co zapowiadało, że będę (i nie tylko ja) napiętno-
wany przez potomność. Niechaj wszyscy ci głupi, ale poczciwi troszczą
^ę o naszą nieśmiertelność, ja jednak uważam, że dobrze jest bez ogró-
dek wyjaśniać własne stanowisko.
Dużo się teraz mówi o "wewnętrznym pojednaniu". Powinno to jed-
nak oznaczać: pojednanie wyłącznie pod kątem widzenia narodowej po-
etyki zagranicznej. W porządku! Były czasy, kiedy z sympatią patrzono
n^ sojusz z Anglią, ponieważ utożsamiano się z liberalizmem. Teraz
to już bezpowrotna przeszłość. Ale były też partie, które bez godności
^hiebiały Rosji, ponieważ były konserwatywne. "Kreuzzeitung"
"'limitowała z powodu Ołomuńca i z utęsknieniem czekała na wkrocze-
"^ wojsk cara Mikołaja. Policyjne przysługi, jakie świadczyliśmy rzą-
do-wi rosyjskiemu, nie mając z tego żadnych politycznych korzyści, przy-
"^sły nam, jak każdy mógł się o tym przekonać z prasy, nienawiść libe-
rów i - oczywiście - pogardę kół reakcyjnych w Rosji. Czy te tkwiące
^eutschland unter den europaischen Weltmachten. Wykład wygłoszony 22 paź-
dziernika 1916 r. w Monachium; opublikowany w specjalnym zeszycie "Hilfe"
w 1916 r.
_____ 219
w sferze polityki wewnętrznej sympatie do Rosji także należąjuż do rrze-
szłości? Nie jestem bynajmniej tego zdania. Niektórzy berlińscy polity-
cy gorliwie oddają się Rosjanom do dyspozycji, chociaż rosyjska pląsa,
i to właśnie ta reakcyjna, odpowiada na te umizgi tylko szyderstwem
i kpiną. Powodem takiego postępowania są jedynie kwestie politykiwe-
wnętrznej. Nie raz, lecz dziesiątki razy spotykałem się w Ber mię
z twierdzeniem: "Żadnego porozumienia z Anglią, bo to prowadzi do
parlamentaryzmu". Albo: "Jak wyobraża Pan sobie politykę wewnętrz-
ną, gdybyśmy rzeczywiście mieli wycofać się z Belgii?" I niestety; jak
wszyscy wiemy, tego rodzaju względy odegrały również rolę w kwsstu
wojennych okrętów podwodnych. Albowiem gdyby nie te względy, dy zdałby sobie sprawę, jak karygodne jest wmawianie ciężko walczą-
cym na froncie oddziałom, że oto istnieje możliwość zakończenia wdjny
w kilka miesięcy. Ludzie, którzy w działaniach politycznych dotyczą-
cych wojny i pokoju kierują się zakorzenionymi w sferze polityki we-
wnętrznej antypatiami, nie są dla mnie politykami narodowymi i o we-
wnętrznym pojednaniu z nimi w ogóle nie może być mowy.
Naszą politykę zagraniczną muszą określać wyłącznie: nasze szcze-
gólne położenie międzynarodowe i nasze interesy zewnętrzne.
Jakie więc są nasze interesy zewnętrzne i jakie jest
nasze szczególne położenie? O tym chcę mówić, apelując przy
tym zupełnie chłodno i po akademicku nie do uczucia, a tylko do myśle-
nia politycznego.
Nasze interesy zewnętrzne w znacznej części uwarunkowane są czy-
sto geograficznie. Jesteśmy mocarstwem. Dla każdego mocarstwa są-
siedztwo innego państwa mocarstwowego stanowi ograniczenie swobo-
dy w podejmowaniu decyzji politycznych, ponieważ musi ono liczy? się
z tym drugim państwem. Dla każdego mocarstwa pożądane jest sąsiedz-
two możliwie słabych państw lub możliwie niewielu innych mocarstw.
A nasz los zrządził, że oto Niemcy graniczą- a więc są w potencjalnym
konflikcie - z trzema wielkimi potęgami lądowymi, w dodatku najsil-
niejszymi po nas, a oprócz tego są bezpośrednim sąsiadem największej
potęgi morskiej. Żaden inny kraj świata nie jest w takim położeniu.
Wynika z tego przede wszystkim konieczność szczególnie intensyw-
nych zbrojeń. Dziś w naszym kraju najbardziej radykalny pacyfista nie
będzie temu przeczył. Ale wynika z tego oczywiście także, że musimy
zharmonizować naszą politykę z naszym położeniem geograficznym. Co
to oznacza?
220
Oznacza to przede wszystkim, że nie wolno nam uprawiać polityki -
jak by powiedział Bismarck - metodą wybijania szyb. A to z kolei zna-
czy, że gdy idzie o sprawy, w obronie których nie możemy lub nie chce-
my używać naszej siły, nie wolno nam ściągać na siebie wro-
gości tylko dlatego, że chcemy dać upust naszym uczu-
ciom. Przy powszechnych dziś narzekaniach na naszą dyplomację
zapomina się o jednym: że nawet najlepsza dyplomacja nie może nicze-
go dokonać, jeśli polityka narodu jest pod tym względem fałszywie ukie-
runkowana. Pierwsza ciężka klęska, jaką zgotowała niemiecka polityka,
klęska mająca dalekosiężne skutki, a przy tym zupełnie daremna, została
spowodowana - trzeba wreszcie o tym przypomnieć - nierozsądną, opartą
na uczuciach polityką w kwestii burskiej. Naród popełnił ten błąd pod
przywództwem dokładnie tych samych kół, które teraz uprawiają "fron-
dę", a nie dyplomację. Zgotowała nam to całkowicie bezplanowa polity-
ka opierająca się na emocjach, czyli - co na jedno wychodzi - polityka
wszechniemiecka. A był to tylko jeden z licznych przypadków.
Następnie oznacza to, że wolno nam uprawiać tylko politykę rzeczo-
wą, anie politykę nienawiści. Nie występuję przeciw nienawiści
i gniewowi jako takim. Nie można prawdziwie kochać tego, co wielkie,
jeśli nie umie się nienawidzić tego, co nikczemne. Niemiecka nienawiść,
raz mocno zakorzeniona, trwa długo. Z pewnością byłoby nierozsądne
ze strony Anglii, gdyby kontynuując swą dotychczasową politykę, zro-
biła sobie z nas śmiertelnego wroga na sto lat. Albowiem wówczas rze-
czywiście nasza polityka nie mogłaby przejść nad tym do porządku dzien-
nego. Ale to sprawa Anglii. W każdym razie byłoby nierozsądne z na-
szej strony, gdybyśmy chcieli określić teraz nasze cele polityczne nie
według politycznych punktów widzenia, lecz biorąc za podstawę uczu-
cie nienawiści, choćby nawet zrozumiałej. Nienawiść wobec nas
jest najsilniejsza we Francji. Natomiast nasza nienawiść kieruje się wy-
łącznie przeciw Anglii, dokładnie tak samo, jak w Austrii kieruje się ona
wyłącznie przeciw Włochom. Nawet jeśli w obu przypadkach jest ona
zrozumiała jako rzecz ludzka, to jednak jedyne - być może! - rzeczywi-
ste błędy, które zostały popełnione w tej wojnie, zrodziły się z nierze-
czowości tego właśnie uczucia.
Dalej: polityka rzeczowa to nie polityka próżności, fanfaroń-
skich przemówień i arogancji, lecz polityka milczącego działania.
Jak jednak robiono u nas politykę? Gdy porównuje się choćby zdobycze
kolonialne Niemiec ze zdobyczami innych państw w tym samym okre-
___________________________________221^
się, to są one doprawdy śmiesznie skromne. Jeśli jednak pomyśleć, jaki
hałas towarzyszył u nas tym skromnym zdobyczom - zupełnie jakby
chodziło o pochłonięcie połowy świata- i porównać z tym spokojne mil-
czenie innych, to z politycznego punktu widzenia jest to dla nas głęboko
zawstydzające. Był to rezultat złego politycznego wychowania narodu,
znowu: produkt wszechniemiecki. To samo zjawisko - ta sama wszech-
niemiecka fanfaronada - dało znać o sobie w związku z flotą. I jeszcze
teraz, w czasie wojny, przeżywamy dokładnie to samo. Bajdurzono
o "końcu angielskiego imperium" jako o celu wojny -jak gdyby angiel-
skie imperium opierało się na posiadaniu, powiedzmy, Kanału Sueskie-
go i temu podobnych, a nie raczej na narodowej wspólnocie Anglosa-
sów, którzy dotychczas całkowicie bądź połowicznie skolonizowali kil-
ka kontynentów i których my już nie możemy stamtąd przepędzić. Albo
też mówiono o końcu angielskiej potęgi morskiej. A przecież jest jasne
jak słońce, że nawet mając równie silną flotę, nie moglibyśmy zabloko-
wać portu w Liverpoolu, tak jak Anglia może zablokować port w Ham-
burgu. Już samo geograficzne położenie Wielkiej Brytanii ułatwia jej
blokadę Hamburga, a nam utrudnia blokadę Liverpoolu. I posiadanie kilku
portów w Kanale też nic by tu nie zmieniło. "Skoro tak, to po co nam
nasza flota!" - spytano mnie z całą powagą. Cóż za nonsens! Całe szczę-
ście, że dzięki pełnej chwały bitwie morskiej przy Skagerrak każdy laik
mógł pojąć, do czego potrzebujemy naszych pancerników. Gdyby nie
one, mielibyśmy angielską inwazję w Danii. Potrzebujemy ich także po
to, by w wypadku napaści ze strony Anglii wyrządzić jej takie szkody,
że zastanowi się ona dwa razy, zanim zdecyduje się na agresję. I w przy-
szłości tak uczyni. Jednakże "unicestwić" się wzajemnie nie możemy.
I w Anglii, i u nas należałoby zaprzestać tej chełpliwej gadaniny.
Jeśli otworzymy Gedanken und Erinnerungen Bismarcka, to zoba-
czymy, że pośród niezbyt licznych słów pisanych rozstrzelonym drukiem,
jest też w tekście ostrzeżenie, byśmy nie dali się zwieść polityce "próż-
ności" oraz polityce dyktowanej pragnieniem wyjścia poza geograficzne
warunki naszej egzystencji. Obowiązuje to także dzisiaj. Albowiem ostat-
nią rzeczą, na jaką możemy sobie pozwolić przy naszym położeniu geo-
graficznym, jest uprawianie polityki próżnych zdobywców. Po-
wszechnie wiadomo, że kilka reprezentujących określone interesy związ-
ków wystosowało w swoim czasie memoriał, w którym pod wpływem
idei wszechniemieckiej żądało wcielenia - albo jeszcze gorzej: ujarz-
mienia bez przyznania praw obywatelskich! - całej Belgii i północnej
222
rrancj i aż do Sommy. Jeśli ktoś miał taki, moim zdaniem - niewiarygod-
nie głupi, pogią^ (o z pewnością miał też prawo bronić go. Środkiem,
jakim w tym celu dysponował, była petycja do instancji politycznych,
a oprócz tego dyskusja z partyjnymi przywódcami politycznymi. Akurat
dla tych panów droga do nich nie jest daleka. Cóż jednak się stało? Wy-
drukowany memoriał rozesłano w tak wielu egzemplarzach, że w krót-
kim okresie jego treść dotarła do wszystkich gazet zagranicznych: a więc
takie były niemieckie cele wojenne. Od samego początku uważałem, iż
błąd kanclerza Rzeszy, że nie wystąpił ostro przeciwko temu v/ybrykowi
i natychmi^gt nie podkreślił ponownie, iż w stosunku do Belgii używany
jest termin ^zastaw". Wszechniemieckie wpływy stanęły mu na prze-
szkodzie. Kiedy później dla każdego stało sięjasne, że żaden niemiec-
ki autorytet nie stał za planami tej fuszerki, odbiło się to echen za grani-
ca' "^^Dicy stają się sprawiedliwsze", zapewne więc wątpią we własną
snę. Ale nig dość na tym: demagogia tych polityków próżnośsi - całko-
wicie pomijam fakt, że częściowo kryły się za tym interesy materialne -
zaczęła teraz grać na honorze: "Kto oddaje Belgię, ten jest pakonany".
A przecież takie zachowanie jest nie do zniesienia również w sen-
sie czysto ludzkim. Gdyby armia na froncie zajęła takie stanowisko:
"/.dobyliśmy fe terytoria, nie chcemy, aby zostały oddane" - to wówczas
również Usiłowalibyśmy zabrać głos: "Zastanówcie się, może nie jest to
mądre . Gdyby armia obstawała przy swoim - dobrze. Jeśli jednak ci,
którzy pozostali w domu, w kantorze, na katedrze albo gdziekolwiek in-
dziej, osn-ii^ują gię pgyc naszym oddziałom radość z nadzwyczajnych
sukcesów, jggn wobec żołnierzy, którzy na froncie czynili rzeczy niesły-
chane dla chwały i honoru Niemiec i których sztandary na zawsze pozo-
staną w patilięci, ośmielają się powiedzieć: "O ile na tej mapit nie zajdą
takie i takie zmiany, to biliście się na próżno"-wówczas nogę mieć
tylko nadzieję^ ze znajdą się jeszcze niemieckie pięści, które ladzą tym
facetom po gębie. To nie są ludzie, którzy w poważnej dla nandu godzi-
nie powinna zabierać głos w jego imieniu. I jeszcze jedno: powadzimy
wojnę wspo^ie ze sprzymierzeńcami. Każdy admirał wie, że iowodząc
eskadrą, n-i^gi dostosować się do najwolniejszego okrętu. Zastosujmy to
do polityki, o^y chodzi naprawdę o żywotne interesy j ednegt z sojusz-
ników, wsz^gcy będą dowolnie długo kontynuować walkę. Ae nie wte-
dy, gdy chodzi o wypływające z próżności interesy zdobywcy; inni nie
będą walczyć za niemiecką Belgię, tak jak i my nie będziemy valczyć za
austriacką \v^ecję.
-7-"n^^^11"^ w czasie wojennej
Nasza polityka musi ^zosw f011^ "P^^ytyw^ym?
zawieruchy. Cóż więc wynika z tego ws( geogr^ficz^go wynika ko-
Przede wszystkim z naszego połozetf 3 e śl i chodzi o zawie-
nieczność dalekowzrocznej poiit? pwni^sż R^ja iAnglia, nie
ranie sojuszy. Dziś żadne mocarsw. ^ez sojuszy. My potrzebu-
może obejść się w polityce międzynaro^ow^ się; przed niezliczoną
jemy ich bardziej niż inni. Sami mozen;^^ chcemy mieć coś do po-
masą wrogów. Ale nie możemy cyc sdi ^ przykład z powodu Sa-
wiedzenia w świecie. Albowiem me m ^^tcwej takiej jak obecna.
moa ruszać na wojnę przeciwko Koau^az. Wszelka polityka w za-
Naród nie okazałby takiego poparć13 J v ^ JeA-nym nieodzownym wa-
kresie zawierania sojuszy wiąże sięjeffl^a s^ ob o, dy wyboru. So-
runkiem rzeczowym: niożliwosciązaciej celowy, im więcej warian-
jusze można zawierać ff sposób tym o ^ J^y ^ ^ ^ ^ ^ ^^
tów, dzięki własnej polityce, masiędo ^a, co następuje:
sytuacji historycznej wynl"l,,i^era ck Szczająca naszą swo-
Jak dotąd, istniała jedna absolutna ^"^ ^^ ^^ ^ ^^
bodę wyboru: Francja, Każdy nasz PI ^^ ^ determinowało całe
stronie, po naszej stronie "^.^""^ 187 \
nasze międzynarodowe położenie o ^y te^o ukrywać- rozbicie trój
Teraz doszedł nowy kłopot, me cc^atnim dziesięcioleciu polega
przymierza, którego wylaczn)' ^^o nas^a swoboda wyboru zosta
na zachowaniu swobody wyb , . . ^giąca staje się w naszej polityc
ła znowu ograniczona. Tym bar zi J^^dzy obydwoma największyn"
globalnej potrzeba dokon"1121 ^^czrie w fonllie so^s^u - s0^
mocarstwami: Anglią l ROSJą . . h&rdzo pokaźnych korzyści. Natc
zawarlibyśmy, tylko spo021^'^.^. Aby \imożli^ic celową polityk
miast zapewne w formie P01"02111,^, tak ^higo jak tylko to możliw
po wojnie, absolutnie l11'1^^.-',.^/111 ograniczeniem naszej swob.
bronić się przed dalszym'nlc nle 'o nam pozwolić na to, by była 01
dy wyboru. W każdylO razle nle ^^-rL. Pewnością nie jest pożądan
ograniczana przez niefZ^^1' ^ru\\Naszym dozgonnym przecii
abyśmy w przyszłościtakze K0 JY. <;^^rlc]l naszymi przeciwnikami sta
nikiem. Aniteżżeby za1^"3"1^^ w takim wypadku Rosja mog!
się teraz: Francja i Aflg11^ A ^by jednostronnie wyzn^z^" . jej narzędziein Trudno w to uw
łaby nas w kieszeni, stalibyśmy sis wszechniemieckim wpływom i
rzyć, ale ostatnio w prasie ulegając
224
jawiło się nawet hasło: "Jesteśmy za porozumieniem z Rosją i dlatego za
wojną z użyciem łodzi podwodnych". To znaczy: chcemy wyzwać do
walki z nami cały świat, aby Rosja miała nas w kieszeni. Taką głupią
gadaninę nazywa się u nas polityką narodową.
Punktem wyjścia każdej polityki porozumienia po wojnie muszą być
nasze rzeczowe interesy. Jakie więc one są? Co dzieli nas i na-
szych wrogów -po wyłączeniu wszystkich kwestii związanych
z uczuciami i próżnością?
Mówi się, że wojnę spowodowały przyczyny gospodarcze. Czy
to prawda? Gdzież te przyczyny w wypadku Francji? Gdzie w wypadku
Włoch? Serbii? Rumunii? No dobrze, brzmi odpowiedź, ale w wypadku
Anglii - właśnie dlatego, że istnieją przyczyny gospodarcze, jest to nasz
"naturalny wróg". Naprawdę? A Rosja nie?
Prawie wszystkie rokowania z Rosją w sprawie umów handlowych
prowadziły przecież do pogróżek wojennych kierowanych przez Rosję
pod naszym adresem. Racja: Anglia jako nasz konkurent przemysłowy
bardzo nam przeszkadzała. Przede wszystkim polityka cen niektórych
karteli: wysokie ceny w kraju, znacznie zaniżone ceny zagranicą, tzw.
dumping. Z drugiej strony, Rosja żądała ofiary z naszego rolnictwa. W obu
wypadkach jednak z tych przyczyn nie wybuchła wojna, nie byłaby wy-
buchła, a tym bardziej nie wybuchnie w przyszłości. Albowiem jest to
proste zadanie rachunkowe. Przyjmijmy, że Anglia może rzeczywiście
gwałtem odebrać nam na stałe 2 do 3 miliardów z naszego handlu za-
morskiego. Dalej przyjmijmy, że Anglia będzie z tego miała - w najlep-
szym razie - rocznie o 400-500 milionów więcej, jeśli chodzi o zysk
przedsiębiorców i czysty dochód. Zaś oprocentowanie obecnych angiel-
skich kosztów wojennych już teraz będzie wynosić ponad 3 miliardy
rocznie. Tak źle nikt tam nie liczy.
Ale - można by powiedzieć - istniała przecież sprzeczność interesów
na Bliskim Wschodzie: walka przeciw osi Beriin-Bagdad. Czy był to
problem czysto gospodarczy? I czy był on nie do rozstrzygnięcia? Do-
świadczenie pokazało, że nie. Zapewne: gdyby przez to mogła zostać
politycznie zagrożona pozycja Anglii na Bliskim Wschodzie, wów-
czas w tym konflikcie interesów tkwił rzeczywiście zarodek wojny.
W przeciwnym razie nie. Jak jednak wygląda nasz interes wobec intere-
su Rosji? Tu nie chodzi o Bagdad, tylko wręcz o sam Konstantynopol!
Doświadczenia wojny trypolitańskiej, bankructwa w Odessie, kiedy zo-
stały zablokowane Dardanele, sprawiły, że gospodarcze zaintereso-
wanie Rosji Konstantynopolem gwałtownie wysunęło się na piefwszy
plan. Rosja jest po prostu jedyną potęgą, która jest i jak dotąd pozostaje
gospodarczo zainteresowana, upadkiem Turcji, do czego my niechce-
my dopuścić ze względów politycznych. Natomiast Anglia i Fran-
cja z dawien dawna były, tak jak my, zainteresowane czymś przeciw-
nym. Dopiero teraz, ze względów politycznych, zajęły inne stanowisko.
Nasze własne, czysto gospodarcze interesy w Turcji są istotne. Bądź co
bądź, trzeba wziąć pod uwagę, że jeśli obliczyć nasz czysty zysk ź tam-
tejszych przedsiębiorstw po potrąceniu kosztów, to z odsetek mogłoby
żyć skromnie około 50-60 tysięcy spośród 70 milionów Niemców. Osta-
tecznie jednak nasze postępowanie wobec Turcji determinują bardzo
ważne względy polityczne, a nie gospodarcze. Gospodarcze porozumie-
nie z mocarstwami zachodnimi co do Bliskiego Wschodu byłoby praw-
dopodobnie możliwe, gdyby nie istniały sprzeczności polityczne. Porozu-
mienie z Rosją w tej kwestii będzie trudne i politycznie, i gospodarczo.
dopóki za podstawę nie zostanie uznana bezwzględna polityczna in-
tegralność Turcji. Zwrot ku Persji, o którym się tak wiele mówi, nie sta-
nowi dla Rosji żadnej rekompensaty za koncesje w sprawie Dardaneli.
Wreszcie co się tyczy samych tureckich interesów narodowych, to trze-
ba sobie trzeźwo zdać sprawę, że po wojnie Turcja oprócz naszego ryn-
ku pieniężnego zechce znowu poszukać rynku u innych mocarstw. My
z pewnościąjesteśmy dla Turcji przyjacielem naturalnym, bo z koniecz-
ności politycznie bezinteresownym. Ale chyba nie będzie ona chciała,
czy też nawet mogła, zgodzić się na nasz absolutny monopol w przyjaźni
gospodarczej.
I wreszcie na nasze położenie w stosunku do Rosji składa się jeszcze
jeden element gospodarczy, którego całkowicie brak w odniesieniu do
mocarstw zachodnich: rosyj ski i m p e r i a l i z m l u d o w y, j ak nazwał to
pewien austriacki socjaldemokrata - tendencja ekspansjonistyczna po-
wodowana głodem ziemi chłopów rosyjskich. Jest to następstwo stanu
kultury, głód ten zniknie kiedyś, ale tymczasem będzie przybierał na sile.
W sumie więc konstelacja interesów gospodarczych sama z sie-
bie nie sprzyja bynajmniej porozumieniu z Rosją. Ale kwe-
stie gospodarcze nie były przecież rzeczywistymi przyczynami wojny.
Przyczyny wojny były, jak prawie zawsze, natury politycznej. A więc
jakie to były przyczyny?
Najpierw dla Pranej i: oczywiście przede wszystkim nasza egzy-
stencja sama w sobie, egzystencja sąsiedzkiego państwa mocarstwowe-
226
go. Ale Francja (i^",'"'
Francji. Następni^0 ^ae się nas, tak jak my nie pozbędziemy się
piętnastu latymoA^^^zsgółowa: Alzacja. Ta kwestia już przed
wiązana, gdyby wi,P^wo rozwiązać się sama, i byłaby dawno roż-
nie powstała tam J" "Osadniczego błędu polityki Bismarckowskiej
samych Alzatczykua ^"acja, która przez Francuzów, a także przez
Bezwarunkowa zin' m^ być traktowana tylko jako prowizorium.
rancji pokoju. Tyl^ na te) sytuacji jest jedną z najważniejszych gwa-
cję. Alzacja może d^ e Pastwo może zastąpić Alzatczykom Fran-
do państwa związk rzePr()sperować finansowo tylko po przyłączeniu
szłości nie musiało. e^01 które jest wystarczająco wielkie, aby w przy-
kach rzędu około Ą^ ac "ieuniknionej corocznej nadwyżki w wydat-
dów uniemożliwiły i ^""'DÓW. Gdyby jakieś małostkowe zawiści rzą-
wą odpowiedzialna Owiązanie, to rządy te będą dźwigać straszli-
próżno. Ale w osta^ za to! że wojna faktycznie jest prowadzona na
o decydującym znać0 ^ch doszła jeszcze jedna przyczyna wojny
warstwa ludzi wyks^"111' od czasu wprowadzenia służby trzyletniej
za nieuniknioną. "Stg,, "^h we Francji jak jeden mąż uznała wojnę
scy będziemy trzy h '^się barbarzyńcami, jeśli rzeczywiście wszy-
dłego. Albo nie będ/ ^nlc w koszarach; potrzebujemy wojny do upa-
w ogóle nie opłaca si6"1^112 potem potrzebować silnej armii, albo -
pewnego wykształcoh e) Illlec". To usłyszałem na rok przed wojną od
nie. Budżet państwom ^ '^ncuza. Teraz ta przyczyna wojny odpad-
dego człowieka z dru ^dnej strony, konieczność wykształcenia każ-
jach skrócenie czasu sf,6? ~ ^tematycznie wymuszą we wszystkich kra-
ale pokojowy stosunel \f' Wówczas możliwy będzie może nie sojusz,
Teraz Anglia: de^^cji.
kurencja, ale rzekomey "^przyczyną wojny była nie niemiecka koń-
mi eszczuch obawiał sj ^'""żenie ze strony naszej floty Angielski
zaś nie do zniesienia ^/"^zji. Dla angielskiego polityka-dyplomaty
nocnym całej angielski" Wieczność koncentrowania na Morzu Pół-
łania politycznego na ^] ^ oznaczało to ograniczenie swobody dzia-
mnych; ustępstw, na kt^11^ kwiatowej i zmuszało do ustępstw na rzecz
dziła. Czy jest tu możliy^.^ ttnej sytuacji Anglia nigdy by się nie zgo-
nie od razu. Ale w swo^'1'11^ ^"ana? Po tym, co się stało - na pewno
tarza stanu von Tirptizą ^sie próbowano przecież z udziałem sekre-
Nie o formułę. Lecz po dq)ść do porozumienia. O co się ono rozbiło?
drugiej, a poza tym tąt^^ze o to, że jedna strona nie ufała
ze o to, że próbowano za późno, kiedy An-
227
gliajuż zbyt mocno się zaangażowała. Ponieważ Niemcy potrzebuj ą tyl-
ko floty obronnej, w przyszłości niewykluczona jest zmiana tego stanu
rzeczy. Warunkiem wstępnym są jednakże zasadnicze zmiany w prawie
morskim. Zresztą Anglia prędzej czy później będzie musiała na to przy-
stać, w przeciwnym razie zawsze, ilekroć w przyszłości uwikła się w woj-
nę, będzie groziła jej też wojna z mocarstwami neutralnymi. Albowiem
my nigdy nie zgodzilibyśmy się na to, na co teraz pozwalają Anglii
Ameryka i inne kraje neutralne. A i Ameryka przestanie pozwalać, kiedy
będzie już mieć swoją flotę wojenną i handlową. I dalej: rzecz w tym,
aby w sferze polityki kolonialnej Anglia uznała zasadę "żyć i dać żyć
innym". Z pewnością nie chcemy naszych rozproszonych posiadłości
zastąpić podbojem świata, ale potrzebujemy - nie zagrażając w ten spo-
sób nikomu - zwartej strefy wpływów, jakie mają inne kraje. Teraz, od-
kąd trwa wojna, stanęła pomiędzy nami kwestia belgijska. Nasze wkro-
czenie do Belgii nie było przyczyną wojny, o tym wiemy. Ale osiągnię-
cie porozumienia w sprawie Belgii jest oczywiście warunkiem
wstępnym uczciwej, trwałej ugody. Trwająca okupacja Belgii, w połą-
czeniu z faktem, że posiadamy flotę, oznacza dla Anglii konieczność
utrzymywania obok największej floty także ogromnej armii lądowej -
i tym trzeba tłumaczyć uporczywość wojny. Podbój Belgii byłby rów-
noznaczny ze stałym niebezpieczeństwem wojny przeciw Francji i An-
glii, a to miałoby dla nas na przyszłość taki skutek, że nie moglibyś-
my porozumiewać się z Rosją na równej stopie, lecz bylibyśmy zdani
na jej łaskę. Jak więc w obliczu tego wyglądają nasze własne interesy
w Belgii?
Przede wszystkim: jaki był sens naszego przemarszu? Zamiar podbo-
ju? Żaden Niemiec nie marzył przed wojną o tym nawet we śnie. A więc
nie to, lecz brak faktycznej neutralności ze strony Belgii. Po-
dejrzane rokowania Belgii z naszymi wrogami nie były tu ostatecznie
decydujące. Wynikły one dopiero z sytuacji, w jaką Belgia się uwikłała.
Decydujące było to, że wprawdzie przygotowała się ona do obrony swo-
ich granic przed nami, ale okazało się, że w ogóle nie jest w stanie
bronić swoich granic przed Francją i Anglią. Wrzeczywi-
stości była to "papierowa", a nie faktyczna neutralność. Wobec francu-
sko-angielskiego ataku Belgia znajdowała się w takim położeniu jak
Grecja. Oczywiście, gdyby Anglia przyrzekła nam swoją własną neu-
tralność, wówczas przemarsz byłby zbędny. Tego jednak, jak wiadomo,
pan Grey nie uczynił i tym samym układ gwarancyjny, zawarty przez
228
potęgi prowadzące teraz wojnę, stał się bezwartościowym świstkiem
papieru. Państwo neutralne, jakim chciała być Belgia, miatoabowiązek
utrzymania w gotowości obronnej wszystkich swoich grani. Również
Belgom sytuacja ta była dobrze znana. Całą prasę obiegła wypowiedź
cesarza niemieckiego podczas manewrów szwajcarskich: "że inna
nasza flanka [a więc Belgia] pozostaje odkryta'' Szwajca-
ria i Holandia broniły faktycznie swej neutralności. Holamia uczyni-
ła to, jak wiadomo, wbrew sprzeciwom Anglii. Tylko Belga tego nie
zrobiła.
Jakie więc interesy mamy w Belgii teraz, po wkroczeniu? Aoim zda-
niem, nie gospodarcze. Jeśli mianowicie interesy gospodarce rozumie
sięnarodowo, aniejako zainteresowanie zyskiemaoszcze-
gólnych przedsiębiorców, Antwerpia nigdy nie będzi; niemiec-
kim miastem; belgijski przemysł zaś zawsze będzie opierał sił na ludno-
ści romańskiej. Nie mamy żadnego interesu w tym, aby dla z^sku kilku
niemieckich armatorów, bankierów i przedsiębiorców ściągić na kark
naszym robotnikom konkurencję obcego narodu. Czy jesteśmy może za-
interesowani tym, aby w Belgii była niemiecka administracja'?Byłoby to
niedorzecznością. Trzeba sobie tylko wyobrazić stosunki, jadę by po-
wstały. Mimo sprawności naszych urzędników dają się one obe;nie utrzy-
mać tylko dlatego, że stoi za nimi prawo wojenne. A zupełne nie do
pomyślenia jest kastracja Belgii poprzez wzięcie jej pod stałą niemiecką
kuratelę. Ten, kto myśli o czymś podobnym, nie rozumie, jakie znacze-
nie ma poczucie godności i honoru u cywilizowanych narodóy. Naszym
interesem kulturowym jest niedopuszczenie do romanizacji ludności fla-
mandzkiej, a interesem politycznym - osłabienie wpływów francuskich
na tę ludność. Ale Flamandowie bynajmniej nie zdradzaj ą chęci zamiany
panowania francuskiego na niemieckie. Rewolta w Belgii stałaby się
permanentna, a my nigdy nie mielibyśmy na Zachodzie wolnej ręki. By-
libyśmy wydani na pastwę Rosji.
Nasz interes jest czysto polityczny: Belgia nie może stać się bramą,
przez którą mogą wtargnąć nasi wrogowie. Nieprawdą jest, że musi
się nią stać, jeśli nie poniżymy jej, czyniąc j ą państwem zależnym. Bel-
gowie chcą być niepodlegli. Oczywiście teraz i w najbliższej pi-zyszłości
nienawiść kieruje się przeciwko nam. Gwarancje są więc konieczne. Py-
tanie tylko, jakie one mająbyć. Jeśli mówi się o "realnych" gwarancjach,
znaczy to oczywiście: gwarancje skuteczne militamie. I to skuteczne tak
długo, aż staną się zbędne. Byłyby one zbędne już teniz, gdyby
22'
możliwe było przymierze Belgii z Holandią w sprawie neutralności. Nie'
stety, obecnie jest ono bardzo mało prawdopodobne. A więc stosowna
moment zależy od zmiany sytuacji ogólnopolitycznej. Im wcześniej t(
nastąpi, tym lepiej.
Angielscy ministrowie ze swej strony żądaj ą "gwarancji" od nas. Nit
mówią jednak, co przez to rozumieją. Natomiast wiedzą, jaki jest sen-
naszych gwarancji. W każdym razie, jeśli uprawia się rzeczową polity-
kę, sens ten jest dla obu stron taki: gwarancje, dopóki nie stant^
się zbędne. A więc: do czasu.
Teraz co do R o s j i: o rzeczywistych, tzn. politycznych, przyczynaci
wojny stanowiły tu, z jednej strony, biurokratyczne i wielkoksiążęce in-
teresy mocarstwowe, z drugiej strony - panslawistyczna legendę.
Jest rzeczą istotną, że legenda ta została teraz, podczas tej wojny, rozbiti
przede wszystkim w wyniku postawy Bułgarów i Polaków. A tym sa-
mym kończy się - miejmy nadzieję - marzenie o zdruzgotaniu Austri
i panowaniu rosyjskiej biurokracji nad wszystkimi Słowianami. Jeśl
chodzi o nas, sądzę - może się mylę - że dziś porozumienie byłoby moż-
liwe. Musimy przy tym oczywiście także wziąć pod uwagę, że nie tylk?
kwestia słowiańska jest tu przeszkodą, również kwestia Morza Bałtyc-
kiego: dzieli nas dziś problem Wysp Alandzkich. Ale rzeczywiste truc-
ności tkwią gdzie indziej. Najpierw i przede wszystkim w tym, że mamy
i musimy mieć sprzymierzeńców. Mamy ich tylko na Wscho-
dzie, nie na Zachodzie. Na Wschodzie, nie na Zachodzie zaczęła się wojn^-
Trzeba o tym przypomnieć z całym naciskiem: zaokrąglanie własnych
posiadłości w drodze aneksji, przy jednoczesnym dopuszczaniu do tęgi),
by nasi sprzymierzeńcy odstępowali prowincje o decydującym znacze-
niu - na przykład Armenię - sprawiłoby, że w przyszłości nie mogliby-
śmy uprawiać polityki opartej na sojuszach. Możemy przyjąć tylko tak e
porozumienie, które jest do przyjęcia dla naszych wschodnich sprzymie-
rzeńców.
Dalej: zagrożenie ze Wschodu w przyszłości wzrośnie, w wyniku
przyrostu ludności w Rosji. Na Zachodzie nie ma tego niebezpieczeń-
stwa. I przede wszystkim: zagrożenie ze strony Rosji jest jedynym,
które godzi w naszą egzystencję jako narodowego państwamo-
carstwowego. Anglia może wprawdzie sparaliżować nasz handel mor-
ski, a już przy takiej koalicji jak obecna - nawet cały nasz handel zagra-
niczny. Francja może zabrać nam kawałek terytorium. Zwycięska Rosja
może zniszczyć naszą niezależność.
230
W każdym więc razie: porozumienie z Rosją nie jest łatwe. Mówiąc
wprost, jest ono możliwe tylko w przypadku desinteressement Rosji
przynajmniej w kwestii serbskiej i polskiej. Albowiem obie
te kwestie to sprawa życia dla Austrii i dla nas. Poza tym jest ono możli-
we tylko przy trwałych gwarancjach - bo zagrożenie jest trwałe, i przy
gwarancj ach bardzo mocnych,bo zagrożenie wzrasta.
I sprawa ostatnia: Rosja - dopóki jest taka, jaka jest - zagraża nie
tylko naszej pozycji państwowej, ale i całej naszej kulturze, a ponadto
kulturze świata. Tak groźna nie jest żadna inna potęga. Z punktu widze-
nia historii powszechnej sprawy sporne na Zachodzie, dotyczące Belgii,
okażą się w przyszłości bagatelne wobec rozwoju na Wschodzie, który
przyniesie rozstrzygnięcia o znaczeniu światowym.
A co się tyczy nas samych: zadanie o charakterze kulturowym poza
granicami naszego kraju będzie stać przed nami na Wschodzie, a nie
na Zachodzie (po rozwiązaniu kwestii flamandzkiej). Zadanie o cha-
rakterze kulturowym? Nowoczesny niemiecki tzw. polityk realny
wzruszy na to ramionami. To osobliwe: inne narody uprawiają politykę
realną [Realpolitik} i nie gadają o tym. Niemiec jednak także z polityki
realnej musi uczynić frazes, w który wierzy potem z całą żarliwością -
chciałoby się powiedzieć - niewieściego uczucia. Jakie właściwie zna-
czenie przypada "kulturze" w polityce realnej? (Przez "wspólnotę kultu-
rową" będziemy tu dla uproszczenia rozumieć tylko wspólnotę opartą na
języku, a więc "naród" w sensie wspólnoty języka i literatury). Wojna
dodała niesłychanego blasku nimbowi państwa. "Państwo, nie na-
ród" - brzmi hasło. Czy jest ono słuszne? Porozmawiajcie Państwo z au-
striackimi oficerami, a dowiecie się, że fundamentalna trudność wynika
stąd, iż wspólnota oficera i jego żołnierzy opiera się tylko na pięćdzie-
sięciu niemieckich słowach komendy. Jak oficer ma obcować z żołnie-
rzami w okopach? Cóż ma zrobić, jeśli dzieje się coś nieprzewidzianego,
co nie znajduje pokrycia w tych słowach? Zwłaszcza w wypadku klę-
ski? Spójrzcie Państwo jeszcze dalej na Wschód, na rosyjskie wojsko,
najliczniejsze na świecie: 2 miliony jeńców dobitnie przemawiają za tym,
że państwo wprawdzie może wiele, ale nie ma tej władzy, by zmusić
^ednostkę do dobrowolnego poświęcenia się na jego rzecz;
niecenia, bez którego nie byłoby możliwe wewnętrzne odrodzenie
"^a początku tej wojny.
^ye kultury ma jednak dla nas także negatywne konse-
asimy sobie bezwzględnie uzmysłowić. Wszelka poli-
/
231
tyka po drugiej stronie naszej wschodniej granicy, właśnie jeśli jest poli-
tykąrealną, nieuchronnie jest polityką zachodniosłowiań-
ską, a nie niemiecką polityką narodową. To zdecyduje o losach wajny
-jest to absolutnie fundamentalna prawda i musimy być na tyle zdyscy-
plinowani moralnie, by nie udawać, że jej nie znamy. Nawet kilkaset
tysięcy niemieckich kolonistów w Kurlandii nic by tu nie zmieni-
ło. Doceniam ich wartość dla uczuć politycznych - dla polityki rednej
nie maj ą jednak po prostu żadnego znaczenia. Gdybyśmy mieli upra-
wiać na Wschodzie niemiecką politykę narodowościową, to te piętna-
ście milionów Słowian, tkwiących pośrodku, na zawsze uczynilibyśmy
swoimi śmiertelnymi wrogami i stronnikami Rosji.
Cóż więc wynika z dotychczasowego wywodu? Przede wszystkim:
nierozsądne są wszystkie pokojowe cele, które sprowadzają się do tego,
by każdemu psu z wrogiej sfory uszczknąć kawałek ogona. Uniknął tego
przezornie Bismarck w 1866 roku. Następnie: porozumienie z Angliąjest
wprawdzie obecnie trudne, ze względu na emocje polityczne i wskutek
zaistniałej nieufności, jednakże jeśli chodzi o przyszłość, to trudniej bę-
dzie porozumieć się z Rosją, jako że wciąż pozostaje ona sąsiadem 3ar-
dziej niebezpiecznym i coraz silniejszym. Dalsze wnioski są takie, że na
Zachodzie potrzebujemy tylko czasowych gwarancji, na Wschodzie zaś
gwarancji trwałych, a także mocniejszych niż na Zachodzie. Że trwałe
porozumienie z Rosją z pewnością jest możliwe, ale tylko przy istotnych
zmianach w podstawach jej polityki: ograniczeniu zaborczości lub zmianie
celu ekspansji. Jedno jest oczywiście pewne: bez względu na oko-
liczności, po wojnie porozumiewać się będziemy przede
wszystkim z tym, kto da nam lepsze gwarancje -kimkol-
wiek by był. My również możemy dać mu wszelkie możliwe gwarancje
przyjaźni. Ta kwestia musi jednak pozostać niezależna od nierzeczowych
motywów: od nienawiści, próżności i przede wszystkim: od sympatii
w sferze polityki wewnętrznej.
Dotychczas mówiłem wyłącznie o naszych przeciwnikach. Jeśli chodzi
o stosunki z naszymi sojusznikami, to tylko nasz stosunek do Austro-
-Węgier nie jest wolny od skomplikowanych problemów. Jedno jest
oczywiste: dopóki polityka tej wielkiej, sąsiadującej z nami monarchii
nie narzuci nam w sposób absolutny innego postępowania - a me należy
tego oczekiwać - w naszym interesie może być tylko konsekwentne
kształtowanie jeszcze ściślejszego sojuszu. Myślę tu o świetnej książ-
ce mojego przyjaciela Naumanna (Mitteleuropa, 1915). Dzięki SWOJO)
232______________________________________________
intuicji stworzył on u nas i po tamtej stronie wielki kapitał przychylnych
nastrojów, którym teraz tu i tam mogą gospodarować politycy. Obecnie
drogę do celu muszą określać czysto rzeczowe względy polityczne. Na-
turalnie, trudności wcale nie są małe. Tu również nie mogą rozstrzygać
sprawy gospodarcze. Bynajmniej nie jest pewne, czy zacieśnienie
związków w polityce celnej byłoby dla nas "dobrym interesem". Nato-
miast oczywiście również i tu decydujące problemy mają charakter poli-
tyczny. Zainteresowane dynastie, a także narody, nie przyjmą z radością
ograniczenia swobody ruchów. Zwłaszcza dla nas sytuacja ta nie jest
łatwa. Ścisły związek z dwoma suwerennymi państwami obarcza nas
wszelkimi konsekwencjami ich polityki zagranicznej i wewnętrznej oraz
polityki gospodarczej. A próba doprowadzenia do zjednoczenia gospo-
darczego, jeżeli się powiedzie, obciąży wzajemne stosunki wszystkimi
tymi dysonansami, jakie wynikają z rywalizacji gospodarczej. W każ-
dym razie trzeba sobie uzmysłowić, że treść umowy wojskowej jest dla
obu stron o wiele ważniejsza niż wszystkie inne, znacznie ważniejsza
niż na przykład wszystkie zagadnienia celne. Jeśli rozwój sytuacji ma
przynieść postęp w porównaniu z teraźniejszością, to obydwie armie
muszą tak się wzajemnie przenikać w swej wewnętrznej organizacji,
a podczas wojny także w sprawach dowodzenia, jakby były oddziałami
jednej armii. A przy tym musi zostać zachowana wojskowa suwerenność
po obu stronach. Trudno o taką umowę na gruncie sojuszu, który może
zostać zerwany. Każda próba tego rodzaju wymaga od obu stron przede
wszystkim nadzwyczaj dużego stopnia zaufania. Żadna ze stron nie może
być rozczarowana, jeśli próba ta nie będzie od razu we wszystkich szcze-
gółach odpowiadać jej ideałom. Gdy zostanie skierowana na właściwe,
odpowiadające obustronnym celom tory, ciężar faktów będzie ważniej-
szy niż treść formalna. W latach siedemdziesiątych doszło raz u Bismarcka
do rozmowy o rokowaniach w sprawie wstąpienia Bawarii do Rze-
szy Niemieckiej. Naprzeciwko kanclerza Rzeszy siedział bawarski peł-
nomocnik Bundesratu, wokół nich deputowani partii narodowo-liberal-
nej. Została poruszona drażliwa kwestia bawarskich praw zastrzeżonych
- rozczarowania, jakie one początkowo wywołały. Kanclerz Rzeszy po-
wiedział mniej więcej tak: z pewnością nastrój w Niemczech, a także
w samej Bawarii był pod wpływem wojny taki, że wywierając mocniej-
szy nacisk, mogliśmy dostać od rządu bawarskiego więcej. "Ale - kon-
tynuował, wyciągając ponad stołem rękę w kierunku bawarskiego posła
-jeśli przyjaciel podaje mi prawicę, to przecież mu jej nie
______________________________________________233
zmiażdżę" -i zacisnął dłoń w pięść. Zaraz potem rozmawiałem z obec-
nymi; wrażenie było piorunujące: był to ów imponujący styl niemieckiej
polityki tamtych dni. Myślę, że to, co powiedział Bismarck, zostało do-
trzymane - bawarska dynastia i lud nie musiały żałować swego zaufa-
nia, a realizacja koncepcji pomimo pewnych słabości była zadowalają-
ca. Teraz jednak sojusz między kilkoma równie potężnymi wielkimi pań-
stwami to inna kwestia niż tamta, zaistniała pomiędzy Związkiem
Północnoniemieckim i pojedynczym - choćby i silnym - niemieckim pań-
stewkiem. Wówczas Bawaria musiała po prostu ufać, że nie zostanie jej
zadany gwałt. W tym wypadku ufać muszą obie strony. Także my. Tak
oto dochodzę do najważniejszego punktu, w którym to się musi okazać
i się okaże. Serbia i Polska zostały zdobyte wspólnie. Próbą naszej
wierności sojuszniczej jest zgoda, aby ustalenia wobec Serbii były tylko
takie, jakich sobie będą Tyczyć Austria i Węgry. Próbą wierności na-
szych sprzymierzeńców jest zgoda, aby posunięcia wobec podbitej Pol-
ski były tylko takie, jakich wymagają nasze interesy życio-
w e. Kwestia polska zaczyna się dla nas tuż za bramami stolicy Rzeszy.
Z każdej mapy wynika, że los Polski Kongresowej decyduje o Śląsku
i obchodzi nas nieskończenie bardziej niż Austrię. Nikt nie spodziewa
się, że w rezultacie wojny zechcemy mieć u naszych wrót jakąś drugą
Serbię, która ze względu na swój ciężar gatunkowy mogłaby zrodzić w są-
siedniej monarchii negatywny'do nas stosunek. Nie ma rzeczywi-
ście prostego rozwiązania kwestii polskiej, które zadowalałoby zarówno
nas, jak i Austrię oraz Polaków. Z czysto politycznego punktu widzenia
stan sprzed wojny dopóty był znośny dla naszych interesów, dopóki Ro-
sja nie uczyniła z Polski - zgodnie ze swoimi planami - wymierzonej
w nas bazy operacyjnej. Przywrócenie stanu przedwojennego nie jest już
obecnie możliwe. Polska stała się bramą, przez którą wchodzą Rosjanie,
a sami Polacy - wszyscy - zwolennikami zjednoczenia pod rosyjskim
panowaniem. Jak wiadomo, Polacy z Galicji i początkowo być może także
część Polaków "kongresowych" chcieli przyłączenia do Austrii. Byłoby
ono rzeczywiście możliwe tylko wówczas, gdyby między nami i Austro-
-Węgrami faktycznie stworzony został nierozerwalny, wieczny związek
państw, a to znaczy: oprócz wiecznego sojuszu wojskowego, pema wspól-
nota gospodarcza, celna, bankowa i walutowa - w ten sposób, że trzy
państwa, pomimo ich suwerenności, tworzyłyby nierozerwalny po wsze
czasy związek. Same umowy tego nie załatwią. Dla nas zaspokojenie
takich życzeń byłoby może politycznie na tyle korzystne, że mogliby-
234
śmy nawet zdecydować się na poniesienie tej wielkiej politycznej i go-
spodarczej ofiary - sprawy tej nie chcę tu rozważać. Albowiem najpierw
nasi sprzymierzeńcy muszą zdecydować, czy związek taki potrafią utwo-
rzyć i czy zechcą go utrzymać. Pruscy Polacy i rosnąca w siłę partia Pol-
ski Kongresowej życzą sobie przyłączenia do nas jako sprzymierzone,
ale samodzielne państwo. Byłoby to prostsze rozwiązanie. Gospodarczo
potrzebowalibyśmy od tego państwa tylko największego uprzywilejo-
wania. We wszystkich innych sprawach zasadą absolutną byłoby: nie
obiecywać tego, czego nie możemy dotrzymać, dotrzymywać lojalnie
wszystkiego, co zostało obiecane. To możemy zrobić. Jesteśmy w stanie
dać Polakom dużo więcej, niż oni sami żądali od Rosji podczas rewolu-
cji 1905 roku. Naród miałby pełną autonomię. Jedynie w sensie wojsko-
wym musimy, w obliczu rosyjskiej przewagi, we własnych rękach mieć
gwarancję bezpieczeństwa naszej północno-wschodniej granicy-ale sami
Polacy najlepiej to rozumieją.
Słyszy się ostatnio, również z ust partyjnych przywódców prawicy:
cóż właściwie obchodzą nas Polacy? No więc powtarzam: Polacy sięga-
ją aż do bram Berlina. Uchodziłem za wroga Polaków. Przechowuję jesz-
cze podpisany nazwiskiem list ze Lwowa sprzed 20 lat, który wyrażał
ubolewanie, że mego przodka nie pożarła mongolska świnia - uchronili
mnie przed tym Polacy, a ja teraz sprawiam im zawód. Zapewne, wystę-
powałem przeciw konkurencji narodowościowej według systemu tań-
szych rąk, przeciw upośledzeniu w płacy za sprawą robotników zagra-
nicznych i wystąpiłem ze Związku Wszechniemieckiego, bo interes wiel-
kich posiadaczy ziemskich w korzystaniu z tańszej, słowiańskiej siły
roboczej przekładał on nad interes narodowości. Nigdy nie miałem nic
wspólnego z wszechniemiecką, nierozsądną i nieskuteczną polityką ję-
zykową wobec Polaków. Teraz jednak sytuacja w kraju i poza nim zmie-
niła się całkowicie, dokładnie tak, jak przepowiedziałem to przed wojną
kolegom, którzy ulegali wszechniemieckim wpływom. W sferze we-
wnętrznej musi dokonać się uczciwe porozumienie z Polakami, którzy
jak wszyscy inni wykonywali swój obowiązek. Po tamtej zaś stronie na-
szej granicy, w Polsce i w ogóle na Wschodzie, nie możemy, skoro już
raz zdarzyła się ta wojna, uprawiać wielkoniemieckiej polityki. Taki bo-
wiem jest nasz los, że wojna podnosi kwestię Słowian zachodnich, i że
nawet gdybyśmy tego nie chcieli, i tak przypadłaby nam
rola oswobodzicieli małych narodów. (Wniesiony niedawno w pruskiej
Izbie Deputowanych wniosek w sprawie polskiej i przemówienia polity-
_______________________________________235
ków prawicy na ten temat są - pomijając wszystko inne - najbardziej
druzgocącym świadectwem ich nieumiejętności czy też niechęci do wy-
dawania sądów politycznych; albowiem o tym, że trzeba zrobić ten krok,
przywódcy wiedzieli nie gorzej od innych, co najmniej od kilku mie-
sięcy).
Jako jeden z frazesów, którymi posługują się nasi przeciwnicy, na
wokandzie znalazł się problem "małych narodów". Gdyby rzeczywiście
chciały one zawrzeć pokój na gruncie zasady narodowościowej, wów-
czas - powiedzmy to wreszcie głośno całemu światu! - w każdej
chwili jesteśmy gotowi. Ale: "Que Messieurs les assassins com-
mencent!" Układ pokojowy musiałby w takim razie zakładać, że Irlan-
dia, Malta, Gibraltar, Egipt, Indie, Burowie, Indochiny, Łotysze, Estoń-
czycy, Finowie, ludy kaukaskie - że, powiadam, te 350 milionów ob-
cych ludów, które nasi przeciwnicy, nie pytając o ich zdanie, opanowują,
wyzyskują, pędzą pod lufy naszych karabinów maszynowych, musiało-
by wypowiedzieć się w wolnym głosowaniu, kontrolowanym - powiedz-
my - przez miłującego ludzi pana prezydenta Stanów Zjednoczonych,
czy chcą one utworzyć własne państwa, czy też nie. Chętnie przyznaje-
my naszym przeciwnikom, że żadnej zasady nie można doprowadzać do
absurdu. Jest jednak tak, że trzy racjonalne zasady wytyczenia granic
politycznych: wojskowe bezpieczeństwo, wspólnota interesów ekono-
micznych i narodowa wspólnota kultury nie harmonizuj ą ze sobą na mapie
i dopóki istniej ą państwa, które maj ą armie i politykę gospodarczą, kom-
promisy między tymi pryncypiami będą nieuniknione. My sami nie po-
siadamy więcej obcego terytorium niż to, co niezbędne z wojskowego
punktu widzenia - ani na Zachodzie, ani na Wschodzie, gdzie przecież
w naszych granicach Niemcy i Polacy żyją na tej samej ziemi, przemie-
szani po wsiach, sąsiadując ze sobą tak, że wyznaczenie granic nie jest
w ogóle możliwe. Całkowite rozdzielenie narodowości Austro-Węgier
i utworzenie samodzielnych, czysto narodowych państw jest bądź już
niewykonalne geograficznie, bądź prowadziłoby do politycznych i go-
spodarczych nonsensów w określaniu granic państwowych. Trwały cha-
rakter może tu mieć tylko federacja narodowości skupionych w ponadna-
rodowym państwie. Ale nasi przeciwnicy nie myślą nawet o tym, by ze
swej strony traktować poważnie zasadę narodowościową. Sprawa impe-
rium francuskiego, jak również rosyjskiego i angielskiego, byłaby prze-
cież tym samym z góry przesądzona. My natomiast musimy traktować ją
poważnie we własnym interesie. To nie my wynieśliśmy zasadę państwa
236
mocarstwowego poza granice narodu. Nie mamy żadnej kolonii, której
mieszkańcy - tak jak to ma miejsce w wypadku Hindusów, Birmańczy-
ków, Kochinchińczyków, Arabów, Litwinów, Ukraińców, Gruzinów, Fi-
nów - posiadaliby własną, niekiedy prastarą i - przynajmniej w porów-
naniu z Rosją- znacznie wyżej stojącą kulturę.
Ale, oczywiście, my również jesteśmy mocarstwem. I fakt, że nim
jesteśmyJest ostatnią decydującą przyczyną wojny. Gdyby uda-
ło się nas zniszczyć, wszyscy nasi przeciwnicy mieliby wolną rękę i mo-
gliby przystąpić do podziału świata, utrzymując w tym celu tylko poło-
wę tych wojsk, których potrzebują dzisiaj. To jest prawdziwe w całej tej
gadaninie o walce z militaryzmem. Spytajmy więc w końcu: dlaczego
właściwie staliśmy się państwem mocarstwowym? Czy
z tego powodu narody, które nie tworzą wielkich państw mocarstwowych,
"małe" narody - Szwajcarzy, Holendrzy, Duńczycy, Norwegowie, Szwe-
dzi-są mniej warte? Żadnemu Niemcowi podobne twierdze-
nie nie postało w głowie.
Zarówno mocarstwa, jak i narody terytorialne małe mają do wypeł-
nienia swoją misję w historii istnienia narodów. Wielkie mocarstwo li-
czące 70 milionów ludzi ma zapewne wiele możliwości, których nie ma
szwajcarski kanton czy państwo takie jak Dania. Ale w niektórych spra-
wach te ostatnie mogą więcej. Zarówno w dziedzinie kultury, jak i w sfe-
rze wartości najbardziej politycznych. Tylko w małych państwach, gdzie
większość obywateli ciągle jeszcze zna się wzajemnie lub może się po-
znać, gdzie nawet jeśli nie można już zebrać wszystkich na jednym pla-
cu, jak w Appenzell, to przynajmniej każdy może (niczym w mieście śred-
niej wielkości) kontrolować administrację- tylko tam w ogóle możliwa
jest prawdziwa demokracja, ale i tylko-tam możliwa jest prawdziwa, opie-
rająca się na osobistym zaufaniu i osobistych zasługach arystokracja.
W państwie masowym i jedna, i druga zmieniają się nie do poznania:
w miejsce wybranej przez lud lub honorowo sprawującej urzędy admini-
stracji nieuchronnie pojawia się biurokracja, a w miejsce ludowej siły
zbrojnej [Volkswehr\ - wyćwiczona armia. Jest to nieunikniony los naro-
du zorganizowanego w państwo masowe. Dlatego Szwajcar Jakob Burck-
hardt w swoich Weltgeschichtiiche Betrachtungen oceniał władzę jako
element zła w historii. Każdy z nas uzna za szczęśliwy traf, że części
naszej narodowości, niemieckim Szwajcarom, los pozwolił pielęgnować
cnoty egzystencji małego państwa i wydawać na świat ich owoce. My
w każdym razie jesteśmy wystarczająco obiektywni, by należycie oce-
_____________________________________23^
nić tę szczególną sytuację i szczególną wartość Szwajcarów, mimo nie-
jednego wielce nieroztropnego, a jednocześnie nieprzyjemnie faryzejskie-
go słówka, jakie padło z ich tak przejętych "neutralnością" ust na temat
naszego "militaryzmu". Bezgranicznie nierozsądne są takie mowy. Bo
niby dlaczego poddaliśmy się władzy przeznaczenia skazującego nas
na polityczną potęgę? Nie z próżności, lecz ze względu na naszą odpo-
wiedzialność przed historią. Nie Szwajcarzy, Duńczycy, Holen-
drzy czy Norwegowie będą składać rachunek przed potomnością za kształt
kultury świata. Nie ich zgani potomność, jeśli na zachodniej półkuli na-
szej planety nie będzie już nic poza anglosaską konwencją i rosyjską biu-
rokracją. I słusznie. Albowiem nie Szwajcarzy, Holendrzy czy Duńczy-
cy mogliby temu przeszkodzić. My natomiast zapewne moglibyśmy.
Naród liczący siedemdziesiąt milionów, tkwiący pomiędzy takimi potę-
gami dążącymi do podboju świata, miał obowiązek być mocarstwem.
Musieliśmy być mocarstwem i chcąc współdecydować o przyszłości
świata, musieliśmy zaryzykować tę wojnę. Musielibyśmy uczynić to na-
wet wówczas, gdybyśmy mieli uzasadnione obawy, że poniesiemy klę-
skę. Albowiem okrylibyśmy się hańbą wobec potomności
i świata współczesnego, gdybyśmy z tchórzostwa i wygodnictwa
uchylili się od tego obowiązku. Nakazem był dla nas honor narodu. Nie-
miecka wojna toczy się o honor - nie zapominajmy o tym - a nie o zmia-
ny na mapie czy korzyści gospodarcze. Chodzi w niej nie tylko o naszą
własną egzystencj ę. W cieniu naszej potęgi żyj ą wokół nas małe narody.
Co stałoby się z samodzielnością Skandynawów, Holendrów, czym by-
łoby Ticino,' gdyby Rosja, Francja, Anglia, Włochy nie musiały lękać
się naszego wojska? Tylko wzajemna równowaga sił wielkich mocarstw
gwarantuje niezależność małych państw.
Oczywiście teraz, podczas wojny, idzie nie tylko o tę odpowiedzial-
ność. Gdybyśmy zostali pokonani, odczułyby to jeszcze nasze wnuki, aż
do ostatniego robotnika, wszędzie, w każdym zakątku.Te ograniczenia,
ta bieda, które setkom tysięcy ludzi narzuciły i będą narzucały warunki
wojenne, taka sama ograniczona egzystencja stałyby się wówczas na do-
bre losem wielkiej liczby Niemców. Albowiem na świecie robi się coraz
ciaśniej, emigracja przestaje być korzystna. Wraz z demokratyzacją kul-
tury wspólnota językowa zaczyna być ekskluzywna również w masach,
narodowe przeciwieństwa-mocno związane z ideowymi i gospodarczy-
' W oryginale "Tessin"- "włoski" kanton w południowej Szwajcarii. [Przyp. tłum.]
238
mi interesami piśmiennictwa masowego w poszczególnych językach na-
rodowych - siłą rzeczy wyostrzają się. Zrujnowane gospodarczo po prze-
granej wojnie Niemcy za bezcen zbywałyby na światowym rynku nie-
mieckie towary, a niemiecką siłę roboczą sprzedawano by po cenie kuli-
sów; to dopiero byłoby prawdziwe "niemieckie niebezpieczeństwo". To
przyniosłoby też Niemcom pozycję pariasów. Dlatego tak wiele zależy
od zwycięstwa.
Jeśli nie chcieliśmy ryzykować wojny, to mogliśmy byli przecież za-
niechać tworzenia Rzeszy i dalej egzystować jako naród w drobnych
państewkach. Oczywiście, tak samo jak fakt posiadania Alzacji przez
Francję nie oznaczałby, że Francuzi daliby nam spokój, tak i to nie ozna-
czałoby, że wojna jako taka nam nie grozi. Mielibyśmy ją i tak: jedni,
jako państwa Związku Reńskiego, biliby się o francuskie interesy, inni,
jako rosyjska satrapia, o interesy rosyjskie, a terytoria innych państw sta-
nowiłyby - jak to bywało w przeszłości - teatr działań wojennych.
Tyle tylko że wówczas nie zostalibyśmy uświęceni udziałem w wojnie
niemieckiej. Takie było nasze przeznaczenie, skoro już jesteśmy
narodem liczącym nie siedem, a siedemdziesiąt milionów ludności. Stąd
się brała owa nieunikniona odpowiedzialność przed historią, odpowie-
dzialność, przed którą nie mogliśmy się uchylić, nawet gdybyśmy chcie-
li. Trzeba to sobie wciąż od nowa uzmysławiać, ilekroć stawiane jest
dziś pytanie o "sens" tej nie kończącej się wojny. Siła owego przezna-
czenia, któremu musimy sprostać, wiodła ten naród wzwyż, mimo ot-
chłani i niebezpieczeństw zagłady, stromą ścieżką honoru i chwały, z któ-
rej nie było odwrotu, wiodła go ku przejrzystemu i ostremu powietrzu
w królestwie historii świata. Na jej okrutne, ale wyrażające siłę oblicze
naród ten musiał i mógł spojrzeć, ku nieprzemijającej pamięci jego przy-
szłych pokoleń.
Przełożył Andrzej Kopacki
POLITYKA ZAGRANICZNA NIEMIEC
I POLITYKA WEWNĘTRZNA PRUS*
POLITYKA WOBEC POLSKI
Monarchiczną formę państwa chwali się za to, że umożliwia ciągłość
i spójność postępowania w wielkiej polityce. Jeśli jest teraz jakaś istotna
kwestia polityczna, która szczególnie pilnie wymaga spójnych, dykto-
wanych świadomością celu, rozstrzygnięć, to jest to kwestia polska. Zima.
1916 roku, po wielomiesięcznych debatach na ten temat, kanclerz Rze-
szy zapowiedział restytucję państwa polskiego. Aż do listopadowej pro-
klamacji obu cesarzy' wszystkie instancje miały więc wystarczająco duże
czasu, by zdać sobie sprawę z konsekwencji tego faktu. Było oczywiste
że konsekwencje te musiały dotyczyć przede wszystkim wewnętrz-
nej polityki niemieckiej wobec Polaków. W przeciwnym razie
owa brzemienna w skutki reorientacja całej naszej polityki wschodnie;
byłaby polityczną niedorzecznością. Bez zasadniczych zmian w układzie
wzajemnych relacji pomiędzy obydwiema narodowościami oznaczałaby
* Deutschland aussere und Preussen innere Politik. Tekst opublikowany w "Frank-
filrter Zeitung" z 25 lutego i z l marca 1917 r.
' Chodzi tu o Akt 5 listopada 1916 roku. Jak pisze Stefan Kieniewicz (Historia Pol-
ski 1795-1918, Warszawa 1980, s. 528): [...] "była w nim mowa, że obaj cesarze:
Wilhelm II i Franciszek Józef postanawiająz ziem polskich, odebranych Rosji utwo-
rzyć państwo samodzielne z dziedziczną monarchią i konstytucyjnym ustrojem)).
Państwo to posiadać miało własną armię, związaną ze sprzymierzonymi mocar-
stwami. Manifest nic nie mówił o powstaniu rządu polskiego ani też o granicach
państwa; przeciwnie, zastrzegał ich dokładniejsze oznaczenie)), tzn. amputację
Królestwa na rzecz jego władców i opiekunów. Akt 5 XI nie został nawet, formal-
nie rzecz biorąc, wydany przez dwu monarchów i ich rządy, a tylko w ich imieniu.
Można by nazwać ten akt obietnicą utworzenia państwa, które według niemieckich
zamierzeń nie miało być ani rozległe, ani samodzielne [...]." [Przyp. red.]
240______________________________________________
przecież świadome tworzenie "Serbii" u naszych bram. Minęła już epo-
ka, kiedy wspólnota naszych i Rosji interesów opierała się na opanowa-
niu przez obie strony polskiego terytorium; teraz trzeba szukać nowych
dróg.
Liczne skomplikowane konflikty interesów nie mogą, niestety, zo-
stać rozwiązane w sposób absolutnie zadowalający zarówno Niemców,
jak i Polaków. Albowiem dopóki istniej ą państwa militarne i państwowa
polityka gospodarcza, dopóty o kształcie granic politycznych narodowość
- której granic na Wschodzie, gdzie oba narody żyją przemieszane ze
sobą, nie można by zresztą wcale określić - może decydować tylko obok:
po pierwsze - kwestii wojskowego bezpieczeństwa, po drugie - kwestii
gospodarczej współprzynależności. Ale nawet jakieś w miarę znośne roz-
wiązanie jest wykluczone, jeśli po obu stronach nie przestaną się liczyć
wszystkie te sprawy "prestiżu" i próżności, które zawsze czynią nieroz-
strzygalnymi spory pomiędzy narodowościami i pomiędzy państwami.
Uprawnione natomiast jest pytanie: jakie jest absolutne minimum żądań,
z jednej strony - z punktu widzenia czysto rzeczowych interesów
państwowych Rzeszy i Prus, a z drugiej - z punktu widzenia Pola-
ków, zainteresowanych rozwojem własnej kultury. Co więc, w czysto
rzeczowym sensie, jest dla obu stron, po pierwsze, niezbędne, po drugie,
pożądane, po trzecie, znośne, na przykład w najważniejszych dziedzi-
nach: polityki szkolnej i językowej oraz polityki osiedleńczej? W każ-
dym razie dotychczasowa polityka Prus wobec Polaków jest na dłuższą
metę nie do utrzymania. Zresztą była taka zawsze.
Fakt, że na wschodzie Niemiec Polacy rozprzestrzeniali się kosztem
Niemców właśnie wskutek większego ubóstwa kulturowego, które
wyrażało się w skromniejszych żądaniach płacowych polskich robotni-
ków oraz w tym, że chłopi polscy zadowalali się mniejszymi kawałkami
gruntu - owo fatalne podporządkowanie konkurencji narodowości "za-
sadzie tańszych rąk"- było swego czasu dla nas, Niemców, uzasadnio-
nym powodem, by popierać politykę kolonizacyjną pruskiego rzą-
du. Oczywiście przy założeniu, że jednocześnie i przede wszystkim usta-
nie coroczny zalew Wschodu przez setki tysięcy tanich rosyjsko-polskich
robotników wędrownych, dzięki którym wielcy właściciele ziemscy mogli
egzystować kosztem interesów narodowych. Zamiast tego zli-
kwidowano wprowadzoną przez Bismarcka blokadę granicy i tym sa-
mym sparaliżowano politykę kolonizacyjną; mimo jej wielu dokonań ska-
zano ją na polityczną bezsensowność. W miejsce owych środków od-
_______________________________________241
działujących wyłącznie w sferze polityki narodowościowej i koloniza-
cyjnej rozpoczęto znaną politykę językową. Zlekceważono wszystkie
doświadczenia wskazujące, że takie zabiegi zawsze i wszędzie jedno-
czyły w potężnym, dotychczas jeszcze nigdy nie przełamanym oporze
każdą narodowość, która nie była już narodowością analfabetów, lecz
miała własną prasę i własną warstwę literatów; zaczynem tego oporu były
już choćby interesy materialne owych warstw. Dopiero ta polityka do-
prowadziła do wewnętrznego zaangażowania się "mas". Nastąpiła go-
spodarcza mobilizacja polskości. Coraz bardziej zaostrzające się środki
represyjne prowadziły w logicznej konsekwencji do ustawy wywłasz-
czeniowej. Tym samym jednak osiągnięto punkt, gdzie współdecydują-
ce stały się interesy wielkiej polityki: wzgląd na austriacki sojusz
kazał powiedzieć stop i ustawa pozostała dla Polaków martwą literą, bar-
dzo skuteczną jedynie jako środek podburzający. Najbardziej widoczny
rezultat tej walki, czyli rezultat tworzenia wszystkich tych brzemiennych
w naj fatalniej sze skutki beneficjów "Marchii Wschodniej", był taki, że
Polacy, organizując się do walki, rozwinęli się ekonomicznie do tego
stopnia, iż nie można już dzisiaj, tak jak niegdyś, mówić o "konku-
rencji tańszych - wskutek ubóstwa kulturowego - rąk". Drastyczny opis
tego zjawiska znajduje się w opartej na urzędowym materiale książce
Ludwika Bemharda.
Jednak obecna zagraniczna polityka Rzeszy w Polsce jest zupełnie
nie do pogodzenia z dotychczasową pruską polityką wewnętrzną wobec
Polaków: tak jedna, jak i druga muszą prowadzić do jak najgor-
szych konsekwencji, jeśli wewnętrzna polityka Prus wobec Polaków nie
dostosuje się do uwarunkowanego przez wielką politykę stanowiska
Rzeszy.
Oczywistym warunkiem wszelkiego powodzenia nowo ukierunko-
wanej polityki wobec Polski j est przede wszystkim nawiązanie przez rząd
i czołowe partie pruskie kontaktu z przedstawicielami pru-
skich Polaków. Pozostawiamy tu bez odpowiedzi pytanie, czy także
w Królestwie Polskim pierwszym, celowym z rzeczowego punktu wi-
dzenia krokiem nie byłoby - zamiast wystawiania nie istniejącemu jesz-
cze jako twór państwowy adresatowi swoistego weksla honorowego o nie-
określonej treści - powołanie w drodze wyboru przez nikogo nie kwe-
stionowanego przedstawicielstwa ludności. Najpierw naturalnie pełniłoby
ono poufne funkcje doradcze, potem można by z nim prowadzić roko-
wania. Ale nie wiadomo, czy tylko rzeczowe względy wymusiły tę dro-
242_____________________________________________
gę, którą obecnie się preferuje. Co do niejednej kwestii dotycz;ej przy-
szłości, na przykład sprawy geograficznych granic przyszłej 'olski na
wschodzie i północnym wschodzie, w kręgach pruskich Pola5w głosi
się poglądy, które należałoby - właśnie jeśli reprezentuje się ,^alnopo-
lityczne" rozumienie niemieckich interesów - potraktować znsznie po-
ważniej niż wschodnie ideały niektórych polityków niemiecich, czę-
stokroć wielce bałamutne. W każdym razie w pruskiej polityce ^wnętrz-
nej nie nastąpi postęp, jeśli kwestie dotyczące ugody nie zostaną^ sposób
rzeczowy omówione z reprezentantami polskich interesów, roblemy
języka, sprawy takie, jak stworzenie w prowincjach wschodich rejo-
nów osiedleńczych dla obu narodowości oraz ułatwianie dobrwolnych
przesiedleń niemieckich kolonistów z Królestwa Polskiego dcNiemiec
i odwrotnie, nie mogą zostać rozwiązane jednostronnie, bez urzedniej
próby uczciwego porozumienia. Bez względu na to, co się o tm sądzi,
w każdym wypadku trzeba domagać się jednego: aby zadbao o bez-
względnąjedność polityki Rzeszy i Prus w całym kompleksie zgadnień,
jakie pojawiły się w związku z cesarską proklamacją. Czy di tej pory
coś takiego dało się zauważyć?
Listopadowe, a zwłaszcza styczniowe obrady Izby Depwwanych
udzieliły na to pytanie negatywnej i, jeśliby na niej poprzestać, zabój-
czej dla polityki Rzeszy odpowiedzi. Już wystąpienie partii praycowych
podczas sesji jesiennej było prowokacyjne, politycznie zupełre bezce-
lowe i pozbawione wszelkiego umiaru. Przemówienia ich predstawi-
cieli, utrzymane w tonie wezwań do ratowania Kapitelu, były cystą agi-
tacją, tak jakby ich autorzy z nieba spadli, dowiadując się o deyzji obu
cesarzy, mimo że przecież od miesięcy zamiar ten nie był di nikogo
tajemnicą. Jeżeli zamierzano zniweczyć polityczne skutki prklamacji
obu cesarzy i w tym celu usiłowano wywołać następuj ącąterayak echo
reakcję frakcji pruskich Polaków, to wybrano zapewne właścrą drogę.
Ówczesne wyjaśnienie ministra spraw wewnętrznych objawiłcponadto,
że dopiero teraz, wiele miesięcy po publicznej zapowiedzi hnclerza,
wynikające z polityki Rzeszy problemy miały stać się rzedmio-
tem "rozważań".
Sesja w styczniu tego roku przyniosła coś jeszcze gorszgo; choć
pewna niecierpliwość Polaków mogła być zrozumiała, to jedak prze-
mówienie budżetowe deputowanego Korfantego, jeśli chodzi ton nie-
których fragmentów, nie było z pewnością dokonaniem politka świa-
domego swej odpowiedzialności, co zresztą, jak się wydaje, stona pol-
______________________________________________243
ska dostrzega. Obie strony - zarówno Niemcy, jak i Polacy - w razie
potrzeby będą musiały pozbyć się nie tylko swych starych haseł, ale też
niejednego spośród swoich dawnych przywódców, jeśli kiedykolwiek
ma z tego wyniknąć coś rozsądnego. Odrzucenie pewnych fragmentów
przemówienia było na miejscu, ale powinno mu towarzyszyć rzeczowe
potraktowanie samego problemu. Tymczasem odpowiedź ministra, któ-
remu przecież nie wolno zachowywać się jak zwykłemu politykowi par-
tyjnemu (do tego jeszcze tracącemu panowanie nad sobą), daleka była
od rzeczowości. Nie zajął się on w ogóle omówionymi przez polskiego
mówcę sprawami budżetowymi. A tylko, wyjaśniwszy, że "skargi" na
jego administrację nie dotarły do administracji centralnej, kontynuował,
wskazując na gospodarczy rozkwit prowincji poznańskiej: "Oni [Pola-
cy] powinni jeszcze dzisiaj na kolanach dziękować Bogu, że osiągnęli
taki rozwój! Powinni dziękować pruskim królom, którzy nakazywali rzą-
dowi, by postępował w ten sposób!" Pomijając to, że byłoby chyba le-
piej, gdyby minister nie wykorzystywał Boga i królów jako osłony dla
własnej polityki, Polacy będą zapewne uważali, że jeśli chodzi o gospo-
darczy rozwój ich własnej narodowości, to przynajmniej w ostatnich
dwudziestu latach kierownicy polskich spółdzielni lepiej reprezentowali
"Boga" niż pruscy ministrowie. Zwykle przyjmowany, nierzeczowy
punkt widzenia rządu, wynikający z potrzeby prestiżu: traktowanie pew-
nej "przychylności" w praktyce administracji jako swego rodzaju łaska-
wego daru dla "poddanych", za który można od nich oczekiwać "wdzięcz-
ności", z góry ucina wszelką rzeczową dyskusję. Przynajmniej jedno po-
winniśmy już wiedzieć: zawsze, gdy uprawiano politykę odwołującą się.
do wdzięczności, była ona skazana na niepowodzenie. W istocie nieła-
two odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób sprawiedliwie godząc k o'
lidujące ze sobą interesy, można skierować na nowe tory do'
tychczasowe zaciekłe spory na Wschodzie. Jeśli minister sądzi, że wol-
no mu zbywać takie problemy lekceważącą, nieco belferską uwagą, że
"niestosowne" (!)jest "robienie różnicy pomiędzy polskimi i niemiecki-
mi interesami tu, w kraju", to wydaje się, że jest to podejście niesłycha-
nie powierzchowne. 20 listopada minister stwierdził, że "tradycyjne za-
dania, wypełniane dotychczas przez Prusy w prowincjach wschodnich"
są "w bliższej i dalszej przyszłości" nadal aktualne. Ten fakt oraz obecni
obietnica, że rząd państwowy z powodu przemówienia deputowanego
Korfantego "poweżmie postanowienia, które uzna za ko-
nieczne jako konsekwencję takich wywodów", tonicinne-
244___________________________________
go, jak wypowiedzenie wojny, zarówno Polakom żyjącym na terenie
Niemiec [die innerdeutschen Polen], jak i przede wszystkim determino-
wanym przez wielką politykę działaniom politycznym Rzeszy
wobec Polski. Taka woj na-jeśli wziąć pod uwagę treść ogłoszonego
stanowiska - byłaby karygodną polityczną lekkomyślnością. Jedno
z dwojga: albo w obecnej polityce Rzeszy, albo w polityce Prus trzeba
bezwzględnie pójść na ustępstwa. Nie ulega wątpliwości, że
czysto agitatorskie przemówienia prawicy w listopadzie będą miały ne-
gatywny wpływ na rozwój stosunków w przyszłym królestwie. Nato-
miast ostatnia deklaracja rządu sprawia, że obecna sytuacja polityczna
staje się nie do zniesienia. Nie chodzi tu wcale o osobę ministra, któremu
osobiście zapewne nikt nic nie zarzuca. Oczywiście nikt nie sądzi, że to
on właśnie próbował umyślnie storpedować cesarską proklamację.
Faktycznie jednak uczynił to w takim stopniu, że w jednej z najważniej-
szych godzin naszej historii skompromitowana została - w sposób, za
który trudno brać odpowiedzialność - niemiecka polityka wobec Polski.
Dano rzeczywiście dobrą sposobność, by odmówić tej polityce wszel-
kiego zaufania. Jeśli Niemcy chcą uprawiać wielką politykę, nie mogą
pozwalać sobie na tak fatalne błędy, a premier, który jest zarazem osobą
kierującą polityką Rzeszy, musi bezwarunkowo zaręczyć, że nie powtó-
rzą się one w przyszłości. Typowa dla biurokracji specjalizacja fachowa
oraz pozy ej a Prus w Rzeszy nie mogą prowadzić do rozpadu jedno-
litego kierowania (gwarantowanego j akoby przez monarchiczną
formę państwową) na poszczególne satrapie, które prowadzą ze sobą wal-
ki. Ostatnia przyczyna leży wszakże nie w strukturze Rzeszy, lecz w za-
leżności pruskiego rządu od niebywale krótkowzrocznej politycznie, ale
już opanowującej Landtag plutokracji. Zależności tej nie uniknął jak do-
tąd żaden, choćby i rzekomo "najsilniejszy" rząd. Albo położy się temu
kres, albo lepiej będzie natychmiast i definitywnie zrezygnować z wszel-
kiej polityki po tamtej stronie naszej wschodniej granicy. Polityka pod-
dana takim wpływom mogłaby tylko przynieść nieszczęście.
Przełożył Andrzej Kopacki
W SPRAWIE "WINY ZA WOJNĘ"*
Przeżyliśmy w Niemczech dwa miesiące, w czasie których nasze po-
stępowanie wobec zagranicy było tak żałosne jak nigdy jeszcze dotąd
w niemieckiej historii. Uwagę świata przykuli literaci różnego autora-
mentu, którzy rozpamiętując poczucie "winy za wojnę" zaspokajali po-
trzeby swych dusz, złamanych przez wojenne okropności bądź też ce-
chujących się ekstatycznymi skłonnościami. Taka klęska musiała być
przecież skutkiem "winy" - tylko wówczas daje się ona pogodzić z "po-
rządkiem świata", jeśli jest do przyjęcia dla wszystkich tych słabych, nie
umiejących stawić czoła rzeczywistości charakterów. Świat jest jednak
urządzony inaczej niż ludzie ci próbują sobie wmówić. "Bóg bitew jest
z tym, kto ma więcej batalionów" - te słowa Fryderyka Wielkiego, rozu-
miane dosłownie, nie sprawdzały się bardzo często, nie sprawdzały się
również w ciągu czterech lat tej wojny. Potwierdził je jednak jej końco-
wy rezultat. Zakładając, że odrzucają one niegodną myśl, jakoby o wy-
niku wojny stanowił wyrok boży, i głoszą, iż sukces wojenny bynajmniej
nie dowodzi ani sprawiedliwości, ani niesprawiedliwości, można powie-
dzieć: słowa te będą sprawdzać się również w przyszłości. Dowodem na
to nawet dla największego głupca mogą być nieprzeliczone w historii
pola zasłane trupami.
Gdyby rzecz sprowadzała się tylko do tego, aby chronić naszych żoł-
nierzy, których udziałem stał się w końcu straszny los pokonanych - co
znieść można przy męskim, surowym podejściu do życia - przed narzu-
caniem im współuczestnictwa w tym pokazie braku charakteru, wów-
* Ziim Thema der "Knegseschuld". Tekst opublikowany w "Frankfiirter Zeitung"
z 17 stycznia 1919 r.
246
czas można by bez obawy oczekiwać, że sami odrzucą tego rodzaju za-
kusy. Naprawdę niebezpieczne politycznie dla całej przyszłości stosun-
ków naszego narodu ze wszystkimi innymi narodami jest wywoływane
przez tych literatów w świecie z gruntu fałszywe wyobrażenie o opinii
milczących Niemiec. Tych Niemiec, które kiedyś znów sięgną po swoje
prawa, wszystko jedno, jak szybko, w każdym razie zrobią to, kiedy dzia-
łania obecnego dyletanckiego rządu będą już należeć do przeszłości.
Uczciwość wymaga, aby już teraz wykrzyczeć światu, daleko ponad lądy
i morza: to nieprawda, to stado literatów to nie Niemcy, a ich zachowa-
nie nie odpowiada rzeczywistemu, wewnętrznemu stosunkowi Niemców
do własnych losów wojennych.
Autor tego artykułu przed wojną zawsze występował, tak z czysto poli-
tycznych, jak i ogólnych względów kulturowych, na rzecz przyzwoitego
porozumienia z Anglią, które uniemożliwiłoby wojnę. Podczas wojny nie
zmienił tego stanowiska. Ani przez chwilę nie podzielał niemądrych wy-
obrażeń o amerykańskich motywach udziału w wojnie i o zamiarach pre-
zydenta Wilsona. Nigdy nie przyszło mu do głowy, by wkroczenie Niem-
ców do Belgii traktować jako rzecz najzupełniej niewinną, a "plany anek-
syjne" wobec tego kraju - inaczej niż jako szaleństwo. Także teraz nie
myśli o tym, by odmiennie niż kiedyś oceniać ciężkie błędy, przede wszyst-
kim często pozbawioną skrupułów lekkomyślność i zapamiętałą parweniu-
szowską chełpliwość czasów Wilhelma II. Nie może on oczywiście wyma-
gać, by był traktowany jako ktoś bardziej niż ktokolwiek inny powołany
do przemawiania w imieniu tych Niemców, którzy myślą tak jak on. Ale
skoro nie przyłączył się do zbiorowego oświadczenia swych heidelber-
skich kolegów w kwestii winy za wojnę -jako że wszystkie akademickie
zbiorowe wypowiedzi zdyskredytowały się podczas wojny - to rości sobie
prawo do wyczerpującego uzasadnienia, dlaczego jest on tego samego zda-
nia, jakie zawiera owo oświadczenie.
Najpierw jednak kilka innych uwag.
Osąd historii co do sposobu, w jaki prezydent Wilson sprosta ciążą-
cej na nim odpowiedzialności, którą dotychczas jeszcze się nie wykazał,
będzie ostatecznie zależał od jego następnego kroku. Jeśli więc rzeczy-
wiście miałby on bez wahania zasiąść do stołu wyłącznie z naszymi prze-
ciwnikami, może to mieć poważne konsekwencje, zwłaszcza że uprzed-
nio poddał się wyłącznie działaniom naszych przeciwników zmierzają-
cych do wywarcia wpływu na jego ocenę, nie wysłuchawszy równie
wnikliwie, a właściwie wcale, reprezentatywnych osobistości niemiec-
___________________________________________247
kich, których ręce są czyste. Konsekwencje te dotyczyć będą przed?
wszystkim wewnętrznego i zewnętrznego stosunku ludności niemieckiej
do przyszłego pokoju. Powiedzmy tylko tyle: oddanie Saarbrucken, Bol-
zen, Reichenberga [Liberca], Gdańska i innych miast w ręce obcych na-
rodów, pozbawienie nas (poprzez tak zwaną neutralizację) prawa rozpo-
rządzania niemieckimi rzekami i kanałami, pańszczyźniana niewola i brc-
nie zastawu za roszczenia wynikłe ze szkód, które są wyłącznie skutkartfi
wojny - wszystko to sprawiłoby oczywiście, że również najbardziej r<-
dykalny politycznie robotnik niemiecki - nie teraz, ale zapewne po ja-
kimś czasie, kiedy minie już obecne odurzenie i postępujące za nim osła-
bienie - stałby się szowinistą i że wspólnie z intelektualnymi warstwan"
narodu musiałby przypomnieć sobie o tych rewolucyjnych środkach sa-
mostanowienia, którymi posługiwała się każda irredenta i których si(-
demdziesięciomilionowy naród może oczywiście użyć skuteczniej i ener-
giczniej, niż kiedykolwiek uczyniły to Serbia czy Włochy. Tylko dzieci
lub głupcy mogą żywić nadzieję, że takimi środkami i w taki sposób, jęk
chce to zrobić teraz garstka fanatyków i towarzyszących im łupieżców,
można zbudować nowy porządek gospodarczy albo też obecny porządek
uczynić choćby o włos "bardziej dojrzałym" do "uspołecznienia". Jed-
nak wobec faktu, że polityczna i militarna siła jest po stronie obcych,
sprawy mają się przecież, jak uczy dawne doświadczenie, zupełnie ina-
czej. Naturalnie, każdy zdolny do dokonania samodzielnej oceny Nis-
miec wie, że w wypadku, gdyby wrogowie Niemiec z jakiegoś powodu
uznali to za korzystne dla własnych interesów, to w tej chwili byłoby dla
nich drobnostką zająć kilka głównych miast w Niemczech i szybko po-
łożyć kres obecnym, tak zwanym rewolucyjnym działaniom małych, ale
dobrze uzbrojonych band fanatyków i rabusiów. I oczywiście jest tsż
możliwe, że kiedyś te zagrażające nam ze strony naszych przeciwników
działania staną się faktem. I pewne jest, że wówczas nie zadowoliliby 'ię
oni tymi częściami terytorium, które początkowo mieli na oku, lecz byli-
by zmuszeni posuwać się coraz dalej. Żaden niemiecki rząd ani panią
nie mogłyby dziś przeciwstawić takiej ekspedycji skutecznych środków
siły moralnej bądź fizycznej. Natomiast szansę na utrzymanie przez dłuż-
szy czas zajętych jako zastaw obszarów przedstawiałyby się zapewne
zgoła inaczej. Jednakże nie będziemy rozważać teraz tych bądź co bądź
tak dla nas, jak i dla cywilizacji światowej nadzwyczaj niepokojących
perspektyw pokoju opartego na przemocy, nie będziemy mówić o "\yi-
nie za przyszłość", tylko o "winie za przeszłość", szczególnie za wojiię.
248
W momencie, gdy próbuje się taki problem rozwiązać przez publika-
cję (w dodatku jednostronną!) akt mówiących o bezpośredniej przyczy-
nie wybuchu, to niezbędne wydaje się wyraźne uzmysłowienie, jak na-
iwne jest takie podejście. Tylko półgłówek może uważać, że noworocz-
ne przemówienie Napoleona i następujące po nim akcje dyplomacji z 1859
roku albo dyplomatyczna akcja Austrii w Bundestagu w 1866, albo de-
pesza emska z 1870 czy też ultimatum wobec Serbii z 1914 roku były
przyczynami wybuchających wówczas wojen. Przyczynami wojen ł 859,
1866,1870 roku były kolejno: dążenie Piemontu do zjednoczenia Włoch
i opór Austrii przeciw temu, dążenie Prus do zjednoczenia małych Nie-
miec i opór, jaki stawiała temu najpierw Austria, a potem Francja (cały
naród, od Napoleona aż do Thiersa i Gambetty). Tamte akcje dyploma-
tyczne nie były wprawdzie nieważne dla politycznego rezultatu, ale dla
samej genezy wojny były to obojętne formy, w których wojna stawała
się faktem.
Jeśli chodzi o tę wojnę, to istniała jedna i tylko jedna potęga, która bez-
warunkowo i w każdych okolicznościach chciała tej wojny ze względu na
siebie samą i zgodnie ze swoimi politycznymi celami musiała jej chcieć -
Rosja, to znaczy: caryzm jako system i oddane mu warstwy. Czy też ra-
czej: wiadome warstwy pchające do wojny osobiście indyferentnego cara.
Wojna zbliżała się jako "wydarzenie naturalne", powiedział mi pewien czło-
nek partii kadetów na krótko przed jej wybuchem. I do wiary tej - albo
raczej: tej decyzji - przyznawało się wielu ludzi stojących od tej partii na
lewo. Uzasadniona historycznie osobliwość charakteru rosyjskich liderów
wszystkich partii, wyrażająca się w tym, że nie zadowalają się oni porząd-
kowaniem swoich domowych rosyjskich spraw, lecz chcą grać rolę świato-
wą, objawiła się już podczas rewolucji 1905 roku i od tego czasu aż do
dzisiaj nic się tu nie zmieniło. W Rosji 1914 roku nie było żadnej warstwy
o jakichkolwiek pozytywnych wpływach, która nie chciałaby wojny. To-
też po poróżnieniu się z Anglią Niemcy mogły uniknąć wojny z Rosją tyl-
ko przez jakiś czas, i to też tylko pod warunkiem całkowitego oddania ca-
łej zachodniej Słowiańszczyzny i własnej niezależności pod absolutne pa-
nowanie Petersburga i Moskwy. Kto kiedykolwiek zajmował się carskim
systemem administrowania, ten wie, że na całym globie ziemskim nie było
nic, co równałoby się jego wyrafinowanym metodom kastracji narodu-
toteż rewolucja 1905 przyniosła korzyści tylko ludziom apolitycznym albo
mającym bardzo dużo pieniędzy. Wiadomo więc także - wiedziała to rów-
nież niemiecka socjaldemokracja 4 sierpnia 1914 - że wojna przeciw ta-
249
kiemu systemowi to dobra wojna i że osiągnięcia niemieckich dowódców,
które doprowadziły do upadku tego systemu, na zawsze należeć będą do
chlubnych kart niemieckiej histońi. Wobec Rosji - a jej postępowanie za-
decydowało o wojnie w ogóle jako takiej - w żadnym razie nie może być
mowy o niemieckiej "winie za wojnę". Dyskusja nad tą winą jest w ogóle
możliwa tylko w odniesieniu do zachodnich przeciwników.
Zresztą, jeśli chodzi o zewnętrzny przebieg wypadków przed star-
ciem z Rosją, to artykuł l przyszłego statutu Ligi Narodów o międzyna-
rodowym prawie wojennym powinien brzmieć: "Państwo, które prze-
prowadza mobilizację, gdy trwają rokowania, dyskredytuje się na arenie
międzynarodowej". Przecież nie tylko każdy polityk na świecie, ale i każ-
dy interesujący się polityką laik dokładnie wiedział, że (i dlaczego) ro-
syjska mobilizacja nie tylko czyniła wojnę "nieuchronną", ale oznaczała
rozpoczęcie wojny przez Rosję.
Artykuł 2 statutu Ligi Narodów o międzynarodowym prawie wojen-
nym powinien brzmieć: "Państwo, które w wypadku wybuchu wojny na
pytanie, czy pozostanie neutralnym, nie udziela wyraźnej odpowiedzi,
dyskredytuje się na arenie międzynarodowej". Tak zachowała się Fran-
cja. Ponieważ wówczas honor nakazywał jej dotrzymanie istniejącego
sojuszu z Rosją, to teraz chyba wyraźnie godność zabrania jej występo-
wać w roli niespodzianie napadniętego. Oczywiście sytuacja wygląda
nieco inaczej, jeśli spytać o ostateczne przyczyny wojny. Jak wiadomo,
w roku 1870 i jeszcze na krótko przed wojną świat nie oceniał aneksji
Alzacji i Lotaryngii tak jak podczas wojny. Ale nie będziemy się teraz tą
kwestią zajmować. Nie zmienia to bowiem faktu, że w rezultacie takie-
go, a nie innego politycznego potraktowania Alzacji przez naszą polity-
kę dynastyczną, sprawa ta pozostała otwartą raną. (Podniesienie Alzacji
do rangi równoprawnego niemieckiego państwa związkowego było przed
wojną żądaniem francuskiej socjaldemokracji). Ale oczywiście również
i to nie było decydujące. Zadecydowało wywiedzione z tradycji histo-
rycznej życzenie francuskiej polityki, aby mieć słabego, a nie silnego
sąsiada. Życzenie to stało się jeszcze natarczywsze i trzeba przyznać, że
nie ma w tym nic dziwnego - za sprawą nierozsądnej i nerwowej (nie ze
względu na jej cele, ale raczej na jej przebieg i środki) marokańskiej po-
lityki rządu niemieckiego. Bardzo szczere w intencjach stanowisko kanc-
lerza Rzeszy von Bethmanna w ostatnich latach przed wojną okazało się
spóźnione. W żaden sposób nie można jednak zaprzeczyć, że--w prze-
ciwieństwie do Niemiec - we Francji zawsze istniał bardzo silny i cie-
250______________________________________________
szący się popularnością nurt dążący do wojny francusko-niemieckiejjako
takiej, który przeciwdziałał wszelkim, choćby i najuczciwszym próbom
porozumienia. Już chociażby rozpowszechniane w kraju gazetki i cza-
sopisma ilustrowane służyły podsycaniu nastrojów w taki sposób, który
w Niemczech byłby zupełnie niemożliwy. Pragnienie porozumienia za-
wsze było w Niemczech rozpowszechnione wśród ludności. Zgłaszane
dopiero podczas wojny, zakulisowe dość aktywnie podnoszone przez
przedstawicieli niemieckiego przemysłu ciężkiego żądanie aneksji (Briey)
wytrwale odrzucała zarówno przygniatająca większość parlamentarzy-
stów, jak i narodu - również w czasach niemieckich sukcesów.
Kiedy na rok przed wybuchem wojny współpracownik pewnej wiel-
kiej francuskiej gazety przyszedł do nas i otrzymawszy listy polecające
do niemieckich polityków, wyraził obawę, że wskutek grożącego nie-
bezpieczeństwa wojny nie spotka się z przyjaznym przyjęciem, powie-
dzieliśmy mu: w każdym niemieckim domu mężczyźni, którzy, o ile nie
da się tego uniknąć, będą musieli ruszyć w pole, uścisną Panu dłoń na
pożegnanie mówiąc: "Do zobaczenia na polu chwały". Z jego zachowa-
nia muszę wnosić, że wykazywał on, i nie tylko on, zrozumienie dla ta-
kiego sposobu myślenia. Ale nie z taką Pranej ą mamy dziś do czynienia.
Nie ma sensu roztrząsanie "kwestii winy" z przedstawicielami sposobu
myślenia, który, jak się wydaje, obecnie tam panuje.
Artykuł 3 przyszłej umowy o międzynarodowym prawie wojennym
musiałby, moim zdaniem, brzmieć tak: "Państwo trwale neutralne może
powoływać się na swoją neutralność tylko wówczas, gdy osiągnie zdol-
ność możliwie najskuteczniejszej obrony tej neutralności na wszystkich
swoich granicach". Politycznym błędem Belgii było, że w przeciwień-
stwie do Szwajcarii i Holandii o obronę taką nie zadbała. Wszystkie siły
obronne były w rzeczy samej skierowane wyłącznie przeciw Niemcom;
zarówno wybrzeże morskie, jak i granica z Francją pozostawały zupeł-
nie nie bronione. Niemiecki pogląd na tę sprawę nie był tajemnicą dla
opinii publicznej: wyraźna wzmianka cesarza podczas manewrów szwaj-
carskich o "innej odkrytej flance" nie mogła być bardziej czytelna. Nie
zmienia to oczywiście faktu, że gniew zaskoczonych mas belgijskiego
narodu jest dla nas zrozumiały, toteż tym bardziej nie należy dezawuo-
wać tego, co powiedział kanclerz Rzeszy von Bethmann w swoim zna-
nym przemówieniu na początku wojny. Jednak wolno nam chyba stwier-
dzić, że i tutaj "kwestia winy" nie przedstawiała się tak prosto, jak czę-
stokroć przyjmowano.
___________________________________________2M
Artykuł 4 umowy o międzynarodowym prawie wojennym musiałby
według niemieckiej wersji brzmieć następująco: "Państwo neutralne, które
toleruje złamanie prawa przez jedną z prowadzących wojnę stron i nie
stawia zbrojnego oporu, nie może sięgać do środków zbrojnych także
wobec innej strony, która użyła takich sprzecznych z prawem środków
przeciwdziałania, jeśli są to jedyne środki równoważące następstwa zła-
mania prawa przez przeciwnika". Za takim pojmowaniem prawa Niem-
cy opowiadały się w kwestii łodzi podwodnych, podczas gdy prezydent
Wilson reprezentował swoją znaną zasadę, że odpowiedzialność "nie jest
łączna, a rozdzielna". Angielska blokada, która pochłonęła 3/4 miliona
ofiar ludzkich, stała w jawnej sprzeczności z prawem, choćby dlatego,
że na Morzu Bałtyckim nigdy nie była efektywna, o czym prezydent nie-
jednokrotnie mógł się przekonać. Jednak, naturalnie, ze swojego praw-
nego punktu widzenia wyciągnął on wniosek, że materialne wyłącznie
szkody po jednej stronie i zagrożenie życia ludzkiego po drugiej stronie
wolno mu traktować - i musi je tak traktować -jako sprawy formalnie
oddzielne i materialnie od siebie różne. Konsekwencją klęski Niemiec
jest zwycięstwo prawnych poglądów prezydenta. Nie jest jednak praw-
dą, że Niemcy zaryzykowały wojnę w sposób arbitralny, nie mając uczci-
wych przekonań prawnych, nawet jeśli nie można było - przynajmniej
moim zdaniem - wyciągnąć z nich praktycznych konsekwencji, a więc
jeśli były obiektywnie fałszywe. Bardzo poważne poszczególne błędy
polityki niemieckiej wobec Ameryki i przede wszystkim zachowanie pana
Zimmermanna w styczniu 1917 r. nie dają się w żaden sposób usprawied-
liwić i trzeba otwarcie przyznać, że nadzwyczaj trudno było, zwłaszcza
w tej drażliwej sytuacji, o pełen zaufania stosunek potęg neutralnych do
takiego przedstawicielstwa Niemiec. Stanowisko Niemiec było przy tym
uwarunkowane głównie przekonaniem, że Ameryka w każdym wypad-
ku zamierza wtrącić się do wojny. Przekonanie to było oczywiście abso-
lutnie fałszywe. Jednak powód, dla którego mogło się ono w ogóle poja-
wić, wynikał stąd, że w Ameryce również istniała - na co w Niemczech
się powoływano - "ideologia wojny". Tyle że nie miała ona, moim zda-
niem, nic wspólnego z "dolarem". Przeciwnie: najchętniej skłaniały się
ku niej zupełnie inne, niewątpliwie po części najlepsze warstwy "mło-
dej" Ameryki. Znajdowała ona swoich zwolenników, jak to często bywa,
przede wszystkim wśród stale zyskujących na znaczeniu warstw uniwersy-
teckich. Można było to stwierdzić już w roku 1904. W tak dobrej i tak cha-
rakterystycznej dla "młodej" Ameryki książce jak Theory of Business
252______________________________________________
Enterprise Yeblena czytało się sformułowaną z nie skrywaną radością
konkluzję, że oto zbliża się czas, gdy wojna, która spowoduje ogranicze-
nia w handlu światowym, znów stanowić będzie racjonalny interes, a więc
-że znów przebudzi się duch wojny i w ten sposób w miejsce czczego
zarabiania dolarów pojawi się poczucie godności. Można było to stwier-
dzić, jeśli drobiazgowo śledziło się powolne przemiany ducha tych warstw
(na przykład, jeśli w mieszkaniach studentów z amerykańskich uniwer-
sytetów widziało się na ścianach niemieckie szpady do pojedynków i sły-
szało się od studentów nader częste pytania o sposób uprawiania tego
rycerskiego sportu); jeśli słyszało się przy różnych okazjach, jak kole-
dzy uniwersyteccy określali trzyklasowe prawo wyborcze jako bardzo
rozsądne, i jeśli dostrzegało się inne, często omawiane znamiona
arystokratyzacji. Dla części tej mocno zeuropeizowanej młodzieży wybu-
chająca z przyzwoitych powodów wojna z rzeczywiście wielką potęgą
militarną nie mogła chyba w gruncie rzeczy wydać się czymś niesympa-
tycznym. Tymczasem w masach w istocie ostatecznie zapanowało su-
biektywnie całkowicie uczciwe przekonanie o absolutnej niegodziwości
niemieckiej sprawy (Belgia!), o podstępnej zapamiętałości niemieckiej
dyplomacji i bezwzględności niemieckich metod wojennych, które to ele-
menty wytworzyły atmosferę wojenną. Jak powiedzieliśmy, w żaden spo-
sób nie można zaprzeczyć, że poszczególne incydenty i niektóre zachowa-
nia rozmaitych niemieckich funkcjonariuszy stanowiły pożywkę dla tej
opinii. Z drugiej strony informacja Amerykanów rzeczywiście była i jest
do dzisiaj tak bezprzykładnie jednostronna, że w ogóle nie mogło być
mowy o zajęciu jakiegoś w miarę sprawiedliwego stanowiska. Niestety
uzasadniona była ich podstawowa ocena, że na naszych przywódcach
nie można polegać. Tyle że nie miało to nic wspólnego z uchybieniami
moralnymi, a zależało tylko od systemu rządzenia, który przy zachowa-
niu monarchicznych form powierzał formułowanie decyzji politycznych
nieodpowiedzialnym instancjom i demagogii tych, którzy działali w ich
imieniu - w efekcie kreatury te stawały się silniejsze od swych panów.
Walka przeciw temu systemowi została nam jednak nadzwyczaj utrud-
niona, między innymi przez powszechne niegdyś w części angielskiej
prasy i literatury uwielbienie dla osoby niemieckiego cesarza.
W ten sposób dochodzimy do Anglii. Mówienie o "polityce okrąże-
nia" i istniejącej po naszej stronie "zawiści handlowej" oraz w najwyż-
szej mierze przykry, faryzejski i kaznodziejski patos części tamtejszych
polityków utrudniają ocenę prostego stanu faktycznego. Z pewnością nie
_____________________________________________253
bez znaczenia były tu, z jednej strony, bardzo przewrotna realizacja nie-
mieckiej polityki w kwestii burskiej (i temu podobne), z drugiej zaś strony
- niezbyt wspaniałomyślny wobec nas stosunek polityki angielskiej
w kwestii kolonialnej. Ale rzeczywistą przyczyną wojny był w polityce
angielskiej przede wszystkim jej brak rozeznania co do celów i zamie-
rzonej skali podjętej przez Niemców rozbudowy floty. W związku z nie-
którymi wypowiedziami cesarza owa niepewność rosła coraz bardziej
i wydawało się, że musi doprowadzić do koncentracji angielskiej floty
w kraju, a tym samym do paraliżu angielskiej polityki międzynarodo-
wej. Doświadczenie wyniesione z wojny przeciwko wszystkim flotom
świata jednocześnie nauczyło nas, że do celów obronnych wystarczyła-
by nam flota bojowa takich rozmiarów jak francuska. Przy takim położe-
niu geograficznym, z jednej strony, Liverpoolu, z drugiej - Hamburga,
do rzeczywistej blokady Anglii nie wystarczyłaby nawet flota tak silna
jak angielska. Tu faktycznie tkwiły poważne, zwalczane przez nas błędy
pyszałkowatej polityki Tirpitza, która doprowadziła do tego, że o tyle-
kroć omawianym anglosaskim panowaniu nad światem musimy powie-
dzieć teraz to samo, co w roku 1871 Thiers powiedział o niemieckiej
jedności: ,^4h, c'estnous quil'avonsfaite!"
Za to, co teraz nam grozi, szerokie kręgi w Niemczech uczynią odpo-
wiedzialną przede wszystkim postawę Anglii - niektórych czołowych
polityków i część prasy - wszystko jedno, na ile słusznie. Toteż w wy-
padku takiej polityki ententy w sprawie polskiej i czeskiej, która będzie
pogwałceniem naszych interesów, albo w wypadku narzucenia nam nie-
woli pańszczyźnianej, opinia publiczna Niemiec będzie chyba szukać
swej orientacji daleko na Wschodzie, gdzie odrodzenie Rosji w ciągu
najbliższych dziesięcioleci nie pociągnie za sobą zmiany sytuacji. Nie
jest naszym zadaniem pouczać angielskich polityków o tym, że po zwy-
cięstwie nad narodem, którego w końcu nie da się wyeliminować, są
w postępowaniu zwycięzcy takie rzeczy, które nadzwyczaj trudno zapo-
mnieć, ale są też takie, które wręcz nigdy nie zostaną mu zapomniane.
Tutaj zamierzaliśmy tylko - w trosce o to, aby nie pojawiły się uzasad-
nione zastrzeżenia co do szczerości Niemców - całkiem otwarcie powie-
dzieć, jaki jest rzeczowy stosunek do dyskusji o "winie" tych kręgów
w Niemczech, które były i pozostały wierne idei szczerego porozumie-
nia. Zostało to powiedziane - bez względu na mniej lub bardziej spo-
dziewany "sukces" - tylko w tym celu, aby został wypełniony moralny
warunek wstępny, niezbędny z perspektywy nieuchronnego być może
254
stanowiska tych kręgów w przyszłości. Co się tyczy przeciwników, to
nad pokojem pracować będą albo rzeczowi politycy, albo plebejusze,
którzy nie dorośli do zwycięstwa nad wielkim narodem i w swych stara-
niach o polityczne i ekonomiczne profity odwołują się do obrzydliwego
kapłańskiego namaszczenia. W tym ostatnim wypadku niewiele obcho-
dzi nas rezultat, obowiązuje nas zasada: milczeć i czekać.
Przełożył Andrzej Kopacki
PRAWO WYBORCZE I DEMOKRACJA
W NIEMCZECH*
Wielce złożony problem demokracji będzie tu przedmiotem rozwa-
żań jedynie pod kątem aktualnej sytuacji u nas. Zajmiemy się nią od
razu, bez zbędnych wstępów i refleksji ogólnych.
Jak wiadomo, w słynnym ultimatum pod adresem Parlamentu Frank-
furckiego Bismarck ogłosił, a następnie, wbrew poważnym zastrzeże-
niom ówczesnych liberałów, wprowadził obowiązujące obecnie w wy-
borach do Reichstagu prawo wyborcze, kierując się wyłącznie demago-
gią. Dyktowały ją po części względy polityki zagranicznej, po części
cele wewnątrzpolityczne: walka Bismarckowskiego cezaryzmu z krnąbr-
nym podówczas mieszczaństwem. Wprawdzie nadzieja Bismarcka na
konserwatywne zachowania mas okazała się płonna, ale warstwy, cha-
rakterystyczne akurat dla nowoczesnego układu społecznego, podzieliły
się na dwie klasy żyjące w bliskiej zażyłości, a zarazem - z tego właśnie
powodu-pałające wzajemną wrogością: mieszczaństwo i proletariat. Ten
podział pozwolił później -jak zauważył książę Hoheniohe - wykorzy-
stać tchórzostwo (Hoheniohe powiada: "bojaźliwość") mieszczań-
stwa w obliczu "demokracji" na rzecz dalszego panowania biurokratów.
Pokłosie owego tchórzostwa daje o sobie znać po dziś dzień. O tym, że
z powodzeniem można było być demokratą, a jednocześnie w ówczes-
nych warunkach odrzucać zachwyt Lasalle'a nad owym prawem wybor-
czym, świadczy np. stanowisko Eduarda Bemsteina we wstępie do jego
* Tekst opublikowany w grudniu 1917 r. w serii "Der Deutsche Yoiksstoat". Schri-
ften żur inneren PolMk, ed. Wilhelm Heile, Walther Schotte, "Hilfe", z. 2. Frag-
menty (tu: s. 278-299) ukazały się wcześniej w "Hilfe" w listopadzie 1917 r. (rocznik
23,s.709-710).
258______________________________________________
w istocie tworzy stany. Głównie prestiżowi społecznemu wynikają-
cemu z wykształcenia nowoczesny oficer zawdzięcza swoją pozycję
w oczach wspólnoty społecznej, dzięki owemu prestiżowi utwierdza się
w niej nowoczesny urzędnik. Różnice w "wykształceniu" stanowią-jak-
kolwiek można nad tym ubolewać -jedną z najsilniejszych, oddziałują-
cych czysto wewnętrznie barier społecznych. Zwłaszcza w Niemczech,
gdzie niemal wszystkie uprzywilejowane stanowiska w obrębie służby
państwowej i poza nią wiążą się nie tylko z kwalifikacją wiedzy facho-
wej, lecz nadto "ogólnego wykształcenia", a cały system oświaty
i szkolnictwa wyższego jemu ma służyć. Wszystkie nasze dyplomy eg-
zaminacyjne potwierdzają też na piśmie przede wszystkim ten istotny
w sensie stanowym dorobek. Można by tedy uczynić wykształcenie
zasadą podziału prawa wyborczego. Ale -jakie wykształcenie? Co ma
uwierzytelniać polityczną "dojrzałość" - produkcja doktoratów w szko-
łach wyższych czy świadectwa maturalne szkół średnich, czy może świa-
dectwo ukończenia sześciu klas? W sensie czysto ilościowym oznacza
to całkiem poważne różnice, a ostatnia z wymienionych kwalifikacji w or-
dynacji większościowej, zgoła niebagatelna ze względu na swój maso-
wy wymiar, mogłaby zaowocować doprawdy osobliwymi doświadcze-
niami politycznymi. Przede wszystkim jednak: czy rzeczywiście dyplom
- świadectwo zdanego egzaminu -od którego j uż teraz zależy gros
wszelkich urzędów, oraz legitymująca się takim patentem i roszcząca sobie
pretensje społeczne warstwa ma cieszyć się dalszymi przywilejami? Czy
władzę nad państwem należy oddać w ręce łaknących beneficjów, dy-
plomowanych kandydatów na urzędy, których liczba wzrosła znacznie
ponad potrzeby, a to za sprawą konkurujących o napływ studentów szkół
wyższych oraz cedowanych na dzieci społecznych ambicji rodziców?
I co wspólnego z "dojrzałością" polityczną ma właściwie doktorat
z fizyki, filozofii czy filologii? Każdy przedsiębiorca i każdy przywódca
związkowy, który stając do wolnokonkurencyjnej walki o byt ekonomicz-
ny, codziennie na własnej skórze czuje strukturę państwa, wie więcej
o polityce niż ktoś, dla kogo państwo to jedynie kasa, z której na mocy
dyplomu wykształcenia pobiera stosowny do stanu, niezmiennie pewny,
uprawniający do emerytury dochód.
Albo -jeden z pupilków wszelkich krótkowzrocznych "filisterskieh
miłośników porządku" - "prawo wyborcze stanu średniego",
a więc rzec można: uprzywilejowanie właścicieli "samodzielnych zakła-
dów" lub temu podobnych. Pomijając już fakt, że to również przyniosło-
259
by korzyść tym, którzy zostali w domu, i uszczerbek żołnierzom
- co oznaczałoby dla "ducha" przyszłej polityki niemieckiej?
Jeśli chodzi o gospodarcze warunki określające niemiecką przyszłość,
dziś można mieć pewność tylko co do trzech. Po pierwsze, jest to
konieczność niesłychanej intensyfikacji i racjonalizacji pracy
gospodarczej. Nie po to, iżby niemiecki byt okrywało bogactwo i świet-
ność, lecz po to, ażeby byt mas był tu w ogóle możliwy. W obliczu sro-
giej wiosny, jakąprzyniesie nam pokój, bezeceństwem są obecne wystą-
pienia literatów najróżniejszych obozów, którzy przedstawiaj ą niemiec-
kiego "ducha pracy" jako narodowy grzech pierworodny, a byt
"wygodniejszy" jako ideał przyszłości. To są pasożytnicze ideały
warstwy beneficjantów i rentierów, która ośmiela się mierzyć trud dnia
powszedniego pracujących urny słowo i fizycznie współobywateli wedle
ciasnych kategońi pismaków. Jakkolwiek skończoną postać przyjąć może
w rzeczywistości dziecinne wyobrażenie literatów o "błogosławieństwie"
umiarkowanej biedy w starych dobrych czasach, którym Niemcy znów
będą się cieszyć w rezultacie wojny, drugi niewątpliwy fakt dotyczący
przyszłości wskazuje: wojna pozostawi nam nowych rentierów, na
których przypadnie kapitał wartości 100 miliardów. Już przed wojną
względny przyrost statystyczny czystych rentierów był zastanawiające
wysoki jak na nację, która jest zdana na współzawodnictwo z wielkimi
pracującymi narodami tej ziemi. Dla tej, tak teraz niesłychanie rozro-
śniętej warstwy będą musieli wypracować rentę działający w gospodar-
ce obywatele państwa. Przeobrażenie zarysowuje się po części w powsta-
waniu nowych wielkich zasobów papierów (wartościowych), po części
też jednak w przemianie istniejących majątków przez subskrybowanie
pożyczek. Jeśli bowiem posiadacz majątku zamiast kuponów dywiden-
dowych (czyli udziałów w prywatnych przedsiębiorstwach gospodar-
czych) ma w swoich depozytach bankowych państwowe papiery gwa-
rantujące wypłatę renty - co to oznacza? Formalnie w obu wypad-
kach jest "rentierem", któremu dochód zapewniaj ą banki przez odcinanie
kuponów. Wszelako: jeśli przedtem czerpał korzyści z papierów dywi-
dendowych, oznaczało to, że w kantorze i biurze technicznej obsługi za-
kładu - miejscach pracy umysłowej często nie gorszej bądź lepszej niż
w jakimś gabinecie uczonego - a także w fabrycznych halach maszyn
ostro i ciężko pracuj ą kierownicy handlowi i techniczni, pracownicy,
mistrzowie i robotnicy; że wytwarza się dobra dla zaspokojenia istnieją-
cego masowego popytu; że daje się ludziom wynagrodzenie i chleb -
260
wszystko to w formie bardziej lub mniej doskonałej, takiej, na jaką po-
zwala akurat dzisiejszy porządek gospodarczy, który długo jeszcze bę-
dzie obowiązywał. Dla kierowników stawką w grze była pozycja i ranga
ekonomiczna oraz społeczna, dla pracowników i robotników - dająca
chleb posada. Toczyła się bowiem walka o rynek i ta walka została wy-
grana, czego "dowodem" dywidenda. Jeśli natomiast rentier pobiera
teraz odsetki od państwowych papierów, oznacza to, że poborca podat-
kowy lub urzędnik celny, lub ktoś w tym rodzaju skutecznie wyciągnęli
pieniądze z kieszeni płatnika i zostali za to wynagrodzeni; oraz że w pań-
stwowych biurach zgodnie z regulaminem i wytycznymi wykonano po-
żądanąpracę. Naturalnie, potrzebne jest jedno i drugie, praca w go-
spodarce prywatnej i praca państwowa. Ale jest jasne jak słońce, że cała
przyszłość Niemiec, gospodarcza i polityczna, zarówno życiowa posta-
wa mas, jak i zapewnienie środków ku zaspokojeniu "potrzeb kultural-
nych" zależą przede wszystkim od tego, by nie obniżono inten-
sywności niemieckiej pracy gospodarczej, by - wedle innego możli-
wego wyrażenia - w narodzie niemieckim nie dominowało w jeszcze
większym stopniu niż teraz nastawienie rentierskie: typowo
francuska postawa wewnętrzna tamtej szej warstwy drobnomieszczań-
skiej i chłopskiej w stosunku do życia gospodarczego. To bowiem ozna-
czałoby gospodarczy paraliż Niemiec i jeszcze gwałtowniejszą propa-
gandę i tak szybko rozprzestrzeniającego się "systemu dwojga dzieci",
Inną cechą charaktery styczną dla sytuacji francuskiej jest ponadto zależ-
ność od banków. Literaci w swej ignorancji nie są w stanie odróżnić
majątku rentowego odcinacza kuponów od kapitału docho-
dowego przedsiębiorcy i temu drugiemu okazują tyle resentymentu,
ile pożądliwej życzliwości mają dla tego pierwszego - owi literaci coś
tam słyszeli o roli, jaką w parlamentarnym reżimie francuskim odgrywa
"kapitał finansowy": zarówno jeśli chodzi o środki rzeczowe (podatki),
jak też przy wyborze ministrów. Uważają tedy naturalnie, iż jest to sku-
tek budzącego trwogę "parlamentaryzmu". Aliści w istocie jest to sku-
tek okoliczności, że Francja jest państwem rentierów; że wiary-
godność kredytowa danego rządu państwowego, wyraża-
jąca się w kursie giełdowym rent państwowych, dla milionów średnich
i drobnych rentierów to po prostu ta kwestia, wedle której taksują war-
tość ministrów; że dlatego nierzadko banki mąjąjakiś swój udział w wy-
borze ministrów lub wręcz udzielają konsultacji. Każdy rząd - obojętne,
czy monarchiczny, parlamentarny, czy plebiscytamy - musiałby brać
_____________________________________2M
je pod uwagę, zupełnie tak samo jak państwo-dłużnik: caryzm rosyjski,
który w 1905 r. powołał swój ą "konstytucję", a potem znów dokonał "za-
machu stanu", ponieważ w obu wypadkach domagał się tego nastrój za-
granicznych giełd - źródło jego kredytu. Postępujące upaństwowienie
w zamian za renty państwowe, przede wszystkim zaś: przyrost śred-
nich i drobnych posiadaczy państwowych papierów rentowych mia-
łyby u nas dokładnie te same skutki bez względu na to, czy panuje "de-
mokracja", "parlamentaryzm", czy rząd "monarchiczny". Natomiast sto-
sunek państwa angielskiego do kapitalizmu był głównie stosunkiem
do kapitalizmu dochodowego, który sprzyjał rozszerzeniu władzy
i wpływów narodowych w świecie. Jakie środki natury finansowo-poli-
tycznej mogłyby teraz sprzyjać w Niemczech zrzuceniu owego dławią-
cego brzemienia rentierskiego, a zarazem pełnemu zadośćuczynieniu
roszczeniom i oczekiwaniom subskrybentów pożyczek - to kwestia ważka
sama w sobie. W każdym razie z punktu widzenia polityki gospodarczej
możliwie najwyższa racjonalizacja pracy gospodarczej, czyli: ekonomicz-
ne premiowanie gospodarczej racjonalności w produkcji, czyli: "postę-
pu" w tymże sensie techniczno-ekonomicznym - bez względu na to, czy
postęp jako taki darzy się miłością czy nienawiścią - oto jest kwestia
życiowa nie tylko w perspektywie osiągnięcia pozycji światowej, lecz
po prostu możliwości zapewnienia narodowi znośnej egzystencji. I dla-
tego nakazem politycznej konieczności jest przyznanie owym podmio-
tom racjonalnej pracy przynajmniej takiego minimum wpływów poli-
tycznych, jakie gwarantuje im jedynie równe prawo wyborcze. Albo-
wiem w tym jednym ważnym punkcie: zainteresowaniu w ra-
cjonalizacji gospodarki interes robotników jest tożsamy - mimo
wszelkich różnic społecznych - z interesem rozwiniętych n aj l e p i e j pod
względem organizacyjnym przedsiębiorców, a jeden i drugi zbiega się
z interesem politycznym polegającym na utrzymaniu światowej pozycji
narodu. Te interesy są tożsame nie zawsze w szczegółach, lecz w za-
sadzie, i stój ą w oczywistej sprzeczności z interesem warstwy wszel-
kich beneficjentów oraz bliskich im rzeczników ekonomicznej stagna-
cji. I wydaje się, że najwyższa już pora, aby wpływy tamtych warstw
zaznaczyły się w punkcie, którego zasadniczo fałszywe ujęcie już teraz
mogłoby rzucić cień na naszą przyszłość. Albowiem - to trzecia absolut-
nie pewna perspektywa na przyszłość -jeszcze długie lata będziemy żyć
pod znakiem gospodarki przejściowej z racj onowaniem przy-
działów surowcowych, przydziałami międzynarodowych środków płat-
262
niczych, a być może też samych zakładów oraz ich klienteli. Jest jasne,
że może to stanowić niepowtarzalną okazj ęzarównow sensie racjo-
nalizacji gospodarki, jak również, dokładnie odwrotnie, jako
niewyczerpane źródło tak zwanych eksperymentów "ze stanem średnim"
w najgorszym z możliwych sensie tego niemal zawsze nadużywanego
słowa. Za pomocą państwowego systemu asy gnat i podobnych środków
można by masowo subwencjonować "samodzielnych" żebraków wszel-
kiego rodzaju, przede wszystkim ideał każdego drobnego kapitalisty: też
żebrzących, ale wygodnickich osobników z z a lady sklepowej i im
podobnych. Byliby oni akurat przeciwieństwem intensyfikacji i racjona-
lizacji naszej gospodarki: hodowlą pasożytów i wałkoni uosabiających
ową "wygodę", która stanowi ideał literatów. Co by to oznaczało? "Z a-
ustriaczenie" Niemiec. I to akurat w punkcie przez samych Au-
striaków uważanym za jedno z głównych źródeł tego, co określaj ą u sie-
bie jako "niechlujstwo". O ile bowiem mielibyśmy czego uczyć się od
nich jeśli chodzi o kulturę smaku i wychowania społecznego - istniały-
by wszelkie powody, by powiedzieć "dziękuję" w kwestii przejęcia ich
"polityki wobec stanu średniego", której cudowne rezultaty można prze-
śledzić w grubych tomach zawierających rozstrzygnięcia w sprawach
typu: czy obicie krzesła jest pracą tapicerską, czy też stolarską. Wszela-
ko niebezpieczeństwo, że zdarzy się coś takiego, jest niemałe. Bez wąt-
pienia bowiem istniejądziś w miarodajnych kręgach politycy, którzy nie-
poprawnie trwają przy opinii, że fundamenty tego, co sami nazywają
"nastawieniem monarchicznym" - to znaczy: podlanej piwem uległości,
która nie naruszy władzy biurokracji ani gospodarczych reakcjoni-
stów - najlepiej kłaść na nieziemsko cuchnącym bagnisku podsycanej
w ten sposób gnuśności i niechlujstwa. A jeśliby jeszcze pomyśleć o przy-
wilejach wyborczych dla warstw, którym taka polityka chciałaby sprzy-
jać, to łatwo sobie wyobrazić skutki: postępujący ekonomiczny i poli-
tyczny paraliż Niemiec. Kto go pragnie -kierując się jakąś po-
zytywną wiarą religijną czy inną metafizyką ostateczności - proszę
bardzo: niechaj przyzna się do tego otwarcie! Ale nie powinno się go
pragnąć z żałosnego tchórzostwa przed demokracją, a tymcza-
sem owo tchórzostwo: strach przed naruszeniem prawomocności posia-
dania i obowiązujących dzisiaj pozycji społecznych stanowi obecnie
główny motyw takiego działania.
Jako dyletanckie bańki mydlane, które zawdzięczać należy ożywają-
cym wciąż na nowo instynktom literatów niemieckich, unoszą się dziś
także wszystkie owe nieprzeliczone brednie pod wspólnym hasłem:
"przedstawicielstwo stanu zawodowego". Wiążą się ściśle
z wszelkimi bałamutnymi wyobrażeniami o przyszłości naszej organiza-
cji gospodarczej. Jak wiadomo, już sposób organizacji ubezpieczeń od
wypadków w stowarzyszeniach zawodowych budził oczekiwania wpły-
wowych kręgów literatów (i częściowo z nich się wywodził): miał to być
pierwszy krok w kierunku "organicznej struktury" gospodarki narodowej
- łatwo też się przekonać, czym się to skończyło. A dziś są tacy, którzy
spodziewaj ą się po uzależnionych przeważnie od polityki finansowej i wa-
lutowej przyszłych organizacjach gospodarczych, że okażą się pogrom-
cami smoka, czyli wichrzycielskiego ojca wszelkiego zła - "kapitali-
zmu". Snuj e się przy tym dziecinne rojenia o gospodarce - wedle owych
frazesów - "wspólnotowej", "solidarnościowej", "spółdzielczej" czasu
wojny i stworzonych przez nią organizacji przymusowych, widząc w nich
prekursorów przyszłej zasadniczej zmiany "nastawienia gospodarczego".
Ta zmiana miałaby sprawić, że utracona "etyka gospodarcza" przeszłości
odrodziłaby się "organicznie" na wyższym poziomie.
Przede wszystkim bezmierna ignorancja naszych literatów w kwe-
stii istoty kapitalizmu przyprawia o niecierpliwość każdego, kto rozu-
mie sytuację. Drobiazg, że w świętej naiwności wrzucają do jednego
worka choćby zyski wojenne firmy Krupp i jakiegoś paskarza spekulu-
jącego słodem, przyjmując, że wszystko to są produkty "kapitalizmu".
Co ważniejsze, nie maj ą zielonego pojęcia, że wszelki kapitalizm, który
żyje z koniunktury czysto politycznej: z zamówień państwowych,
z finansowania wojny, z pokątnego handlu i wszystkich tych znów gi-
gantycznie zwielokrotnionych przez wojnę okazji i łupów, kapitalizm
awanturniczy z jego zyskami i ryzykiem dzieli przepaść od kalkulacji
rentowności,jakąprowadzi racjonalny zakład mieszczański w okre-
sie pokoju. Nieprzeniknioną zagadką pozostaje dla nich wszystko, co
dzieje się w kantorze takiego zakładu. Naturalnie, nie pojmują ani na
jotę, że zasadnicze "nastawienie" lub, by tak rzec, "etos" każdego z tych
dwóch odmiennych rodzajów kapitalizmu tak jest przeciwstawny dru-
giemu, jak tylko przeciwstawne mogą być dwa potencjały duchowe i mo-
ralne: pierwszy, zakotwiczony w czystej polityce "kapitalizm łupieżczy",
jest tak odwieczny jak znane nam dzieje państw militarnych; drugi zaś to
specyficzny produkt nowoczesnej ludzkości europejskiej.
Jeśli chce się przeprowadzać rozróżnienia etyczne (a to jestto bądź
co bądź możliwe), to osobliwość położenia polega wszak na tym, że właś-
264
nie najwyżej stawiana w personalnej etyce zawodowej (przeciętnie
dużo wyżej niż jakakolwiek realnie istniejąca w historii, a nie tylko
głoszona przez filozofów i literatów przeciętna etyka ekonomiczna j a-
kiejkolwiek epoki) racjonalnie kapitalistyczna etyka zakła-
dów a w "kapitalizmie" owego drugiego rodzaju - etyka obowiązku i ho-
noru zawodowego -jest tą etyką, która wytworzyła i ocaliła swego ro-
dzaju spiżowy pancerz. Ten pancerz stanowi o dzisiejszym kształcie i losie
pracy gospodarczej i stanowić będzie oczywiście jeszcze bardziej i osta-
tecznie), kiedy w rezultacie "uwspólnotowienia gospodarki" [Yerge-
meinwirtschaftung] zakładów w miejsce sprzeczności między biu-
rokracją prywatnokapitalistyczną i państwową stworzy się jednolitą
biurokrację nadrzędną wobec robotników, która poza sobą samą nie bę-
dzie już miała żadnej przeciwwagi.
Pozostając jednak przy owej sprzeczności: nie tamte zyski, które
osiągnięto według osławionej formuły, że "nie zarabia się milionów, nie
ocierając się o więzienie", stały się nośnikiem specyficznie nowoczes-
nego kapitalizmu jako systemu opanowującego nieuchronnie go-
spodarkę, a poprzez nią codzienny los ludzi. Stała się nim właśnie owa
rentowność osiągnięta zgodnie z zasadą honesty is the best policy. Czy
któryś z tych rozmiłowanych w pisaniu ideologów wymarzone] solidar-
nościowej etyki gospodarczej zajrzał kiedykolwiek za kulisy naszej
"wspólnej gospodarki wojennej" i zobaczył, co stało się pod jej wpły-
wem z "popędem zarobkowania", który miała rzekomo zdławić? Dzikie
pląsy wokół złotego cielca, ryzykancka gonitwa za przypadkowymi szan-
sami, które tryskaj ą wszystkimi porami tego biurokratycznego systemu,
utrata wszelkich miar rządzących wszelkimi jakkolwiek określony-
mi rozróżnieniami i ograniczeniami na polu etyki zawodowej, wreszcie:
nieodparty, dotyczący każdego, nawet najsumienniejszego przedsiębior-
cy przymus, by pod groźbą ekonomicznego upadku wyć w jednym chó-
rze z hienami buszującymi na tym bezprzykładnym cmentarzysku
wszelkiej etyki gospodarczej i czynić to, co one. Dokładnie tak, lub
raczej na jeszcze bardziej przerażającą skalę niż to bywało zawsze wte-
dy, gdy szansę zysku kapitalistycznego lgnęły do śladów bożka wojny
lub - świętego Biurokracjusza. Przeminą pokolenia, nim następstwa tego
"^zkładu normalnego etosu mieszczańsko-kapitalistycznego zostaną za-
""v to ma być podstawa nowej etyki gospodarczej? Będziemy
'p starań, by najpierw znów osiągnąć poziom starej!
/Wszystko tylko uwagi na marginesie.
/
______________________________________________265
Gospodarkę wojenną zastąpią racjonalnie tworzone związki ce-
lowe w wielkim stylu. Ale doprawdy nie związki "organiczne", powsta-
jące na gruncie naturalnych stosunków wspólnotowych, takich, które
wyrastają z pierwotnych wewnętrznych związków ludzkich, czy też
na gruncie tworów o specyficznie wewnętrznym charakterze, jaki cecho-
wał -jakkolwiek w różnej mierze - rodzinę, klan, gminę, stosunki feu-
dalne i ziemiańskie, a także cechy, gildie, nawet związki stanowe w śred-
niowieczu. Kto nie ma pój ęcia o sprzeczności między nimi a w s z e l k i-
m i nowoczesnymi racjonalnymi związkami celowymi, ten niechaj sobie
poczyta socjologiczny elementarz, zanim zacznie naprzykrzać się czy-
telnikom ze swoją literacką marnością. Okoliczność, że jednostka mu-
siała należeć nie do jednego, lecz często do wielu takich tworów jedno-
cześnie, odbierałaby wprawdzie opartemu na nich prawu wyborczemu
walor "przedstawicielstwa narodu", wszelako nie degradowałaby go jesz-
cze do poziomu "niedorzeczności". To byłoby właśnie "przedstawiciel-
stwo interesów": przeszłość znała coś podobnego. Wystarczy jednak
chociażby podjąć próbę takiego pogrupowania typowych postaci nowo-
czesnej gospodarki według "zawodów" po to, ażeby powstające gru-
py były j ako korporacj e wyborcze użyteczne dla ogólnego przedsta-
wicielstwa narodu - wyniknie z tego zupełny nonsens. Dla właści-
wych "kierowników" systemu gospodarczego w ogóle nie ma tam
miejsca. Jakim zawodom - spośród dziesiątek do wyboru - należy przy-
porządkować panów Stinnesa, Thyssena, Kruppa v. Bohiena, hrabiego
Henckela-Donnersmarcka, v. Mendelssohna, Rathenaua, ponoszących
osobistą odpowiedzialność członków Towarzystwa Dyskontowego itd.?
A może należałoby ich zgromadzić w jednej korporacji wyborczej "wiel-
kich przedsiębiorców"? A z drugiej strony - czy dyrektorzy generalni
Kirdorf, Hugenberg i podobni mają znaleźć się wśród "urzędników za-
kładowych" związanych z poszczególnymi "zawodami", czy też jeszcze
gdzie indziej? Tak jednak rzeczy się mają od samych szczytów machiny
kapitalistycznej po najniżej położone elementy. Właśnie ci rzeczywiście
najważniejsi wśród sterników dzisiejszej gospodarki wymykaj ą się wszę-
dzie - nawet na poziomie hurtowników i zarządów - wszelkiemu przy-
porządkowaniu do trafnych materialnie kategorii. Wszędzie bowiem
trzeba by, gwoli odgraniczenia korporacji wyborczych, znaleźć cechę
formalną, tej zaś, w dzisiejszych warunkach gospodarczych, po sto-
kroć urągałby materialny, ekonomiczny sens odnośnej pozycji. Nasza
nowoczesna gospodarka - w przeciwieństwie do gospodarki uporządko-
266
wanej stanowo - charakteryzuje się właśnie tym, że na podstawie po-
zycji zewnętrznej prawie nigdy nie sposób wywnioskować, jaka funk-
cj a ekonomiczna jest właściwa jednostce, a nawet najwnikliwsza staty-
styka zawodowa nie zdradza dosłownie niczego na temat wevnętrznej
struktury gospodarki. Tak jak z landszaftu przedstawiającego wspaniały
wielkopański dwór niepodobna wyczytać, jakie jest obciążeniehipoteki,
tak też nie widać po sklepikarzu, czym jest w sensie ekononicznym:
właścicielem zakładu filialnego, pracownikiem czy zobowią2anym na
stałe klientem kapitalistycznej potęgi (np. browaru), rzeczywiście samo-
dzielnym detalistą, czy jeszcze kimś innym. Z kolei po "samodzielnym
rzemieślniku" nie widać, czy jest chałupnikiem, koproducentem czy sa-
modzielnym drobnym kapitalistą albo może wykonawcą rzemieślni-
czych prac na zamówienie klienta. A to przecież przypadki najprostsze!
Ostatecznie pojawiające się wciąż od nowa naiwne wyobrażenie litera-
tów, jakoby na tej drodze można było pozwolić na "swobodną", a więc
"uczciwą", dokonującą się "w kręgu braci zawodowej" artykulację inte-
resów materialnych, których potęga dziś daje o sobie znać w sposób "za-
woalowany", przy okazji wyborów parlamentarnych - to wyobrażenie
świadczy o politycznym niemowlęctwie. Istnieją tysiące sznurków, za
które potentaci kapitalistyczni mogliby pociągać, aby nie tylko "samo-
dzielny" drobny handlarz i rzemieślnik, lecz także samodzielny fabry-
kant tańczył podczas wyborów, jak mu zagrają. Nie mówiąc już o tym,
że każde tego rodzaju rozgraniczenie zawodów w najszerszym wymia-
rze poruszałoby się na lotnych piaskach, ponieważ każde pojawienie się
nowej maszyny czy możliwości zbytu wywoływałoby radykalne prze-
warstwienia w obrębie jednostek zakładowych, kierunków produkcji i siły
roboczej.
Już choćby z tych tylko czysto ekonomicznych powodów nie ma na
całym świecie - w epoce ciągłych technicznych i komercyjnych prze-
warstwień oraz zacieśniania ekonomicznych i społecznych więzi o cha-
rakterze związków celowych-nic obiektywnie bardziej fałszywe-
go niż próba stworzenia układów "organicznych" w starym stano-
wym sensie jako politycznych ciał wyborczych. Gdziekolwiek przeto
robiono z prawem wyborczym eksperymenty pod kątem "stanu zawodo-
wego" - ostatnimi czasy w Austrii oraz w ordynacji Bułygina dotyczą-
cej wyborów do rosyjskiej Dumy - koniecznością było tworzenie bar-
dzo nieprecyzyjnych kategorii formalnych: w Austrii powołano w ten
sposób głęboko skorumpowany parlament, który może przypisać sobie
;67
jedynie honor pionierskiego wynalazku obstrukcji; w Rosji natomiast -
zebrano przedplon rewolucji. Aliści w żadnym z obu przypadków prz(d-
stawiciele sił naprawdę ważnych w dzisiejszym świecie ekonomicznym
nie doszli do jakiegokolwiek znaczenia politycznego. Ajuż na pewno
nie "swobodnie". Temu niedostosowaniu do nowoczesnej, stale podda-
wanej przeobrażeniom struktury ekonomicznej towarzyszyłoby przeci-
nanie się interesów zawodowych i czysto politycznych. Takie rzekoino
realistyczne projekty-potworki stale i bez reszty zapoznają samowładne
oddziaływanie tych drugich. Wynikłoby z tego nie oparcie przedstawi-
cielstwa parlamentarnego na "swobodnym" pilnowaniu "naturalnych",
solidarnych względem siebie interesów zawodowych, lecz gwałtowny
rozpad solidarności zawodowej w efekcie politycznych podziałów p^"
tyjnych. Już dziś widzimy, jak partie polityczne walczą o władzę taKże
w administracjach gminnych, spółdzielniach, zarządach kas chorych rtd.
- krótko mówiąc: we wszelkich możliwych organizacjach społecznych.
Często nad tym ubolewano. Nie będziemy tu na marginesie roztrząsać
rozmaitych aspektów tego bynajmniej niełatwego problemu o charakte-
rze organizacyjno-politycznym. W każdym razie widać jedno: że wszę-
dzie, gdzie dominuje kartka wyborcza i agitacja, partie polityczne jiko
takie już teraz okazują się predysponowane do podjęcia walki. Choćby
dlatego, że rozporządzaj ą aparatem. Wyobraźmy więc sobie, że owe kor-
poracje interesów miałyby głosować przez swoich przedstawicieli nad
kwestiami dotyczącymi polityki państwa i kultury. Rezultat jest oczywi-
sty: wprowadzenie politycznych podziałów partyjnych do związków in-
teresów, które mają do załatwienia sprawy rzeczowe, rzeczywiście
' solidarnie uznawane przez członków związku za wspólne, i umiesz-
czenie owych członków w parlamentarnych ciałach wyborczych przy-
niosłoby oczywiście taki skutek, że owa istotnie czysto gospodarcza wrika
interesów musiałaby przede wszystkim wykreować i wykreowałaby nowe
organa - o b o k korpusu tych politycznych korporacji wyborczych. Urny
służące do liczenia głosów wyborczych daremnie usiłowałyby pomie-
ścić w sobie realne życie ekonomiczne. Walka interesów ekonomicznych
naturalnie wniknęłaby do tych - tak jak do wszystkich innych - ciał wy-
borczych. Ale w znacznie większym stopniu niż dzisiaj, kiedy grupy in-
teresów finansuj ą kampanie wyborcze partii i wpływaj ą na nie, ta walka
skoncentrowałaby na czysto indywidualnych stosunkach władzy -
zadłużeniu, klienteli - nie zaś na trwałym położeniu klasowym. A zara-
zem: odbywałaby się nieporównanie bardziej skrycie. Kto bowiem po-
268
trafiłby wśród takich meandrów ordynacji wytropić jeszcze stosunki za-
leżności, wjakich formalnie "samodzielny" handlowiec bądź przemy-
słowiec pozostaje względem potencjału kapitalistycznego, kto potrafił-
by określić wpływ, jaki na polityczną postawę ludzi zależnych wywiera
presja takich kapitalistycznych potęg? Zależność jako taka uległaby za-
ostrzeniu, ponieważ ci, których dotyczy, byliby teraz przecież bardzo
wnikliwie kontrolowani przez swoich konkurentów w ciałach wy-
borczych. Denuncjacja i bojkot sprzyjałyby wzajemnym nagonkom
owych stłoczonych w korporacjach wyborczych rzekomych filarów "so-
lidarności zawodowej". Teraz bowiem te oparte na stanach zawodowych
korporacje musiałyby wszak pilnować nie tylko interesów zawodo-
wych; wynik toczonych tam zmagań wyborczych decydowałby też
o obsadzie państwowych beneficjów i urzędów. Czyci,któ-
rzy polecają ten system, "dobrzy ludzie, ale kiepscy muzykanci", zdają
sobie jasno sprawę, co by z tego wynikło? Dość na tym. Wspominamy tu
o tej dziecinnej zabawie literatów puszczających bańki mydlane tylko
dlatego, że daje sposobność zajęcia stanowiska w jeszcze jednej kwestii
ogólnej.
Wszak mamy już dzisiaj u nas i gdzie indziej także związki intere-
sów, które posiadają prawa przedstawicielskie. Przede wszystkim jako
ciała doradzające biurokracji: izba rolnicza, handlowa, rzemieślnicza,
w przyszłości pewnie też izba pracy, rady kolejowe itp. Właśnie ich przy-
kład poucza jednak, czego formalna organizacja zawodowa dokonać dziś
nie jest w stanie. A może ktoś wmawia sobie, że te oficjalne korporacje
mogłyby kiedykolwiek zastąpić "Związek Gospodarzy Rolnych",
"Centralny Związek Przemysłowców", wreszcie: organizacje pracodaw-
ców czy związki zawodowe? Gdzie naprawdę pulsuje "życie" ufor-
mowanej według zawodów solidarności interesów? I mamy również
w obrębie naszej maszynerii ustawodawczej korporacje przynajmniej po
części złożone ze stanów zawodowych: izby wyższe. Głównie związki
właścicieli ziemskich o określonym profilu społecznym ("stara i okrze-
pła własność ziemska"), oprócz tego izby handlowe, kilka szczególnie
dużych gmin, także uniwersytety, w przyszłości może nawet izby rze-
mieślnicze i robotnicze delegują tam swoich przedstawicieli. Bardzo to
byle jaki rodzaj przedstawicielstwa interesów, ale do takich celów poli-
tycznych od biedy wystarczający. Nasi politycznie dziecinni literaci roją
sobie najwyraźniej, że przez pomnożenie i specjalizację takich praw
przedstawicielskich musi się przecież w końcu udać przekształcenie tych
______________________________________________269
izb wyższych w parlamenty, w których każdy obywatel państwa jako
członek organicznego kręgu zawodowego i życiowego będzie czuł się
reprezentowany -jak (rzekomo) niegdyś w "państwie stanowym". O tym
"państwie stanowym" przyjdzie jeszcze powiedzieć słowo. Aliści izby
wyższe, przy których się chwilę zatrzymamy, stanowią dziś (wedle "idei",
z reguły nie naprawdę) miejsca politycznej dysputy już to notabli, już to
jednak takich grup interesu, które wyłącznie w sensie polityczno-pań-
stwowym - ze względu na tradycję - uchodzą za szczególnie znaczące.
Są to przede wszystkim przedstawiciele własności i określonych zawo-
dów o wysokim prestiżu społecznym. Ich dobór odbywa się - nie za-
wsze faktycznie, ale przeważnie taka jest "idea" - nie według kryte-
riów partyjno-politycznych. Z tego wynika natychmiast rzecz rozstrzy-
gająca dla naturalnego usytuowania takiej izby wyższej w państwie.
Wszędzie tam, gdzie jest ulokowana poprawnie w porządku politycz-
nym, nie posiada to warunek minimum własnego prawa budżeto-
wego, które jest podstawą pozycji przedstawicielstwa narodowego
jako organu władzy. Jej położenie prawne, z politycznego punktu widze-
nia, jest poza tym takie, że stanowi instancję, która może kwestionować
uchwały przedstawicielstwa narodowego, krytykować je, zwracać do
ponownego rozpatrzenia, wstrzymywać i odraczać, a także poprawiać,
która jednak-bez względu na literę formalnego prawa - nie może
w istotnej politycznie kwestii przeciwstawić się ostatecznie woli niekwe-
stionowanej większości przedstawicielstwa narodowego. Karą za to by-
łaby bowiem utrata praw formalnych (jak obecnie w Anglii) lub mianowa-
nie nowych parów (jak w Prusach w 1873 r.). Ta ostatnia kara to wentyl,
którego nie sposób usunąć, nie narażając się na polityczne niebezpie-
czeństwo, mimo że wszystkie żądne władzy izby wyższe zwykły prze-
ciwko temu protestować. Zapewne przy okazji reformy wyborczej pru-
ska Izba Panów będzie dążyć do likwidacji tego prawa korony i - być
może - do uzyskania prawa budżetowego. Prowadziłoby to do najcięż-
szych w sensie politycznym kryzysów i niebezpieczeństw, oznaczałoby
bowiem, że nadal będzie istniało klasowe prawo wybor-
cze, tyle że rozdzielone między dwie korporacje, których konflikty
urastałyby do rangi kryzysów państwa. Miejmy nadzieję, że ta próba nie
zostanie podjęta.
Wpływ izb wyższych może być bardzo znaczący - także i zwłaszcza
pizy formalnie ograniczonych prawach. Jednakże z przedstawicielstwem
narodowym nie mają one -jakikolwiek byłby ich skład - nic do czynie-
270
nią. Wedle idei tworzą przeciwwagę dla panowania partii. Fakty jednak
wskazują, że często jest to przeciwwaga o problematycznej użyteczno-
ści politycznej i niedostatecznym poziomie duchowym: pruska Izba Pa-
nów to jedyna "prawodawcza" korporacja, która, we własnym mniema-
niu, potrzebuje sędziego gwoli wymuszenia należnego jej, w myśl
własnych uroszczeń, respektu. Zapewne izby wyższe mogłyby dziś być
całkiem właściwym polem dla indywidualnego krasomówstwa po-
litycznego. W istocie jednak są one często areną zbędnej gadaniny. Z pew-
nością w pruskiej Izbie Panów przemawia się dużo kunsztowniej i "wy-
kwintniej" niż w Reichstagu - kto jednak gotów byłby poświęcić swój
czas na lekturę tych przemówień? A przecież taka publicznie obra-
dująca rada państwa-tym bowiem jest w zamyśle właściwie skon-
struowana izba wyższa -jako miejsce ekspresji niezależnego od
partii myślenia politycznego oraz nieurzędowej, choć doświad-
czonej w urzędowaniu inteligencji politycznej, a szczególnie urzędowe-
go doświadczenia byłych mężów stanu, konfrontowałaby się z ak-
tualnym partyjnym przywództwem politycznym i mogłaby w państwie
parlamentarnym oddać bezsprzecznie cenne usługi.
Izba wyższa w państwie narodowym może być - jak to się dzieje
w demokracjach zamorskich - wybieraną również według równego pra-
wa, ale w rezultacie innego aktu wyborczego korporacją, czyli - środ-
kiem korygowania nieuniknionych niedoskonałości, jakie cechują każ-
dy system wyborczy. Albo też może być przedstawicielstwem do-
świadczonej w dziedzinie polityki, zarządzania, gospodarki, nauki,
techniki inteligencji. W tym jednak przypadku: tylko jako korpora-
cja doradcza, krytykująca i wstrzymująca (poprzez weto suspen-
sywne). Może tedy formalnie być jedynie izbą o mniejszych
uprawnieniach. W sensie politycznym byłoby rzeczą pożądaną, aby
przedstawiciele interesów zawodowych w takich izbach wyższych zaj-
mowali miejsce tylko obok przedstawicielstwa: l) inteligencji w ro-
zumieniu polityki państwa oraz 2) wykształcenia w zakresie polity-
ki kulturalnej. A zatem - aby należeli do nich na przykład wszyscy
ustępujący z urzędu ministrowie i burmistrzowie wielkich miast, a oprócz
nich przedstawiciele ważnych dla polityki kulturalnej kręgów (wybiera-
ni przedstawiciele nauczycieli szkolnych, akademickich, artystów, dzien-
nikarzy). W każdym razie kwestia przyszłego składu takich korporacji
nie jest tak bagatelna, jak często się u nas mniema: u nas bowiem są one
niestety konstruowane przeważnie tylko jako mechaniczny hamulec w ob-
______________________________________________27J_
liczu "niebezpieczeństw" demokracji, gwoli uspokojenia tchórzliwego
(bez względu na pozycję społeczną) kołtuna. Tymczasem problem ten
nie może i nie powinien zaprzątać tu dłużej naszej uwagi.
Pytamy raczej tylko: jak to się właściwie dzieje, że owe zorgani-
zowane przez państwo korporacj e interesów - takie j ak zwalczane w swo-
im czasie tak bezpardonowo przez Eugena Richtera izby handlowe
i wszelkie podobne twory powstałe wedle tego samego schematu - w rze-
czywistości nie funkcjonują zupełnie (jeśli porównać je z kipiącymi
życiem rzeczywistymi związkami interesów ekonomicznych) jako
formy, w których skupia się właściwy żywioł interesów gospodarczych?
I jak to jest, że z drugiej strony także w porównaniu z partiami wy-
kazują tak absolutną niezdolność do wypełnienia się życiem politycz-
nym? Czy to przypadek? Bynajmniej nie przypadek, lecz skutek tego,
że z jednej strony partie, z drugiej strony związki interesów ekonomicz-
nych stój ą na gruncie swobodnego w sensie prawnym werbowania
stronników, zaś owe twory państwowe wręcz przeciwnie. Tamte z e
względu na swój ą strukturę stanowią organizacj e gotowe do walki
i kompromisu, te zaś, też ze względów strukturalnych, nadaj ą się
do rzeczowego orzecznictwa bądź czysto "kosmetycznej", pokojo-
wej pracy administracyjnej. Gorliwcy, którzy popierają "organizację",
rozumiejąpod tym słowem niestety zawsze tylko organizacj ę przymuso-
wą o regulaminie policyjnym, narzuconym przez zwierzchność. Organiza-
cje tworzone na gruncie swobodnej inicjatywy własnej ("woluntary-
stycznie") często są traktowane przez literatów jako właściwie nie-
prawomocne, a w najlepszym razie jako tylko prowizoryczne,
przeznaczone w przyszłości do wchłonięcia przez organizacje o charak-
terze policyjnym - bez względu na to, że z uwagi na ich istotę i sens
może im odpowiadać wyłącznie struktura woluntarystyczna. Tu tkwi
zasadniczy błąd.
Dziedziczna głupota naszych dyletanckich literatów politycznych
polega m.in. na tym, że chcą "za pomocą słów" - w tym przypadku: pa-
ragrafów projektowanego statutu - "zbudować system", choć brakuje po
temu wszelkich warunków. Owe oficjalne organizacje stanów zawodo-
wych - włącznie ze złożonymi ewentualnie z przedstawicieli zawodów
izbami wyższymi - stanowią, z politycznego punktu widzenia, twory
przeznaczone do tego, aby kreować wypowiedzi: orzeczenia, rezolucje,
debaty, które będzie się ważyć, a nie liczyć. I one same, stosownie
do rzeczowej zawartości swoich wypowiedzi, będą ważyć więcej lub
m_______________________________
mniej. Natomiast partie polityczne w nowoczesnym państwie to
organizacje, które opierają się na "swobodnym" (prawnie) werbowa-
niu poparcia i których celem jest wpływ na politykę poprzez liczbę
zwolenników: kartka wyborcza czy oddany głos to ultima rafio wszel-
kiej nowoczesnej polityki partyjnej. Zaś przedstawicielstwa ludzi intere-
su gospodarczego są w gospodarce kapitalistycznej również zgro-
madzeniami opartymi na zasadzie "swobodnego" (prawnie) werbun-
ku, które zmierzają do tego, by wykorzystując prywatnogospodarczą siłę
swoich członków - polegającą na posiadaniu dóbr, monopolu rynkowym
czy monopolistycznej koncentracji niezbędnej dla gospodarki siły robo-
czej - wymusić odpowiadający ich interesom kompromis co do cen
dóbr rzeczowych czy pracy. Wszelako ta właśnie charakterystyczna dla
swobodnych tworów obydwu rodzajów "woluntarystyczna" pod-
stawa organizacji jest w obu przypadkach rzeczą rozstrzygającą, abso-
lutnie jedyną stosowną, a zatem "organiczną". Próba przymusowego zwie-
rania ich szyków, jakby były czymś w rodzaju urzędu państwowego, ozna-
czałaby przymus czysto mechaniczny, który położyłby kres ich życiu
wewnętrznemu. Nie dlatego, że one same w ogóle nie wiedzą, co to "przy-
mus". Wręcz przeciwnie. Bojkot, proskrypcja, wszelkie przynęty i środ-
ki przymusu natury materialnej i duchowej, jakie tylko umysł człowie-
czy potrafi zastosować na polu (formalnie) swobodnego werbunku, zna-
lazły się w ich służbie - z wyjątkiem tej akurat właściwej dla aparatu
przymusowego związku państwowego i zastrzeżonej dlań formy wytwa-
rzania "prawomocnego" w sensie państwowym "porządku zewnętrz-
nego". Państwo może też przedsięwziąć w stosunku do organizacji par-
tyjnych kroki ku ochronie już to praw większości przed nielojalnością
mniejszościowej kliki, już to odwrotnie, praw mniejszości przed ich po-
gwałceniem - tak właśnie uczyniono w Ameryce. Ale nie narusza to
woluntarystycznej cechy głównej: prawnej dobrowolności członko-
stwa, tak samo jak nie naruszają jej państwowe przepisy o warunkach
zakładania związków zawodowych. Właśnie okoliczność, że przywódca
partyjny j est zdany na formalnie swobodne werbowanie stronników,
jest wręcz rozstrzygająca w zestawieniu z regulaminowym trybem awan-
sowania urzędników. Właśnie okoliczność, że kierownicy grup interesu
gospodarczego są zmuszeni do formalnie "swobodnego" organizo-
wania swego stronnictwa, określa ich szczególny charakter i znów jest
uwarunkowane przez strukturę nowoczesnej gospodarki. Organizowa-
nie i zrzeszanie się pod państwowym przymusem to w tej dziedzinie,
____________________________________________273
w dzisiejszych warunkach, przeciwieństwa po prostu nie do pogodzenia.
Kto tego dotychczas nie pojął, ten nie opanował jeszcze ABC nowocze-
snego życia politycznego i państwowego. To nie są "odwieczne" stany
rzeczy. Ale dziś wyglądają właśnie tak. Naturalnie na papierze można
konstruować całkiem dowolne ciała wyborcze stanów zawodowych. Ale
jeśli będzie się to czynić, to, jak już zostało powiedziane, skutek będzie
taki, że za ich plecami wieść będą swoje prawdziwe życie z jed-
nej strony partie polityczne, z drugiej strony związki interesu gospo-
darczego.
Ta argumentacja musi tu wystarczyć. Wspomnieliśmy o wszystkich
tych romantycznych fantazjach, które przecież w oczach osoby znającej
się na rzeczy nie są godne poważnej polemiki, tylko dlatego, że te całko-
wicie ahistoryczne konstrukcje mimo wszystko wyrządzają jedną szko-
dę: potęguj ą wodowstręt niemieckiej kołtunerii (wszystkich warstw), która
boi się rzucić w wir specyficznie nowoczesnych problemów; spra-
wiaj ą, że jest jeszcze bardziej oderwana od życia, jeszcze bardziej apoli-
tyczna. Poruszmy wreszcie i tę kwestię: czy którykolwiek z tych roman-
tycznych gawędziarzy ma j asne wyobrażenie o istocie rzeczywiste-
go "państwa stanowego" w przeszłości? Mętne wizje "podziału spo-
łeczeństwa" według "zawodów naturalnych", złożonego z "wspólnot sta-
nowych", z nosicieli "etyki braterstwa chrześcijańskiego", społeczeństwa
o "budowie stopniowej", z duchownym monarchą na czele - te wizje
przesłaniaj ą absolutną niewiedzę na temat realiów, j akie rzeczy-
wiście kryły się za owym obrazem zaczerpniętym po części z ideologii
literatury filozoficznej, po części jednak ze świata bardzo nowoczesnych
racjonalistycznych pojęć organizacyjnych. Owe realia wyglądały bowiem
inaczej. W istocie znamienną cechą tzw. państwa stanowego nie był "or-
ganiczny" podział społeczeństwa według "naturalnych ekonomicznych
grup zawodowych" czy wręcz budowanie gospodarki w oparciu o "za-
sadę solidarności". Tym, co różniło gospodarkę państwa stanowego od
dzisiejszej, były cechy, które powtarzają się na całym świecie, w najroz-
maitszych konstytucjach politycznych. Te formy gospodarki, w przeci-
wieństwie do dzisiejszych warunków gospodarczych, zapewne czyniły
państwo stanowe możliwym - dziś zaś możliwe nie jest (podobnie
gdzie indziej [tworzyły przesłanki] dla innych, dziś już niemożliwych
form państwowych). Ale nie stworzyły one [państwa stanowego],
Charakterystyczne dla ukształtowanego w całej pełni w jednej tylko części
Europy państwa stanowego było natomiast coś innego: analogiczne do
274
prywatnej własności dóbr rzeczowych nabywanie przez pojedyncze
osoby i korporacje praw politycznych oraz obrady zgromadzenia (nie
zawsze wyłącznie, zawsze jednak głównie) tych osób uprzywi-
lejowanych mające na celu porządkowanie spraw politycznych v dro-
dze kompromisu. Posiadanie zamków oraz istotne w sensie militar-
nym, politycznym czy finansowym uprawnienia wszelkiego rodzaju po-
zostawały wówczas -jako przywileje dziedziczne - w rękach jednostek
zupełnie na tej samej zasadzie, na jakiej dziś już tylko król dzierży swoje
berło. Zarazem to, co dziś zwykliśmy uważać za treść jednolitej "władzy
państwowej", rozpraszało się jako wiązki poszczególnych uprawnień
w rękach wielu. Toteż o "państwie" w nowoczesnym sensie w ogóle nie
było jeszcze mowy. Każda akcja polityczna wymagała raczej zjednocze-
nia tych zasadniczo samodzielnych względem siebie posiadaczy prero-
gatyw i osiągnięcie tego właśnie było celem zgromadzeń stanowych.
Nie znały one przeto, w zasadzie i pierwotnie, ani głosowań, ani uchwa-
ły wiążącej dla tego, kto się nie zgadzał; formą załatwiania spraw był
układ ("reces", "uzgodnienie"), w dzisiejszym języku: kompromis i to
nie tylko między różnymi grupami stanowymi, lecz także w obrębie każ-
dej z nich, między poszczególnymi posiadaczami przywilejów. Należy
przeczytać dowolne protokoły takich zgromadzeń, a następnie zadać py-
tanie: czy można by za pomocą takich form rządzić nowoczesnym pań-
stwem? A właśnie te formy (przy całej płynności w szczegółowym wy-
miarze) stanowiąnajistotniejsze części składowe typu, który natychmiast
zaczyna się zmieniać, gdy tylko do owych tworów przeniknie ultima wio
kartki do głosowania - ta najważniejsza (choć nie jedyna) cecha
nowoczesnego parlamentu. Dopiero w ten sposób powstaje nowoczesna
racjonalna forma państwowego tworzenia woli. W państwie konstytu-
cyjnym także dziś jeszcze działanie państwowe w decydujących punk-
tach (np. przy uchwalaniu budżetu) polega, w sensie prawnym i poli-
tycznym, na kompromisie. Ale też w sensie prawnym nie jest tak ani
przy wybieraniu, ani w debatach korporacji parlamentarnej, i wręcz nie
może być, jeśli ma ona istnieć. Tylko wtedy, gdy kompromis stanowił
prawną podstawę działania politycznego, możliwy też był - stosownie
do jego istoty - podział według stanów zawodowych. Jednak
nie tam, gdzie rządzi kartka do głosowania: gdy chodzi o wybory parla-
mentarne.
I dziś jeszcze, jak niegdyś, kompromis bierze górę nad konfrontacją
interesów gospodarczych: jest formą ich załatwiania. Zwłaszcza mię-
275
dzy przedsiębiorcami a robotnikami stanowi nieuchronnie jedyną i osta-
teczną formę ugody i właśnie to należy do istoty wszelkich rzeczywi-
ście żywotnych przedstawicielstw interesu gospodarczego. Naturalnie,
kompromis istnieje też w polityce parlamentarnej, między partiami: jako
kompromis wyborczy bądź kompromis dotyczący projektów ustaw.
Możliwość kompromisu w tej ostatniej sprawie należy nawet, co przy-
jdzie jeszcze wyjaśnić, do najważniejszych zalet parlamentaryzmu. Ale,
pamiętajmy: zawsze w tle towarzyszy mu ultima ratio kartki do
głosowania. Oznacza to więc: istnieje presja, że gdyby kompromis
nie doszedł do skutku, kolejne wybory bądź głosowanie może przynieść
wszystkim zainteresowanym mniej więcej podobnie niepożądany re-
zultat. Rzeczywiste i szacunkowe liczenie głosów należy już do wro-
dzonych cech zarówno nowoczesnej walki wyborczej, jak i prowadze-
nia spraw w parlamencie; nasi żywiący wstręt do "cyfry" romantycy ni-
czego w tym stanie rzeczy nie zmienią. Niechaj pozostaną z dala od
polityki, jeśli "rachowanie" wydaje im się środkiem nazbyt prozaicz-
nym. Nie jest wszelako niczym innym jak zwyczajnym zuchwalstwem
spotwarzanie akurat równego prawa wyborczego jako "demokracji
cyfr" i przekładanie nad nią innych, choćby na "stanach zawodowych"
opartych wyborów. Jak bowiem mają się do nich cyfry? Wszelka gada-
nina o "organicznie" sensownym charakterze podziału zawodowego czy
innego podziału stanowego to we wszystkich tych projektach tylko fasa-
da. Kto nie życzy sobie frazesów, lecz realiów, ten puszcza j ą mimo uszu
i przygląda się owym projektom tylko pod jednym kątem: jak ma być
rozdzielona między owe kunsztownie wykoncypowane grupy dana
liczba mandatów i głosów. Ponieważ bowiem także tam kartka do gło-
sowania pozostaje ultima ratio, to właśnie jest w owych projektach je-
dyną ważną rzeczą: wszystkie one nie są wszak niczym innym jak aryt-
metyką prawa wyborczego. Szczególnie biegłe w tej nauce jest
Królewskie Pruskie Biuro Statystyczne. "Projekty reformy prawa wy-
borczego" ostatnich 30 lat, którymi musiało się zajmować, polegały nie-
zmiennie na wyliczeniach: ilu konserwatystów, ilu członków Centrum,
ilu narodowych liberałów itd. da się mniej więcej pozyskać przy okre-
ślonym modelu wyborczym. Aliści traktowanie takich sztuczek mate-
matycznych i ich rezultatów jako czegoś wzniosłej szego niż "demokra-
cja cyfr" chętnie pozostawimy domeną frazeologów i literatów.
Z czysto politycznej perspektywy nie jest zwykłym przypadkiem, jeśli
dziś wszędzie górę bierze równe "cyfrowe prawo wyborcze". Ta bowiem
276
równość prawa do głosowania odpowiada - ze względu na swoją "me-
chaniczną" naturę - istocie dzisiejszego państwa. Dopiero dlanowoczes-
nego państwa jest właściwe pojęcie "obywatela państwi". Arów-
ne prawo wyborcze nie oznacza zrazu niczego ponadto, że w tym punk-
cie życia społecznego jednostka n i e jest postrzegana, jak wszędzie
indziej, w zależności od jej szczególnej pozycji zawodowej i rodzinnej
oraz odmienności jej położenia materialnego czy społecznego, lecz wła-
śnie jedynie jako obywatel państwa. Wyraża się w ty-n jedność
narodu państwowego, która wkracza w miejsce rozbicia na prywatne sfery
życiowe. To naturalnie nie ma bynajmniej nic wspólnego z teoriąjakiejś
naturalnej "równości" ludzi. Chodzi raczej o sens dokładnie przeciwny:
o pewną przeciwwagę społecznych nierówności, które nie wyni-
kają z jakości naturalnych, lecz zostały stworzone, częstokroć w ostrej
dysproporcji względem nich, przez warunki społeczne, przede wszyst-
kim przez grubość portfela. Są nieuniknione, ale nie osadzone
w żadnych różnicach naturalnych. Dopóki istnieje porządek społecz-
ny choćby zbliżony do dzisiejszego - a ten ma żywot bardzo twardy -
nierówność zewnętrznego położenia życiowego, przede wszystkim sta-
nu posiadania, a także uwarunkowane przez nią społeczne stosunki
zależności, będzie wprawdzie można łagodzić, ale nigdy nie da się ich
zlikwidować całkowicie. A zatem ludzie w ten sposób uprzywilejowani
nigdy też nie utracą do końca lub choćby prawie całkowicie swoich dale-
ce nieproporcjonalnych w stosunku do ich liczebności wpływów na po-
litykę państwa. Tak też natura nowoczesnej organizacji państwowej i go-
spodarczej na trwałe warunkuje uprzywilejowanie szkolnictwa fa-
chowego, a tym samym (nie tożsamego z nim, ale przez nie - także
w sensie samej techniki wychowawczej - wymaganego) "wykształ-
cenia", które jest najsilniejszym elementem różnicowania stanowego
w obrębie nowoczesnego społeczeństwa. Dlatego właśnie sensowne jest
stworzenie w parlamentarnym prawie wyborczym ekwiwalentu: zrów-
nanie warstw przeważających ilościowo, a zdominowanych społecznie
i warstw uprzywilejowanych - przynajmniej przy wyborze korporacji
kontrolujących i funkcjonujących jako miejsce selekcji przy-
wódców.
A nieodzowność tej instancji potęguje się jeszcze znacznie, gdy przyj-
miemy założenie, iż rzeczywiście w następstwie gospodarki wojennej
zaistnieje trwała, szeroko rozwinięta, oparta na związkach interesów
"organizacja" gospodarki narodowej z udziałem państwowych
277
jednostek urzędowych. To znaczy; wejdzie w życie regulacja go-
spodarki (lub chociaż niektórych ważnych jej gałęzi), oparta na stowa-
rzyszeniach zawodowych i polegająca na biurokratycznym "nadzorze"
bądź "współadministrowaniu", albo też na jeszcze jakichś innych sil-
nych i trwałych związkach z instancjami państwowymi. Czy któryś z na-
szych tak dziecinnie zafascynowanych tym literatów zastanowił się wła-
ściwie, co wynikłoby stąd w sensie politycznym, jeśli jednocześnie
zaniechano by stworzenia przeciwwagi w postaci znacznego przyrostu
władzy nie wedhig stanów zawodowych zorganizowanego parlamen-
tu? Literaci roją sobie: "państwo" będzie wtedy roztropnym regulatorem
gospodarki. Odwrotnie! Tak przez nich znienawidzeni bankierzy i ka-
pitalistyczni przedsiębiorcy staliby się wolnymi od wszelkich
ograniczeń i kontroli panami państwa! Albowiem: kto na
litość boską ma stanowić "państwo" obok tej maszynerii wiel-
ko-i drobnokapitalistycznych karteli wszelkiego rodzaju, w których
jest "zorganizowana" gospodarka, jeśli tworzenie woli państwowej zło-
ży się w ręce tych właśnie "stowarzyszeniowych" organizacji? Już
udział państwa w syndykacie węglowym i w ogóle w górnictwie ozna-
cza praktycznie, że fiskus jest zainteresowany nie w możliwie najlep-
szym zaopatrzeniu narodu w tani węgiel, lecz w uzyskaniu wysokie-
go dochodu z kopalni, a ten interes prywatnych i państwowych ko-
palni oraz biurokracji jest tożsamy i przeciwny zarówno interesowi
robotników, jak i użytkowników węgla. Każdy postęp prowadzonej przez
państwo kartelizacji nie oznacza oczywiście nic innego jak tylko dal-
sze propagowanie tego stanu rzeczy. Być może jest ona mimo to nie-
uchronna - nie należy to do przedmiotu niniejszych rozważań. Ale jakąż
bezbrzeżną naiwnością jest mniemanie, iż w ten sposób zlikwiduje
się bądź osłabi tak strasznie naganną- w oczach naszych ideologów zza
biurka - dominację zainteresowania "profitem" i produkcją dóbr "gwoli
zysku" i sprzyjać się będzie "naturalnemu", czyli "wspólnotowemu", in-
teresowi gospodarczemu, który polega na możliwie najlepszym, to zna-
czy możliwie najtańszym i dobrym zaopatrzeniu ludzi w pożądane i uży-
teczne dobra. Cóż za kolosalny nonsens! Ów reprezentowany przez kar-
tele interes kapitalistycznych producentów i profitentów bez reszty
opanowałby wtedy samo państwo. Chyba że owej organizacji
interesów producenckich przeciwstawi się władzę dość silną, by j ą kon-
trolowała i sterowała nią stosownie do zapotrzebowania ludności.
Aliści zapotrzebowanie człowieka nie dostosowuje się do jego
276______________________________________________
równość prawa do głosowania odpowiada - ze względu na swoją "me-
chaniczną" naturę- istocie dzisiejszego państwa. Dopiero dla nowoczes-
nego państwa jest właściwe pój ecie "obywatela państwa". \ rów-
ne prawo wyborcze nie oznacza zrazu niczego ponadto, że w tyrr punk-
cie życia społecznego jednostka nie jest postrzegana, jak wszędzie
indziej, w zależności od jej szczególnej pozycji zawodowej i rodzinnej
oraz odmienności jej położenia materialnego czy społecznego, leśnie jedynie jako obywatel państwa. Wyraża się w tym jedność
narodu państwowego, która wkracza w miejsce rozbicia na prywatne sfery
życiowe. To naturalnie nie ma bynajmniej nic wspólnego z teoriąjakiejś
naturalnej "równości" ludzi. Chodzi raczej o sens dokładnie prze;iwny:
o pewną przeciwwagę społecznych nierówności, które nie wyni-
kają z jakości naturalnych, lecz zostały stworzone, częstokroć v, ostrej
dysproporcji względem nich, przez warunki społeczne, przede vszyst-
kim przez grubość portfela. Są nieuniknione, ale nie oscdzone
w żadnych różnicach naturalnych. Dopóki istniej e porządek spłecz-
ny choćby zbliżony do dzisiejszego - a ten ma żywot bardzo twardy -
nierówność zewnętrznego położenia życiowego, przede wszystkin sta-
nu posiadania, a także uwarunkowane przez nią społeczne stosunki
zależności, będzie wprawdzie można łagodzić, ale nigdy nie da >ię ich
zlikwidować całkowicie. A zatem ludzie w ten sposób uprzywilejowani
nigdy też nie utracą do końca lub choćby prawie całkowicie swoici dale-
ce nieproporcjonalnych w stosunku do ich liczebności wpływów aa po-
litykę państwa. Tak też natura nowoczesnej organizacji państwowy i go-
spodarczej na trwałe warunkuje uprzywilejowanie szkolnictwa fa-
chowego, a tym samym (nie tożsamego z nim, ale przez nie -także
w sensie samej techniki wychowawczej - wymaganego) "wykiztał-
cenia", które jest najsilniejszym elementem różnicowania stanwego
w obrębie nowoczesnego społeczeństwa. Dlatego właśnie sensowiejest
stworzenie w parlamentarnym prawie wyborczym ekwiwalentu: zrów-
nanie warstw przeważających ilościowo, a zdominowanych spohcznie
i warstw uprzywilejowanych - przynajmniej przy wyborze korporacji
kontrolujących i funkcjonujących jako miejsce selekcji przy-
wódców.
A nieodzowność tej instancji potęguje się jeszcze znacznie, gdyprzyj-
miemy założenie, iż rzeczywiście w następstwie gospodarki wpennej
zaistnieje trwała, szeroko rozwinięta, oparta na związkach inteesów
"organizacja" gospodarki narodowej z udziałem państwovych
____________________________________________277
jednostek urzędowych. To znaczy: wejdzie w życie regulacja go-
spodarki (lub chociaż niektórych ważnych jej gałęzi), oparta na stowa-
rzyszeniach zawodowych i polegająca na biurokratycznym "nadzorze"
bądź "współadministrowaniu", albo też na jeszcze jakichś innych sil-
nych i trwałych związkach z instancjami państwowymi. Czy któryś z na-
szych tak dziecinnie zafascynowanych tym literatów zastanowił się wła-
ściwie, co wynikłoby stąd w sensie politycznym, jeśli jednocześnie
zaniechano by stworzenia przeciwwagi w postaci znacznego przyrostu
władzy nie wedhig stanów zawodowych zorganizowanego parlamen-
tu? Literaci roją sobie: "państwo" będzie wtedy roztropnym regulatorem
gospodarki. Odwrotnie! Tak przez nich znienawidzeni bankierzy i ka-
pitalistyczni przedsiębiorcy staliby się wolnymi od wszelkich
ograniczeń i kontroli panami państwa! Albowiem: kto na
litość boską ma stanowić "państwo" obok tej maszynerii wiel-
ko-i drobnokapitalistycznych karteli wszelkiego rodzaju, w których
jest "zorganizowana" gospodarka, jeśli tworzenie woli państwowej zło-
ży się w ręce tych właśnie "stowarzyszeniowych" organizacji? Już
udział państwa w syndykacie węglowym i w ogóle w górnictwie ozna-
cza praktycznie, że fiskus jest zainteresowany nie w możliwie najlep-
szym zaopatrzeniu narodu w tani węgiel, lecz w uzyskaniu wysokie-
go dochodu z kopalni, a ten interes prywatnych i państwowych ko-
palni oraz biurokracji jest tożsamy i przeciwny zarówno interesowi
robotników, jak i użytkowników węgla. Każdy postęp prowadzonej przez
państwo kartelizacji nie oznacza oczywiście nic innego jak tylko dal-
sze propagowanie tego stanu rzeczy. Być może jest ona mimo to nie-
uchronna - nie należy to do przedmiotu niniej szych rozważań. Ale j akąż
bezbrzeżną naiwnością jest mniemanie, iż w ten sposób zlikwiduje
się bądź osłabi tak strasznie naganną- w oczach naszych ideologów zza
biurka - dominację zainteresowania "profitem" i produkcją dóbr "gwoli
zysku" i sprzyjać się będzie "naturalnemu", czyli "wspólnotowemu", in-
teresowi gospodarczemu, który polega na możliwie najlepszym, to zna-
czy możliwie najtańszym i dobrym zaopatrzeniu ludzi w pożądane i uży-
teczne dobra. Cóż za kolosalny nonsens! Ów reprezentowany przez kar-
tele interes kapitalistycznych producentów i profitentów bez reszty
opanowałby wtedy samo państwo. Chyba że owej organizacji
interesów producenckich przeciwstawi się władzę dość silną, by j ą kon-
trolowała i sterowała nią stosownie do zapotrzebowania ludności.
Aliści zapotrzebowanie człowieka nie dostosowuje się do jego
276____________________________________________
równość prawa do głosowania odpowiada - ze względu na swój ą "me-
chaniczną" naturę- istocie dzisiejszego państwa. Dopiero dla nowoczes-
nego państwa jest właściwe pojęcie "obywatela państwa". Arów-
ne prawo wyborcze nie oznacza zrazu niczego ponadto, że w tym punk-
cie życia społecznego jednostka nie jest postrzegana, jak wszędzie
indziej, w zależności od jej szczególnej pozycji zawodowej i rodzinnej
oraz odmienności jej położenia materialnego czy społecznego, lecz wła-
śnie jedynie jako obywatel państwa. Wyraża się w tym jedność
narodu państwowego, która wkracza w miejsce rozbicia na prywatne sfery
życiowe. To naturalnie nie ma bynajmniej nic wspólnego z teorią jakiejś
naturalnej "równości" ludzi. Chodzi raczej o sens dokładnie przeciwny:
o pewną przeciwwagę społecznych nierówności, które nie wyni-
kają z jakości naturalnych, lecz zostały stworzone, częstokroć w ostrej
dysproporcji względem nich, przez warunki społeczne, przede wszyst-
kim przez grubość portfela. Są nieuniknione, ale nie osadzone
w żadnych różnicach naturalnych. Dopóki istnieje porządek społecz-
ny choćby zbliżony do dzisiejszego - a ten ma żywot bardzo twardy -
nierówność zewnętrznego położenia życiowego, przede wszystkim sta-
nu posiadania, a także uwarunkowane przez nią społeczne stosunki
zależności, będzie wprawdzie można łagodzić, ale nigdy nie da się ich
zlikwidować całkowicie. A zatem ludzie w ten sposób uprzywilejowani
nigdy też nie utracą do końca lub choćby prawie całkowicie swoich dale-
ce nieproporcjonalnych w stosunku do ich liczebności wpływów na po-
litykę państwa. Tak też natura nowoczesnej organizacji państwowej i go-
spodarczej na trwałe warunkuje uprzywilejowanie szkolnictwa fa-
chowego, a tym samym (nie tożsamego z nim, ale przez nie - także
w sensie samej techniki wychowawczej - wymaganego) "wykształ-
cenia", które jest najsilniejszym elementem różnicowania stanowego
w obrębie nowoczesnego społeczeństwa. Dlatego właśnie sensowne jest
stworzenie w parlamentarnym prawie wyborczym ekwiwalentu: zrów-
nanie warstw przeważających ilościowo, a zdominowanych społecznie
i warstw uprzywilejowanych - przynajmniej przy wyborze korporacji
kontrolujących i funkcjonujących jako miejsce selekcji przy-
wódców.
A nieodzowność tej instancji potęguje się jeszcze znacznie, gdy przyj-
miemy założenie, iż rzeczywiście w następstwie gospodarki wojennej
zaistnieje trwała, szeroko rozwinięta, oparta na związkach interesów
"organizacja" gospodarki narodowej z udziałem państwowych
____________________________________________277
jednostek urzędowych. To znaczy: wejdzie w życie regulacj a go-
spodarki (lub chociaż niektórych ważnych jej gałęzi), oparta na stowa-
rzyszeniach zawodowych i polegająca na biurokratycznym "nadzorze"
bądź "współadministrowaniu", albo też na jeszcze jakichś innych sil-
nych i trwałych związkach z instancjami państwowymi. Czy któryś z na-
szych tak dziecinnie zafascynowanych tym literatów zastanowił się wła-
ściwie, co wynikłoby stąd w sensie politycznym, jeśli jednocześnie
zaniechano by stworzenia przeciwwagi w postaci znacznego przyrostu
władzy nie wedhig stanów zawodowych zorganizowanego parlamen-
tu? Literaci roją sobie: "państwo" będzie wtedy roztropnym regulatorem
gospodarki. Odwrotnie! Tak przez nich znienawidzeni bankierzy i ka-
pitalistyczni przedsiębiorcy staliby się wolnymi od wszelkich
ograniczeń i kontroli panami państwa! Albowiem: kto na
litość boską ma stanowić "państwo" obok tej maszynerii wiel-
ko-i drobnokapitalistycznych karteli wszelkiego rodzaju, w których
jest "zorganizowana" gospodarka, jeśli tworzenie woli państwowej zło-
ży się w ręce tych właśnie "stowarzyszeniowych" organizacji? Już
udział państwa w syndykacie węglowym i w ogóle w górnictwie ozna-
cza praktycznie, że fiskus jest zainteresowany nie w możliwie najlep-
szym zaopatrzeniu narodu w tani węgiel, lecz w uzyskaniu wysokie-
go dochodu z kopalni, a ten interes prywatnych i państwowych ko-
palni oraz biurokracji jest tożsamy i przeciwny zarówno interesowi
robotników, jak i użytkowników węgla. Każdy postęp prowadzonej przez
państwo kartelizacji nie oznacza oczywiście nic innego jak tylko dal-
sze propagowanie tego stanu rzeczy. Być może jest ona mimo to nie-
uchronna - nie należy to do przedmiotu niniejszych rozważań. Ale jakąż
bezbrzeżną naiwnością jest mniemanie, iż w ten sposób zlikwiduje
się bądź osłabi tak strasznie naganną- w oczach naszych ideologów zza
biurka - dominację zainteresowania "profitem" i produkcją dóbr "gwoli
zysku" i sprzyjać się będzie "naturalnemu", czyli "wspólnotowemu", in-
teresowi gospodarczemu, który polega na możliwie najlepszym, to zna-
czy możliwie najtańszym i dobrym zaopatrzeniu ludzi w pożądane i uży-
teczne dobra. Cóż za kolosalny nonsens! Ów reprezentowany przez kar-
tele interes kapitalistycznych producentów i profitentów bez reszty
opanowałby wtedy samo państwo. Chyba że owej organizacji
interesów producenckich przeciwstawi się władzę dość silną, by j ą kon-
trolowała i sterowała nią stosownie do zapotrzebowania ludności.
Aliści zapotrzebowanie człowieka nie dostosowuje się do jego
278
pozycji w mechanizmie produkcji dóbr. Robotnik potrzebuje chle-
ba, mieszkania, ubrania w takim samym stopniu - bez względu
na to, w jakiego rodzaju fabryce pracuje. Jeśli zatem ma nastąpić organi-
zowanie gospodarki, to jest po prostu konieczne, aby właśnie zanim
zacznie ona funkcjonować - czyli już teraz - przeciwstawić tej organiza-
cji parlament wybrany nie według rodzaju zatrudnienia przy wytwór-
stwie dóbr, lecz według zasady reprezentacji zapotrzebowania ma-
sowego: parlament równego prawa wyborczego, dzierżący całkowicie
suwerenną władzę. Musi to być władza znacznie bardziej suwerenna niż
dotychczas, ponieważ dotychczasowa konfiguracja władzy nie wystar-
czyła do rozbicia danego przez naturę panowania fiskalizmu w zakła-
dach państwowych i władzy ludzi zainteresowanych w zyskach. To jest
negatywny argument na rzecz równego prawa wyborczego.
W sensie pozytywnym natomiast równe prawo wyborcze pozostaje
- w perspektywie samej tylko polityki państwa - w ścisłym związku
z pewnymi losami, które znów tworzy nowoczesne państwo jako ta-
kie. Ludzie są "równi" w obliczu śmierci. Mniej więcej równi są także
pod względem najniezbędniejszych potrzeb życia cielesnego. Właśnie
to, co najpospolitsze i z drugiej strony to, co patetycznie najwznioślej-
sze, obejmują wszak równości, jakie nowoczesne państwo rzeczywiście
niezmiennie i niewątpliwie oferuje wszystkim swoim obywatelom: czy-
sto fizyczne bezpieczeństwo i potrzebne do życia minimum egzysten-
cjalne oraz pole bitwy, na którym czeka śmierć. Wszelkie nierówności
praw politycznych w przeszłości sprowadzały się ostatecznie do uwa-
runkowanej ekonomicznie nierówności kwalifikacji wojskowych,
których nie ma w zbiurokratyzowanym państwie i wojsku. Wobec niwe-
lującego różnice, nieuniknionego panowania biurokracji, które dopiero
umożliwiło powstanie nowoczesnego pojęcia "obywatela państwa", kart-
ka wyborcza jako narzędzie władzy jest j e dynym środkiem, jaki pod-
danym biurokracji m o ż e w ogóle dać pewne minimum prawa do współ-
stanowienia o sprawach wspólnoty, dla której mają iść na śmierć.
Obecnie w Niemczech to Rzesza prowadzi wojnę, wszelako spo-
śród poszczególnych państw Prusy są tym, które mocą swojej pozycji
w Rzeszy stanowi jako hegemon ojej polityce. Pod adresem Rzeszy
kieruj e więc j ednostka swój e żądanie, aby zagwarantowała przynajmniej
absolutne minimum przyzwoitości politycznej ze strony tego hegemona
w stosunku do powracających żołnierzy. Żaden z nich nie może - leży to
w interesie Rzeszy - być tam, w odgrywającym kluczową rolę pań-
279
stwie, upośledzony w politycznym prawie wyborczym względem
kogoś, kto został w domu. A tak by się nieuchronnie stało przy
każdym innym niż równe prawie wyborczym*. Charakter tego żądania
określa wyłącznie perspektywa polityki państwa, nie polityki partyjnej.
Nie znamy wszak nastrój ów ani politycznych nastawień, j akie będą prze-
pełniać powracających do domu żołnierzy. Być inoże okażą się bardzo
"autorytarne". Albowiem silnie "konserwatywne" partie istnieć będą
zawsze, bo zawsze będą istnieć autorytamie nastawieni ludzie. Wtedy
niechaj z kartką wyborczą w ręku buduj ą państwo według swoich idea-
łów, a my, którzy zostaliśmy w domu, weźmiemy się do codziennej pra-
cy. Tu zwalczamy tylko bezwstydny opór "domowych bojowników" prze-
ciw wypełnieniu owego elementarnego nakazu przyzwoitości. O to, by
drzewa demokracji anachronicznej, negatywnej, domagającej się tylko
wolności od państwa nie wystrzeliły zbyt wysoko ku niebu, dbają nie-
ubłagane realia teraźniejszości, a najlepiej zadbałoby nacechowane od-
powiedzialnością własną uczestnictwo parlamentarnych przywódców
partyjnych we władzy w państwie. Właśnie doświadczenia tej wojny (te-
raz także w Rosji) pokazały to, co już podkreślaliśmy: że żadna partia,
j akikolwiek miałaby program, nie może obj ąć e f e k t y w n e g o kierow-
nictwa w państwie, nie stając się partią narodową. Przeżyliby-
śmy u nas to samo co wszędzie. Socjalistyczne partie innych państw były
bardziej "narodowe" niż (wtedy) nasza, ponieważ nie były wyklu-
czone z kierowania państwem. Jakiekolwiek jednak byłyby nastroje wśród
powracających żołnierzy - tak czy owak, przywiozą bagaż przeżyć, wra-
żeń i doświadczeń, które mieli tylko oni. Sądzimy, iż wolno nam ocze-
kiwać od nich przede wszystkim jednego: choćby względnie większej
dozy rzeczowości. W najwyższej bowiem mierze rzeczowe są zada-
nia, jakie stawia nowoczesna wojna. I dalej: większej dozy odporności
na zwykłe frazesy literatów jakiejkolwiek partii. Natomiast wśród tych,
którzy zostali w domu, przede wszystkim warstw posiadaczy i litera-
tów, okres wojny ujawnił tak obrzydliwy obraz braku rzeczowości, nie-
dostatku politycznej miarki w oku i umyślnie podsycanego zaślepienia
' Zamierzone, jak się wydaje, połączenie prawa wyborczego z czasem trwania
pobytu oznaczałoby odebranie (występującego obecnie w trzeciej klasie) prawa
wyborczego zmuszonym do częstej zmiany miejsca pobytu robotnikom, co byłoby
pozbawi eniem praw odnośnych warstw pozostających na placu boju proleta-
riuszy! Wobec wielkiego przewarstwienia gospodarki przy następnych wyborach
być może większość robotników będzie musiała szukać nowego miejsca
pracy, a zatem utraci prawo wyborcze!
-eS^^^^^^^-
"ie prawa wyborczego musi- P1'2^""^ nowe31110' d2w0-
^em stawać Powr^TS^^P^^^^^^^^
"a najpierw, w rezultacie J ^rzy wobec koniecz-Nle woln0
^cze, po narzędzia^w d^^^ -ewnę^" -W-
^erać gfos w państwie S P^^Jace im w sposób ^ P wy-
^ czysto for^S pr?;??^" bronlli- M^ zas^^-
d^aterialneJodbu^owS ^ogliY^ Już taki
ty^ny argument na rzecz rów. uly- TOJest decydu- P^^ić
^ego wprowadzenia^^ SS""3 ^^o w^^toP^-
Znamy przecież wszys?kTefer ' 2anim wojnadobi^W
^eresu usiłują przerazić Sn esy' J(tólymi ^ A-ugiet ?lie końca-
^^P^dzniszczenSmprTena'zwłas2c2a Cerata Sde^ lud2ie
a ^tem kulturotwórczy,^ z^'demobac^''^^^^^^
^^^^^^^^
S0^^^^^
Nie ma wątpliwości zp Wawy-
=x^s^^
"'hdTO bo"fen,^S' 'n'1 c'1 "-.
'
^ss:s E^^ss?'^
^ykle przemi/cz^JrchS^ ycznemasy'^
demokratyczni w państwie klasowym, którzy ze względu na potrze
werbunkowe są zmuszeni czynić reklamę własnej partii. Naród mc
tedy dziękować Bogu, jeśli jego monarsze nie jest dana owazpuni
widzenia polityki państwa wielce niepożądana zdolność i potrzeba w
głaszania osobistych mów. A jedna z silniejszych stron systemu pi
lamentamego polega na tym, że chroni on monarchę przed takim obu
żaniem własnej osoby. Starą arystokrację polityczną to niebezpiecze
stwo omija z daleka. Z tym zaś przymiotem łączy ona kulturę smak
Parweniuszowskie państwa demokratyczne, takie jak włoskie, są z ni
zazwyczaj odarte, podobnie jak nowo powstałe monarchie. Okrutnie ba
barzyńska szpetota Rzymu - w wyniku działań pozbawionych pietyzm
a zarazem inspirowanych antyklerykalną tendencją przeciw "przykrym
czyli zawstydzającym "wspomnieniom" - wywołała u wielkiego wł<
skiego liryka Carducciego pragnienie, iżby choć na miesiąc przywróci
no państwo kościelne: pozwoliłoby to zmieść koturnową teatralność i bra
gustu właściwy terza Roma. A jeśli tak, to wyzbyty swojej skromnoś<
i prostoty Berlin z ową żałosną katedrą, z upiornym pomnikiem Bismai
cka, stanowi - w porównaniu choćby z Monachium czy Wiedniem, al
też z wieloma mniejszymi stolicami - taki monument banalnego pseudo
monumentalizmu, że dreszcz przechodzi na myśl o tym, jak potomnoś
osądzi gust tej generacji w niemieckiej historii. I wstyd pomyśleć o po
koleniu artystów, którzy się temu poświęcili, i o publiczności, która sii
nie przeciwstawiła. Tak czy owak, to zeszpecenie wskazuje jednak do
wodnie, że monarchia jako taka nie daje doprawdy najmniejszej gwa
rancji, a często wręcz zagraża artystycznej kulturze smaku. Natomias
pomnik Bismarcka w Hamburgu, jedyne pełnowartościowe monumen
talne dokonanie Niemiec, przynosi hamburskiemu patrycjatowi honoi
po wsze czasy, a naszym głupim literatom pokazuje, że "kapitalizm'
i "sztuka" nie muszą koniecznie trwać w owej naturalnej wrogości, jaką
się im przypisuje. W odniesieniu do demokracji takiego samego dowodu
dostarczają zaś włoskie domy związkowe, a poza tym: miasta takie jak
Zurych. Ale też w sensie czystej polityki państwa nie jest bynajmniej
obojętna wysoka kultura smaku, właściwa zwłaszcza mocno zwartej w so-
bie i pewnej siebie starej arystokracji bądź naśladującej jej tradycje de-
mokracji: wszechświatowy prestiż Francji polega na bogactwie, które
uratowała ze swojej arystokratycznej przeszłości i, mimo wielce fatalne,
go upadku oficjalnego mecenatu artystycznego, pielęgnowała Jednało
nadal w intymnych kręgach twórców sztuki nadających skończony kształt
estetyczny francuskiemu typowi człowieka. Tu demokratyzacja przynaj-
mniej częściowo prowadziła do rozpropagowania dawnej ekskluzywnej
kultury smaku. Dotyczy to również, choć w innym sposobie, włoskiego
typu człowieka właściwego akurat dla warstw niższych.
Podejmijmy ten problem całkiem pryncypialnie, abstrahując na ra-
zie od omawianej tu kwestii prawa wyborczego, także w odniesieniu do
Niemiec. Pojawia się tu przede wszystkim pytanie: gdzie właściwie
podziewa się niemiecka arystokracja i jej "szlachetna"
tradycja? Gdyby istniała, byłoby o czym dyskutować. Wszelako,
jeśli nie liczyć kilku dworów książęcych (akurat tych mniejszych),
po prostu jej nie ma. Cóż to bowiem znaczy: arystokracja, a ra-
czej : jakie warunki sąkonieczne, aby jakaś warstwa - obojętne, czy w swej
istocie feudalna ("szlachta") czy mieszczańska ("patrycjat") - mogła funk-
cjonować i być użyteczna politycznie jako arystokracja w politycz-
nym sensie tego słowa? Jako pierwszy ze wszystkich: egzystencja wol-
na od wstrząsów ekonomicznych. Arystokrata musi -jest to najbardziej
elementarny warunek wstępny - móc żyć dla państwa, nie może być
zmuszony żyć z niego. Nie wystarczy przy tym wcale czysto zewnętrzny
fakt posiadania takich dochodów, które sprawiają, że rezygnacja z pensji
ministerialnej nie sprawia mu wielkich trudności. Musi przede wszyst-
kim być "zbędny ekonomicznie", aby zewnętrznie, a przede wszystkim
wewnętrznie pozostawać do dyspozycji dla celów politycznych. Ozna-
cza to: nie może go pochłaniać, a w każdym razie nie bez reszty, praca
w służbie zakładu gospodarczego. Spośród wszystkich prywatnych,
nastawionych na energiczną własną pracę umysłową sposobów zarob-
kowania zawód adwokata jest jeszcze względnie najodpowiedniej-
szy z punktu widzenia dyspozycyjności tego, kto go wykonuje, dla ce-
lów politycznych (ze względu na możliwość stowarzyszania się bądź
angażowania przedstawicieli i brak ryzyka kapitałowego). Ponieważ ad-
wokat rozporządza wiedzą prawniczą i doświadczeniem w praktycznej
sferze codziennych potrzeb życiowych, a ponadto zorganizowanym b i u-
rem, zawód ten we wszystkich demokracjach bardzo silnie sprzyja jego
karierze politycznej i w miarę znacznie ułatwia mu - w przypadku nie-
powodzeń wyborczych - powrót do kierowania własnym zakładem. Bar-
dzo narzekano na znaczenie adwokatów w wielu demokracjach i zwłasz-
cza niski prestiż społeczny mecenasa u nas zaważył na tej ocenie. Poza
tym - nierzadko uprawniony zarzut "formalizmu" w traktowaniu pro-
blemów politycznych. Atoli formalizm należy do istoty wszelkiego wy-
283
szkolenia jurystycznego - także sędziów i urzędników administracji -
o ile nie chce się podsycać samowoli. Z drugiej strony jednak praca ad-
wokata, w przeciwieństwie do pracy sędziego i urzędnika, oznacza ćwi-
czenie w "walce na słowa": znaczna przewaga naszych wrogów w poli-
tycznej pracy agitacyjnej i w ogóle w wykorzystaniu ważnego oręża słów
jest uwarunkowana niedostatkiem wyszkolenia adwokackiego (które
może stać na absolutnie znakomitym poziomie). Ów niedostatek cechuje
każdy rząd złożony z samych urzędników w zestawieniu z ministrami-
-adwokatami w rządach demokratycznych. Kto zatem chciałby tu jakiejś
zmiany, ten musi przystać na środek zaradczy: pomnożenie wpływu po-
litycznego adwokatów przez zwiększenie ich szans politycznych. Gene-
ralnie jednak Niemiec, a zwłaszcza literat, którego wyobrażenia karmią
się rozprawami przed sądami ławniczymi czy procesami o rozwód i któ-
ry idzie do adwokata z powodu przykrych powszednich błahostek, nie
ma zielonego pojęcia o istocie tego zaprawdę wielkiego zawodu. Kto go
zna, ten wie, że jest on ukoronowaniem nie tylko wszelkiej pracy
jurystycznej, lecz także wszelkich wolnozawodowych stanowisk opar-
tych na zaufaniu i że umysłową intensywnością oraz odpowiedzial-
n o ś c i ą znacznie przewyższa większość zajęć jurystycznych. Urzędni-
cy oczywiście nienawidzą adwokata jako uciążliwego pośrednika
i pieniacza, a także - żywią resentyment ze względu na jego możliwości
zarobkowe. Z pewnością nie jest pożądane, aby parlamentami i gabine-
tami rządzili wyłącznie adwokaci. Wszelako silny zastrzyk w postaci
znakomitych adwokatów przydałby się każdemu nowoczesnemu parla-
mentowi. Aliści: dzisiejsza palestra nie stanowi "arystokracji" nawet
w Anglii. Tworzy mieszczański stan zarobkowy, choć zapewne taki, któ-
ry jest dyspozycyjny politycznie.
W żadnym razie natomiast nie jest "arystokratą" w politycznym
sensie tego słowa nowoczesny przedsiębiorca. W przeciwieństwie
do adwokata jest specyficznie niezbędny i to tym bardziej, im
większy, a zatem pochłaniający go, jest zakład. Dawny patrycjat handlo-
wy republik-miast stanowiła warstwa przedsiębiorców okazjonal-
nych, poza tym jednak: rentierów; na tym polegała jego polityczna
użyteczność. Nowoczesny fabrykant, skrępowany bezustanną, ciężką
i wyczerpującą pracą w zakładzie, jest spośród wszystkich przedstawi-
cieli warstw posiadających typem najmniej dyspozycyjnym dla polityki.
Na tym głównie polega względnie nieuchronnie niskie znaczenie tej
warstwy - w porównaniu z ekonomiczną ważnością i praktyczną inteli-
284
gencjąjej członków - zarówno dla pracy politycznej, jak i samorządo-
wej. Wbrew pospolitemu i głupiemu moralizatorstwu literatów decydu-
je o tym nie mniejsza "ofiarność" czy "mamonizm", lecz immanentna
dla mieszczańsko-kapitalistycznego zakładu i sposobu zarobkowania
zewnętrzna zależność od pracy oraz wewnętrznie zobowiązująca zależ-
ność od zakładu. Sezonowy charakter gospodarki rolnej pozwala
bądź co bądź na pracę polityczną przynajmniej w miesiącach zimowych.
Ale: wszystkim warstwom przedsiębiorców uwikłanych bezpośred-
nio w walkę interesów ekonomicznych brakuje czegoś innego, jeszcze
ważniejszego: dyspozycyjności, by tak rzec, wewnętrznej, dystansu
do właściwych dla gospodarki prywatnej walk interesów codziennych.
Nowoczesny przedsiębiorca, także rolny, pozostaje niezmiennie, w prze-
ciwieństwie do adwokata, o wiele zbyt bezpośrednio uwikłanym w tę
walkę interesantem, a zatem kimś nieużytecznym politycznie.
Dostateczny dystans do walki interesów ekonomicznych posiada od
dawna jedynie wielki rentier. Przede wszystkim rzeczywiście wielki
ziemianin (pan wysokiego rodu). Ale także każdy posiadacz wielkiego
majątku rentowego. Wyłącznie jego cechuje niezbędna, względnie duża
niezależność od codziennych walk o byt, o władzę ekonomiczną, o prze-
trwanie zakładu, które nieprzerwanie musi toczyć każdy przedsiębiorca.
Dużo większa w porównaniu z tym niepodatność na wstrząsy właściwa
egzystencji wielkiego rentiera, dużo większy - nawet jeśli do źródeł
swoich dochodów zalicza on wielkie przedsiębiorstwa - dystans do
zakładowej codzienności wyzwala w nim zewnętrzne i wewnętrzne siły
do prowadzenia interesów politycznych (w sensie polityki państwa i po-
lityki kulturalnej), do życia "światowego", do roli mecenasa i poznają-
cego świat bywalca w wielkim stylu. Nie żyje on bynajmniej w prze"
strzeni "wolnej od interesów" ekonomicznych. Coś takiego nie istnieje.
Ale nie toczy codziennej walki o egzystencję swojego zakładu, nie jest
jego organem ani nosicielem plutokratycznych interesów klaso-
wych, ponieważ pozostaje z dala od aktualnej walki interesów. Tyl-
ko warstwa o takiej strukturze mogłaby dziś rościć sobie pretensje
do tytułu "arystokracji" w sensie specyficznych kwalifikacji ekono-
micznych.
O ich znaczeniu przekonująco świadczą nawet drobiazgi. Weźmy taki
przykład: każdy wie to przykład z życia codziennego co oznacza dla
ducha korpusu oficerskiego "nerwowy" komendant regimentu. Ta "ner-
wowość" jest wszakże (przy jednakowości innych warunków) typowym
skutkiem położenia ekonomicznego: braku majątku, który w razie dymi-
sji stawia komendanta i jego nawykłą do wysokiego standardu społecz-
nego rodzinę w obliczu nędznej przyszłości. Dlatego też przygnębia go
i kładzie się brzemieniem na jego postawie służbowej. Jest mu więc -
w porównaniu z majętnym komendantem - nieskończenie trudniej za-
chować spokój i - co j est w praktyce bardzo ważne - bezpardonowo bro-
nić interesów swoich podwładnych wobec przełożonych. Każdy bystry
oficer zapewne ma za sobą takie doświadczenie, którego chyba nie trze-
ba ilustrować dodatkowymi przykładami. Podobnie rzecz się ma w in-
nych dziedzinach. Wiele najwyrazistszych pod względem charakteru
społeczno-politycznego postaci wśród naszych urzędników - np. w in-
spekcjach fabrycznych - było ludźmi zamożnymi, którzy właśnie dlate-
go nie musieli bać się "zdmuchnięcia" przez ludzi interesu, lecz stoso-
wali środki urzędowe, ilekroć wymagano od nich rzeczy nie do pogo-
dzenia z czystym sumieniem. Znaczenie Paula Singera i jego pozycja
wśród socjaldemokracji była- wobec jego dość w końcu ograniczonych
zdolności intelektualnych - w znacznej mierze funkcją majątku, który
mu pozwalał żyć dla partii. Singer tak żył - nie musiał mianowicie żyć
z niej. "Charakter polityczny" jest zatem bardziej dostępny dla człowie-
ka majętnego i żaden moralizm nic tu nie zmieni. Anie chodzi bynaj-
mniej tylko o charakter "wobec tych, co na górze". Otóż pozbawione
majętności i pogrążone w codziennej walce o byt masy są względnie
bardziej podatne na emocjonalne motywy w polityce - na namiętno-
ści i chwilowe wrażenia o sensacyjnym charakterze - niż "chłodne umy-
sły" wolnych od tej troski posiadaczy. Ta okoliczność sprawia, iż jest,
jak się wydaje, pilną koniecznością, aby właśnie partie demokratyczne
miały w swym kierownictwie także ludzi o zabezpieczonym bycie
ekonomicznym, którzy poświęcają się pracy politycznej z czysto osobi-
stego przekonania. Stanowiliby oni przeciwwagę dla takich wpływów,
którym urzędnicy partyjni jako tacy nie zawsze potrafią się oprzeć.
Emocjonalny charakter mas, które nie mogą bezpośrednio włączać
się do polityki, a ich zachowania łatwiej popadają w zapomnienie, jest
wprawdzie daleko mniej niebezpieczny niż emocjonalny charakter mo-
narchy - ten bowiem wzburzeniem i nieostrożnością telegramów i prze-
mówień może na całe dziesięciolecia politycznie skompromitować na-
ród. Ale emocje mas istnieją także i także wobec nich jest potrzebny
"polityczny charakter" i chłodny namysł- cechy, które w warunkach poza
tym jednakowych są raczej rzeczą człowieka zamożnego. Oto
286
kwestia ważna dla przyszłości: czy niezależni ze względu na swoją sytua-
cję majątkową posiadacze, którzy będą istnieć, dopóki istnieje ład oparty
na własności prywatnej, podejmą pracę polityczną i to w służbie partii
demokratycznych. Łatwo rodzący się resentyment ciężko pracują-
cego na chleb i zdanego na dochód z pensji urzędnika partyjnego wobec
takich elementów nie może przeszkodzić partiom w przyswojeniu sobie
nauk, jakie płyną z doświadczeń w tej mierze. Z drugiej strony ów re-
sentyment urzędników partii i stowarzyszeń stanowi całkiem stosowną
przeciwwagę niebezpieczeństwa, że w tej sytuacji mogłoby powstać "plu-
tokratyczne" kierownictwo partii. Doświadczenia rosyjskich partii de-
mokratycznych, aż po najskrajniejszą lewicę, gdzie córy książęce wal-
czyły na barykadach, a mecenasi największego formatu zapewniali środki
ruchowi narodowemu, pokazują, że przestrzeń, jaką ekonomiczny inte-
res własny chętnych do idealistycznego działania majętnych ideologów
z ufnością pozostawia przekonaniom "demokratycznym", jest dużo
większa niż w przypadku jakiejś innej warstwy, w sensie społecznym
bardziej plebejskiej, ale zarazem bezpośrednio uwikłanej w walkę inte-
resów. Ich położenie majątkowe nie musi bowiem wyznaczać im kierun-
ku zachowań politycznych, a jedynie może stanowić oparcie dla sa-
modzielnych politycznie przekonań. W sensie czysto zewnętrznym rolę
tę spełniają równie dobrze prozaiczne papiery wartościowe w ręku ich
posiadacza, jak i wielkopańska posiadłość. Wszelako ze względu na cha-
rakter -zadań polegających generalnie na zarządzaniu, jakie ta ostatnia
stawia przed właścicielem, a także na rezonans wielkopańskiej pozycji,
taka posiadłość daje mu - przy jednakowości innych warunków daleko
bardziej specyficzne przygotowanie do działań politycznych niż to, któ-
re mogą dać nożyce do odcinania kuponów i czysto konsumpcyjne go-
spodarstwo miejskie posiadacza papierów [wartościowych]. Nie ulega
tedy wątpliwości: warstwa właścicieli ziemskich, jaka istniała w Anglii
i jaka też stanowiła jądro starorzymskiej szlachty senackiej, jest z punk-
tu widzenia polityki państwa niezastąpionym nosicielem tradycji poli-
tycznej, kwalifikacji i umiaru. Gdzie jednak jest ona u nas? Ilu
takich panów wysokiego rodu jest w Niemczech, a szczególnie w Pru-
sach? Gdzie ich tradycja polityczna? Politycznie znaczą tyle co nic,
a w Prusach najmniej. I wydaje się najzupełniej oczywiste, że po-
lityka państwowa mająca na celu "wyhodowanie" [Ziichtung] takiej rze-
czywiście arystokratycznej warstwy wielkich rentierów nie jest dziś moż-
liwa. Nawet jeśli byłoby możliwe powstanie na gruntach leśnych -jedy-
_______________________________________287
nych ziemiach obszamiczych nadających się dziś w sensie społeczno-
-politycznym do tworzenia fideikomisów - pewnej liczby wielkich po-
siadłości, to przecież osiągnięte w ten sposób rezultaty żadną miarą nie
okazałaby się ilościowo znaczące. To właśnie było najgłębszym fał-
szem wewnętrznym dyskutowanego na początku 1917 r. w Prusach pro-
jektu ustawy o fideikomisach: okoliczność, że chciał on objąć tą ade-
kwatną instytucją wielkopańskiej posiadłości średni stan prze-
ciętnych właścicieli dóbr rycerskich po wschodniej stronie Łaby. Miało
to sztucznie uczynić "arystokrację" z indywiduów, które nianie są
ani być nie mogą. Kto zna częstokroć (i często niesłusznie) mieszanych
z błotem i równie często (też niesłusznie) uwielbianych "junkrów" ze
Wschodu, temu ta znajomość zapewne przynosi czysto osobistą uciechę:
na polowaniu, przy dobrym napitku, grze w karty, w gościnnym dworze
- wszystko to prawda. Nieprawdziwe staje się dopiero wtedy, gdy tę
warstwę, która w sensie czysto ekonomicznym jest zdana na pracę
przedsiębiorstwa rolniczego orazna walkę interesów-walkę
interesów społecznych i ekonomicznych, tak bezwzględną, jak walka
fabrykantów - a zatem, gdy tę warstwę w istocie "mieszczańskich" przed-
siębiorców stylizuje się na "arystokrację". Wystarczy dziesięć minut
w kręgu ludzi tego pokroju, by stwierdzić: to plebejusze, właśnie
i przede wszystkim ze względu na swoje cnoty, które w zdecydowanej
większości są natury plebejskiej. Jak całkiem słusznie wyraził się kiedyś
(prywatnie!) minister von Miquel, wschodnioniemieckie dobra rycerskie
nie są dziś nośnikiem panowania. Jeśli próbuje się dzisiaj tę
warstwę skazaną na prostą pracę mieszczańsko-kapitalistyczną opatrzyć
mianem "arystokracji" o feudalnych gestach i pretensjach, to niechybnie
wyniknie z tego tylko jedno: fizjonomia parweniuszowska. Te
rysy naszej politycznej i innej obecności w świecie, które mają taki cha-
rakter, są uwarunkowane nie tylko, lecz jednak również tym, że wpo-
jono owe arystokratyczne pretensje warstwom pozbawionym niezbęd-
nych do tej roli kwalifikacji.
Nie tylko tej właśnie warstwie. Albowiem o naszym braku form
światowego obycia stanowi naturalnie nie tylko akurat junkierska fi-
zjonomia, lecz wyraziście mieszczański charakter wszystkich tych
warstw, które były specyficznymi filarami państwowości pruskiej w cza-
sach jej ubogiego, ale pełnego chwały rozkwitu. Stare rodziny oficer-
skie, które żyjąc w warunkach wielce skąpych, arcygodnie kultywujątra-
dycję wojska staropolskiego, podobne im rodziny urzędnicze - szlachec-
288
kie bądź nie - należą zarówno pod względem społecznym i ekonomicz-
nym, jak i z racji swych horyzontów do mieszczańskiego stanu
średniego. Społeczne formy właściwe dla niemieckiego korpusu ofi-
cerskiego generalnie jak najbardziej odpowiadają w obrębie tego kręgu
charakterowi owej warstwy i pod względem decydujących cech są ab-
solutnie podobne do form korpusów oficerskich w demokracjach (Fran-
cji i Włoch). Wszelako staną się karykaturą, skoro tylko zaczną być uzna-
wane za wzorowe poza tym kręgiem - w kręgach niewojskowych. Przede
wszystkim wtedy, gdy wejdą w związek mieszany z formami społeczny-
mi, które wywodzą się z penalizmu szkół urzędniczych. Ato właś-
nie ma miejsce u nas.
Korporacje studenckie to jak wiadomo typowa forma społecz-
nego wychowania narybku przeznaczonego na urzędy niewojskowe, do
beneficjów i "wolnych" prestiżowych zawodów. "Akademicka swobo-
da" szermierczych pojedynków, libacji i wagarowania pochodzi z cza-
sów, gdy te właśnie swobody - żadne inne mianowicie u nas nie istniały
- były przywilejem tej tylko warstwy literatów - kandydatów na
urzędy. Aliści po dziś dzień niepodobna usunąć piętna, jakie ówczesne
konwencje wywarły na formach zachowania zawsze ważnego w Niem-
czech i nadal przybierającego na znaczeniu "człowieka po egzaminie dy-
plomowym". Korporacje studenckie nie zniknęłyby bodaj nawet wtedy,
gdyby o ich ekonomiczną nieśmiertelność nie zadbały wystarczająco
choćby dzisiejsze hipoteki na domy korporanckie i konieczność - w opi-
nii korporanckiej starszyzny - ich oprocentowania. Przeciwnie - korpora-
cje stale się rozprzestrzeniają. Dzieje się tak po prostu dlatego, że właściwa
im koneksyjność stanowi dziś specyficzną formę selekcji urzęd-
ników, a kwalifikacja oficera rezerwy i niezbędna do tego "zdolność
udzielania satysfakcji", której widomym świadectwem jest wstęga kor-
porancka, otwiera dostęp do "towarzystwa". Co prawda przymus picia
i technika pojedynkowania się korporantów coraz bardziej dostosowują
się do potrzeb słabowitszej konstytucji coraz liczniejszych - ze względu
na obietnicę koneksji - aspirantów do wstęgi korporanckiej - podobno
w niektórych korporacjach istnieją zwolennicy picia wyłącznie herbaty
[Teatotaler}. Ale co najważniejsze: w ostatnich dziesięcioleciach stale
potęgowała się duchowa izolacja (własne czytelnie w domach
korporanckich, specjalne pisma korporanckie, wypełniane wyłącznie
przez "starszyznę" szlachetną w intencjach, "patriotyczną" polityką o nie-
wypowiedzianie podrzędnym, drobnomieszczańskim charakterze, zde-
____________________________________________289
cydowane odrzucenie lub daleko idące utrudnienia kontaktów z rówie-
śnikami innego pokroju społecznego lub duchowego). Zarazem korporan-
ckie koneksje zataczaj ą coraz szersze kręgi. Subiekt handlowy, który re-
flektuje na kwalifikacje oficera rezerwy i możliwy dzięki nim ożenek
z kimś z "towarzystwa" (zwłaszcza z córką szefa), uczęszcza do jednej
z owych wyższych szkół handlowych, które znaczną część swojej fre-
kwencji zawdzięczaj ą właśnie owemu pędowi do nawiązywania stosun-
ków. Jakkolwiek oceniałoby się wszelkie te studenckie twory jako takie
- a miara moralisty nie jest miarą polityka-w każdym razie nie dają
obycia światowego, lecz z racji swojego przecież niezaprzeczalnie
banalnego penalizmu i podrzędności form społecznych raczej jego prze-
ciwieństwo. Naj idiotyczniej szy klub anglosaski daje go więcej, jakkol-
wiek "puste" wydawać się może np. uprawianie sportu jako takie, w któ-
rym klubowa działalność nierzadko się wyczerpuje. Jest tak przede
wszystkim dlatego, że mimo bardzo surowej selekcji jest on zawsze oparty
na fundamencie bezwarunkowej równości dżentelmenów, a nie
na zasadzie penalizmu, który tak nadzwyczajnie cenią w naszych
korporacjach biurokraci, widząc w nim propedeutykę dyscypli-
ny na urzędzie. A korporacje pielęgnują go, aby w ten sposób przypo-
dobać się tym, co na górze.2 W każdym razie te formalne konwencje oraz
2 W niemieckiej gazecie korporanckiej nr 428 (cyt. zarelacjąprof. A. Messeraw "We-
serzetung", GieBen, 2.6.1917 r.) powiada się przy okazji krytyki "nowoczesnych"
propozycji reformatorskich: "Propozycje nie uwzględniają w ogóle zmieniającego
się materiału nowicjuszy i w ogóle aktywistów w każdym związku. By wspomnieć
o jednym: Żadnego przymusu picia! Żadnych rozkazów: do dna! Żadnego pompo-
wania do oporu! I bez uprzedniej reformy widzialem już takie knajpy w różnych
korporacjach, i to przez całe semestry. A potem w tychże związkach wieczory, pod-
czas których aż huczało. Były też inne, które uznawały właśnie picie w dużych
ilościach za piękne i przyjemne, a często też za konieczne. Konieczna bowiem jest
możliwość picia w dużych ilościach i picia na rozkaz. Jeśli zabronimy rozkazu: do
dna, to każdy nowicjusz o mocnej głowie będzie mógł zwalić z nóg mogącego wypić
mniej korporanta i przepadnie autorytet albo też zniszczymy piwną uczciwość,
a tym samym podstawy wszelkiej knajpianej swojskości. Jeśli zabronimy pompo-
wania do oporu, wypuścimy z ręki środek wychowawczy! Proszę nie cytować tych
słów, wyrwawszy je z kontekstu. Nasze życie korporanckie ma przecież stanowić
łańcuch prób wychowawczych. A każdy student-korporant potwierdzi, że nigdy
w życiu nie słyszał prawdy wypowiedzianej tak wyraźnie, tak bez ogródek, czasem
tak niewiarygodnie brutalnie jak w korporacji, l jak to się stało, że na to przystał?
Jakkolwiek śmiesznie to zabrzmi: dzięki knajpie! Knajpa jest dla nas tym, czym dla
żołnierza po wielekroć szkalowana musztra na dziedzińcu koszar, marsz paradny.
Tak jak tam sto razy pod rząd rzucona komenda padnij! przezwycięża lenistwo,
obojętność, upór, wściekłość, gnuśność i osłabienie, i sprawia, że z poczucia bez-
radności, bezsilności i zupełnego braku woli wyrasta w obliczu przełożonego dys-
cyplina, tak też nasze do dna! niezmiennie daje starszemu sposobność okazania
290
penalizni charakterystyczne dla tzw. "wolności akademickiej" i nu-zuca-
ne reflektującym na urzędy sprzyjają tym mniej wychowaniu uysto-
kratycznego światowca, im bardziej wyradzają się w ostentację arogan-
tów wymachujących rodzicielską sakiewką - co jest nieuchronne,
gdziekolwiek pozwalają na to warunki. Jeśli młody człowiek, któr/ znaj-
dzie się w takiej szkole, nie jest osobowością nadzwyczaj samodzielną
l duchem bardzo wolnym, rozwiną się w nim owe fatalne cechy laki e-
rowanego plebejusza, jakie tak często obserwujemy u dzielnych
skądinąd delikwentów. Absolutnie plebejskie i dalekie od wszelkiej
jakkolwiek rozumianej "arystokratyczności" są bowiem interesy które
przyświecają tym wspólnotom. A punkt decydujący polega tu właśnie na
tym, ze plebejska w istocie, choć nieszkodliwa - o ile kipi tylko natu-
ralnie młodzieńczym entuzjazmem - żakinada rości dziś sobie pretensję
do bycia środkiem arystokratycznego, dającego w państwie fikacje przywódcze "wychowania". Wręcz niewiary godna sprzeczność,
jaka w tym tkwi, mści się w ten sposób, że jako rezultat wyłania się
fizjonomia parweniuszowska.
Trzeba się bardzo strzec traktowania tych parweniuszowskich rysów
na niemieckim obliczu jako tak zupełnie obojętnych politycznie. Się-
gnijmy od razu po przykład: "moralne podboje" u wrogów, tzn. tych,
którzy mająprzeciwne interesy, to zajęcie jałowe, słusznie wykpioneprzez
Bismarcka. Ale - u sprzymierzeńców, obecnych bądź przyszłych?
Austriacy są naszymi sprzymierzeńcami, politycznie jesteśmy stale
na siebie skazani. Oni to wiedzą, my również. O ile nie zdarzy się wiel-
kie głupstwo, nie grozi żadne niebezpieczeństwo rozłamu. Austriacy bez
zastrzeżeni zawiści uznaj ą niemieckie dokonania - także wtedy, gdy
o nich bez przerwy n i e mówimy, wtedy nawet tym łatwiej! (O rzeczo-
wych tnidnościach, jakie ich trapią, a jakie Niemcom zostały oszczędzo-
ne, nie wszędzie ma się u nas właściwe wyobrażenie, a tym samym- nie
zawsze stosownie ocenia się i c h dokonania). Aliści trzeba tu też otwar-
cie powiedzieć to, co wie każdy na całym świecie: rzeczą, jakiej nie zniosą
ani om, ani żadne inne narody, z którymi moglibyśmy kiedykolwiek pra-
gnąc przyj aźni, są parweniuszowskie maniery, j akie właśnie ostat-
bezwarunkowej wyższości nad młodszym, ukarania go, utrzymania dystansu i at-
mosfery, która jest bezwzględnie konieczna ze względu na ciągłość dzieła wycho-
wawczego korporacji - o ile nie chcemy stać się klubem. Do dna!jest oczywi-
ście wskazane nie zawsze, nie wobec każdego, ale musi unosić się nad knajpą, tak
jak padmj i unosi się nad dziedzińcem koszar. Mimo to i tu, i tam może panować
pierwotna swojskość".
nio zaczęły się znów pienić w nieznośny sposób. Coś takiego spotka się
z niemym, uprzejmym, lecz zdecydowanym odrzuceniem ze strony
każdego narodu o dobrym, starym wychowaniu społecznym - narodu,
jakim np. są także Austriacy. Nikt nie chce mieć nad sobą rządów źle
wychowanych parweniuszy. Każdy krok poza to, co w perspektywie
polityki zagranicznej absolutnie niezbędne-wszystko zatem, co w "Euro-
pie Środkowej" (w wewnętrznym sensie tego słowa) możliwe lub pożą-
dane ze względu na przyszłą wspólnotę interesów z innymi nacjami (jak-
kolwiek oceniałoby się ideę zbliżenia gospodarczego) może w każ-
dym razie obu stronom przynieść polityczne niepowodzenie. Byłoby ono
następstwem stanowczej niezgody na przyj ecie tego, co jest narzuca-
ne, a co ostatnio wykłada się butnie jako "duch pruski". Wisząca nad
nim rzekomo groźba w postaci "demokracji" odgrywa właśnie tak wiel-
ką rolę w pełnej frazesów paplaninie literatów. Jak wiadomo, od 110 lat3
słychać niezmiennie tę paplaninę przy okazji wszystkich bez wyjąt-
ku prób reformy wewnętrznej.
Prawdziwie "pruski duch" należy do najpiękniejszych wykwitów
niemieckości. Każda linijka, którą pozostawił po sobie Schamhorst, Gnei-
senau, Boyen czy Moitke, tchnie nim tak samo jak czyny i słowa wiel-
kich pruskich (w niemałej części jednak i spoza Prus przybyłych) urzęd-
ników-reformatorów - można tu pominąć ich nazwiska. I tak samo jak
wybitna umysłowość Bismarcka, którą tak żałośnie karykaturuj ą dzisiej-
si ograniczeni filistrzy "polityczni realiści". Ale niekiedy wydaje się,
iż ten stary duch pruski żyje dziś raczej wśród urzędników innych
państw związkowych niż w Berlinie. A nadużywanie tego słowa przez
aktualną demagogię konserwatywną to nic innego jak zniewaga dla owych
wielkich postaci.
Powtórzmy: w Niemczech nie istnieje arystokracja jako war-
stwa dość szeroka i bogata w polityczne tradycje. Najliczniej zadomo-
wiła się w partii wolnych konserwatystów i w Centrum (teraz już i tam
jej nie ma), natomiast nie w partii konserwatywnej. Co zaś przynajmniej
równie ważne: nie istnieje też żadna szlachetna niemiecka
forma społeczna. Jest bowiem jak najdalsze od prawdy to, czym
niekiedy próbują się chełpić nasi literaci: że w przeciwieństwie do dżen-
telmeńskich konwencji anglosaskich i do romańskich salonów w Niem-
czech istnieje "indywidualizm" w sensie wolności od konwencji. Ni-
3 Od 1807 r. (D.H.).
290______________________________________________
penalizm charakterystyczne dla tzw. "wolności akademickiej " i narzuca-
ne reflektującym na urzędy sprzyjają tym mniej wychowaniu uysto-
kratycznego światowca, im bardziej wyradzają się w ostentację arogan-
tów wymachujących rodzicielską sakiewką- co jest nieuchronne,
gdziekolwiek pozwalają na to warunki. Jeśli miody człowiek, który znaj-
dzie się w takiej szkole, nie jest osobowością nadzwyczaj samoczielną
i duchem bardzo wolnym, rozwiną się w nim owe fatalne cechy lakie-
rowanego plebejusza, jakie tak często obserwujemy u dzielnych
skądinąd delikwentów. Absolutnie plebejskie i dalekie od wszelkiej
jakkolwiek rozumianej "arystokratyczności" są bowiem interesy, które
przyświecają tym wspólnotom. A punkt decydujący polega tu właśnie na
tym, że plebejska w istocie, choć nieszkodliwa - o ile kipi tylko natu-
ralnie młodzieńczym entuzjazmem - żakinada rości dziś sobie pretensję
do bycia środkiem arystokratycznego, dającegow państwie fikacj e przywódcze "wychowania". Wręcz niewiarygodna sprzeczność,
jaka w tym tkwi, mści się w ten sposób, że jako rezultat wyłania się
fizjonomia parweniuszowska.
Trzeba się bardzo strzec traktowania tych parweniuszowskich rysów
na niemieckim obliczu jako tak zupełnie obojętnych politycznie. Się-
gnijmy od razu po przykład: "moralne podboje" u wrogów, tzn. tych,
którzy mają przeciwne interesy, to zajęcie jałowe, słusznie wykpione przez
Bismarcka. Ale - u sprzymierzeńców, obecnych bądź przyszłych?
Austriacy są naszymi sprzymierzeńcami, politycznie jesteśmy stale
na siebie skazani. Oni to wiedzą, my również. O ile nie zdarzy się wiel-
kie głupstwo, nie grozi żadne niebezpieczeństwo rozłamu. Austriacy bez
zastrzeżeni zawiści uznają niemieckie dokonania - także wtedy, gdy
o nich bez przerwy n i e mówimy, wtedy nawet tym łatwiej! (O rzeczo-
wych tmdnościach, jakie ich trapią, a jakie Niemcom zostały oszczędzo-
ne, nie wszędzie ma się u nas właściwe wyobrażenie, a tym samym - nie
zawsze stosownie ocenia się i c h dokonania). Aliści trzeba tu też otwar-
cie powiedzieć to, co wie każdy na całym świecie: rzeczą, jakiej nie zniosą
ani oni, ani żadne inne narody, z którymi moglibyśmy kiedykolwiek pra-
gnąć przyjaźni, są parweniuszowskie maniery, jakie właśnie ostat-
bezwarunkowej wyższości nad młodszym, ukarania go, utrzymania dystansu i at-
mosfery, która jest bezwzględnie konieczna ze względu na ciągłość dzieła wycho-
wawczego korporacji - o ile nie chcemy stać się klubem. Do dna! jest oczywi-
ście wskazane nie zawsze, nie wobec każdego, ale musi unosić się nad knajpą, tak
jak padnij! unosi się nad dziedzińcem koszar. Mimo to i tu, i tam może panować
pierwotna swojskość".
nio zaczęły się znów pienić w nieznośny sposób. Coś takiego spotka się
z niemym, uprzejmym, lecz zdecydowanym odrzuceniem ze strony
każdego narodu o dobrym, starym wychowaniu społecznym narodu,
jakim np. są także Austriacy. Nikt nie chce mieć nad sobą rządów źle
wychowanych parweniuszy. Każdy krok poza to, co w perspektywie
polityki zagranicznej absolutnie niezbędne - wszystko zatem, co w "Euro-
pie Środkowej" (w wewnętrznym sensie tego słowa) możliwe lub pożą-
dane ze względu na przyszłą wspólnotę interesów z innymi nacj ami (j ak-
kolwiek oceniałoby się ideę zbliżenia gospodarczego) - może w każ-
dym razie obu stronom przynieść polityczne niepowodzenie. Byłoby ono
następstwem stanowczej niezgody na przyjęcie tego, co jest narzuca-
ne, a co ostatnio wykłada się butnie jako "duch pruski". Wisząca nad
nim rzekomo groźba w postaci "demokracji" odgrywa właśnie tak wiel-
ką rolę w pełnej frazesów paplaninie literatów. Jak wiadomo, od 110 lat3
słychać niezmiennie tę paplaninę przy okazji wszystkich bez wyjąt-
ku prób reformy wewnętrznej.
Prawdziwie "pruski duch" należy do najpiękniejszych wykwitów
niemieckości. Każda linijka, którą pozostawił po sobie Schamhorst, Gnei-
senau, Boyen czy Moitke, tchnie nim tak samo jak czyny i słowa wiel-
kich pruskich (w niemałej części jednak i spoza Prus przybyłych) urzęd-
ników-reformatorów - można tu pominąć ich nazwiska. I tak samo jak
wybitna umysłowość Bismarcka, którą tak żałośnie karykaturuj ą dzisiej-
si ograniczeni filistrzy "polityczni realiści". Ale niekiedy wydaje się,
iż ten stary duch pruski żyje dziś raczej wśród urzędników innych
państw związkowych niż w Berlinie. A nadużywanie tego słowa przez
aktualną demagogię konserwatywną to nic innego j ak zniewaga dla owych
wielkich postaci.
Powtórzmy: w Niemczech nie istnieje arystokracja jako war-
stwa dość szeroka i bogata w polityczne tradycje. Najliczniej zadomo-
wiła się w partii wolnych konserwatystów i w Centrum (teraz już i tam
jej nie ma), natomiast nie w partii konserwatywnej. Co zaś przynajmniej
równie ważne: nie istnieje też żadna szlachetna niemiecka
forma społeczna. Jest bowiem jak najdalsze od prawdy to, czym
niekiedy próbuj ą się chełpić nasi literaci: że w przeciwieństwie do dżen-
telmeńskich konwencji anglosaskich i do romańskich salonów w Niem-
czech istnieje "indywidualizm" w sensie w o In o ś ci od konwencji. Ni-
3 Od 1807 r. (D.H.).
292______________________________________________
gdzie nie ma sztywniej szych i bardziej zniewalających konwencji niż
"korporanckie". Opanowują one nie mniejszą część narybku warstw przy-
wódczych niż jakakolwiek konwencja w innym kraju. Są one, tam,
gdzie nie sięgaj ą konwencje oficerskie, "niemiecką formą"! Albo-
wiem ich dalsze oddziaływanie określa w znacznym stopniu formy i kon-
wencje miarodajnych warstw niemieckich: biurokracji i wszystkich tych,
którzy chcą się dostać do zdominowanego przez nią "towarzystwa". Ale
nie są to zapewne formy "szlachetne". W sensie polityki państwa jesz-
cze ważniejsza jest inna okoliczność: że w przeciwieństwie do konwen-
cji romańskich i anglosaskich po prostu nie nadają się jako wzór dla ca-
łego narodu, aż po j ego warstwy najniższe, i czynnik kształtujący
jego postawę na tyle jednolicie, by stworzyć -jak uczyniły to tamte kon-
wencje romańskie i anglosaskie - pewny siebie w zachowaniach ze-
wnętrznych "naród panów". Ciężkim błędem jest mniemanie, iż o wido-
mym braku wdzięku i godności w zewnętrznej postawie Niemców decy-
duje "rasa". Niemieckiemu Austriakowi, którego sposób zachowania
ukształtowała rzeczywista arystokracja, nie brak w każdym razie - ja-
kiekolwiek byłyby inne jego niedostatki- tych walorów, mimo iż re-
prezentuje tę samą rasę.
Formy, które zdominowały romański typ człowieka aż po jego dolne
warstwy, określa naśladownictwo "zachowań rycerskich", które
rozwija się od XVI wieku. Konwencje anglosaskie również formujące
ludzi do najniższych warstw włącznie wywodzą się z nawyków społecz-
nych warstwy, która od XVII stulecia nadawała w Anglii ton. Rozwinęła
się ona w późnym średniowieczu ze swoistego połączenia notabli wiej-
skich i miejsko-mieszczańskich - "gentlemen" - i stała się podporą
selfgovernment. We wszystkich tych przypadkach decydujące cechy
owych konwencji i zachowań łatwo mogły stać się przedmiotem po-
wszechnego naśladownictwa, a zatem poddawały się demokratyza-
cj i. To właśnie zaowocowało licznymi następstwami. Natomiast kon-
wencje niemieckich kandydatów na urzędy, po egzaminach akademic-
kich, a także warstw znajdujących się pod ich wpływami - przede
wszystkim nawyki wpajane przez korporantów-ewidentnie nie nada-
wały się i nie nadają jako przedmiot naśladownictwa dla kogokolwiek
spoza warstwy ludzi z dyplomami, zwłaszcza dla szerszych mas. Nie
poddają się więc również "demokratyzacji", pomimo lub może właśnie
dlatego, że w swej wewnętrznej istocie bynajmniej nie są "światowe"
czy jakkolwiek "arystokratyczne", lecz całkowicie plebejskie. Daleko
____________________________________________293
idąca demokratyzacja mogła dotyczyć zarówno romańskiego kodeksu
honorowego, jak też mającego całkiem inny charakter kodeksu anglosa-
skiego. Natomiast, jak nietrudno się domyślić, specyficznie niemieckie
pojęcie "zdolności do udzielania satysfakcji" wyklucza demokratyzację.
Zarazem pojęcie to ma wielki zasięg polityczny. Przy czym istotne poli-
tycznie i społecznie nie jest tu -jak się powszechnie sądzi - znaczenie
wąsko rozumianego "kodeksu honorowego" w obrębie korpusu o f i c e r-
s k i e g o, gdzie ma pełne uzasadnienie. Politycznie istotna jest raczej oko-
liczność, że pruski łan d rat po prostu musi uchodzić za "zdolnego
do udzielania satysfakcji" w żakowskim sensie, aby w ogóle móc
utrzymać się na stanowisku. Podobnie każdy inny łatwo odwoływal-
ny urzędnik administracyjny (w przeciwieństwie np. do "niezależnego"
wedle ustawy sędziego okręgowego, którego właśnie ta niezależność de-
klasuj e społecznie względem landrata). Pojęcie "zdolności do udziela-
nia satysfakcji", podobnie jak wszystkie inne konwencje i formy, któ-
rych nośnikiem jest struktura biurokracji i miarodajnego dla niej honoru
żaków niemieckich, tworzą formalne, bo ze względu na swą specyfi-
kę nie poddające się demokratyzacji, konwencje kastowe. Ale są
to zarazem konwencje materialne, ponieważ jako pozbawione wszel-
kiej godności estetycznej i wszelkiej szlachetności, mają charakter nie
arystokratyczny, lecz na wskroś plebejski. Ta sprzeczność wewnętrzna
sprawia, że wywołuj ą kpiny i oddziałuj ą niekorzystnie w sensie politycz-
nym.
Niemcysą narodem plebejuszy lub-jeśli to milsze dla ucha-
narodem mieszczańskim i tylko na tej podstawie mogłaby zrodzić się
specyficznie "niemiecka forma".
A zatem jakakolwiek demokratyzacja społeczna, którą mógłby wy-
wołać lub przyspieszyć nowy ład polityczny - to właśnie miało być te-
matem niniejszych rozważań - nie zastałaby u nas, patrząc na rzecz ze
społecznego punktu widzenia, żadnych arystokratycznych wartości
formalnych, które mogłaby albo zniszczyć, albo odwrotnie: pozbawić
ich ekskluzywności i rozpropagować w narodzie. Tak właśnie uczyniła
z wartościami formalnymi arystokracji romańskiej i anglosaskiej tamtej-
sza demokratyzacja. Z drugiej zaś strony wartości formalne Niemca:
"zdolnego do udzielania satysfakcji człowieka po egzaminie dyplomo-
wym" nie są wystarczająco światowe, by mogły posłużyć jako podpora
wewnętrznej pewności choćby własnej tylko warstwy. Jak wynika z każ-
dej próby, nie zawsze wystarczaj ą nawet do ukrycia faktycznej wewnętrz-
294
nej niepewności wobec obcych światowego formatu. Chyba że w formie
sprawiającej w r, lżenie braku ogłady, wynikającej najczęściej z zakłopo-
tania arogancji.
Jednocześnie nie wnikamy tu zupełnie w kwestię, czy polityczna
"demokratyzacja" rzeczywiście pociągnęłaby za sobą demokratyzację
społeczną. Pozbawiona barier "demokracja" polityczna w Ameryce
nie przeszkadza np. w powolnym zresztą z reguły nie dostrzeganym
powstawaniu w społeczeństwie nie tylko, jak się u nas sądzi, nieokrzesa-
nej plutokracji posiadaczy, lecz poza tym stanowej "arystokracji". Jej
rozwój jest dla historii kultury równie ważny,
W każdym razie rozkwit "niemieckiej formy", która byłaby rzeczy-
wiście szlachetna, a zarazem odpowiadałaby mieszczańskiemu cha-
rakterowi warstw miarodajnych społecznie, pozostaje na razie kwestią
przyszłości. Zalążki takiej konwencji mieszczańskiej w miastach Hanzy
nie rozwinęły się dalej pod wpływem zmian po 1870 r. A obecna wojna
uszczęśliwia nas wielką liczbą parweniuszy, których synowie z zapałem
przyswajać sobie będą na uniwersytetach pospolite - nie stawiające wszak
żadnych wymagań względem szlachetnej tradycji - konwencje korpo-
ranckie, traktując je jako wygodną tresurę gwoli osiągnięcia kwalifikacji
oficera rezerwy. W tym stanie rzeczy trudno tu chyba spodziewać się
czegoś nowego. Nie ulega w każdym razie wątpliwości: jeśliby "demo-
kratyzacja" miała z powodzeniem zlikwidować u nas prestiż spo-
łeczny człowieka po egzaminie dyplomowym - co bynajmniej nie jest
pewne, jakkolwiek niepodobna tu wyjaśniać dlaczego - n i e unicestwi-
łaby tym samym żadnych wartościowych politycznie społecznych war-
tości formalnych. Mogłaby wtedy ewentualnie utorować drogę rozwo-
jowi wartości formalnych, które odpowiadałyby naszej mieszczań-
skiej strukturze społecznej i ekonomicznej, a zatem byłyby "prawdziwe" '
i szlachetne. Ponieważ nie sposób ich "wymyślić" - tak jak nie da się
wymyślić stylu - można o nich powiedzieć tylko jedno (rzecz w istocie
negatywną i formalną, która dotyczy wszelkich wartości formalnych tego
rodzaju): że nie mogą się rozwijać na innej podstawie niż wewnętrzny
dystans i rezerwa w postawie osobistej. Tego warunku wszelkiej
osobistej godności nierzadko bardzo u nas brakowało i na górze, i na
dole. A literaci najświeższej daty z ich potrzebą gadania bądź pisania
o swoich "przeżyciach" erotycznych, "religijnych" czy jeszcze innych
są wrogami wszelkiej godności jakiegokolwiek rodzaju. Wszelako "dy-
stansu" nie nabiera się bynajmniej -jak fałszywie mniemają u nas roz-
maici odwołujący się do Nietzschego "profeci" - tylko na koturnach "ary-
stokratycznego" stawiania siebie w kontraście do "bezliku zbyt licznych"
[Vielzuviele\. Przeciwnie: dystans, który dziś potrzebuje tej wewnętrznej
podpory, zawsze będzie nieprawdziwy. Być może rozumiana właśnie jako
próba prawdziwości dystansu konieczność wewnętrznego utwierdzenia się
w świecie demokratycznym będzie mu tylko sprzyjać.
Wszystko, co tu zostało powiedziane, pokazuje jednak znowu, że
niemiecka ojczyzna także pod tym względem, tak jak i pod wieloma in-
nymi, nie jest krajem swoich ojców. Jest i musi być - według pięknego
sformułowania, którego w stosunku do Rosji użył Aleksander Hercen -
krajem swoich dzieci. Dotyczy to zwłaszcza niemieckich problemów
politycznych. "Niemieckiego ducha", który pomógłby w ich rozwią-
zaniu, nie sposób wydestylować z najwartościowszych nawet duchowych
dzieł naszej przeszłości. Wszelka cześć i chwała wielkim cieniom na-
szych przodków duchowych, a ich praca duchowa niechaj służy formal-
nemu doskonaleniu naszego własnego ducha! Wszelako: skoro tylko próż-
ność naszych literatów, których pisarskim powołaniem jest interpreta-
cja owej pracy z pożytkiem dla narodu, wywodzi stąd prawo do używania
jej jako bakalarskiej dyscypliny w celu kształtowania naszej przy-
szłości politycznej - precz z tą rupierciarnią! Niczego na ten
temat nie da się z niej nauczyć. Od klasyków niemieckich możemy się
m.in. dowiedzieć, że w czasach nędzy materialnej, bezsilności politycz-
nej, a nawet obcego panowania potrafiliśmy być czołowym pod wzglę-
dem kultury narodem świata. Z tej niepolitycznej epoki pochodzą ich
idee, także jeśli mają charakter polityczny i ekonomiczny. Były po czę-
ści w rezultacie rozprawiania się z rewolucją francuską- konstrukcja-
mi budowanymi w przestrzeni wolnej od namiętności politycznych i eko-
nomicznych. O ile jednak ożywiała je namiętność inna niż gniewny opór
wobec obcego panowania, był nią idealistyczny zachwyt dla wymogów
moralnych. Poza tym zostały tylko myśli filozoficzne, które możemy
wykorzystać jako środki pobudzające do zajęcia własnego stanowiska
w obliczu naszych realiów politycznych i wyzwań naszego czasu,
nie zaś - jako drogowskazy. Nowoczesne problemy parlamentaryzmu
i demokracji oraz generalnie charakter naszego nowoczesnego państwa
pozostawały całkowicie poza ich horyzontem.
Równemu prawu wyborczemu, do którego niniejszym wracamy, za-
rzuca się, że oznacza zwycięstwo tępych, wykluczających namysł poli-
tyczny "instynktów masowych" nad przemyślanym przekonaniem poli-
296
tycznym, względnie: zwycięstwo polityki emocjonalnej nad racjonalną.
Poczynając od tej ostatniej: polityka zagraniczna Niemiec - to musi tu
zostać powiedziane - świadczy dowodnie, że monarchia rządząca na mocy
klasowego prawa wyborczego (Prusy bowiem jako państwo-hegemon
wyznaczały i wyznaczają miary niemieckiej polityki) bije wszelkie re-
kordy pod względem wpływu czysto osobistych nastrojów emocjonal-
nych i irracjonalnych w kierownictwie. Aby mieć dowód, wystarczy tyl-
ko porównać zygzaki tej trwającej dziesięciolecia, bezskutecznej, hała-
śliwej polityki ze spokojem i celowością choćby angielskiej polityki
zagranicznej. A co się tyczy irracjonalnych "instynktów mas", to opano-
wują one politykę tylko tam, gdzie masy tworzą zbity tłum i jako taki
wywierają nacisk: w nowoczesnych wielkich miastach, zwłaszcza
w warunkach romańskiego sposobu życia w miastach. Kawiarniana cy-
wilizacja, a także warunki klimatyczne sprawiają tam, że polityka "uli-
cy", jak trafnie ją nazwano, mając swoje źródło w stolicy, może odci-
snąć się gwałtem na kraju. Z drugiej strony, rola angielskiego mań in the
street wiąże się z bardzo specyficznymi, zupełnie u nas nie znanymi wła-
ściwościami tamtejszej struktury "mas" miejskich, rosyjska stołeczna
polityka ulicy - z tamtejszymi tajnymi organizacjami. Wszystkich tych
warunków wstępnych brak w Niemczech, a dzięki miarom temperują-
cym niemieckie życie jest wręcz nieprawdopodobne, iżbyśmy mieli, tak
jak to się dzieje tam, popaść w to okolicznościowe niebezpieczeń-
stwo - takie bowiem ono jest w przeciwieństwie do niebezpieczeństwa
chronicznego, które określiło naszą politykę zagraniczną. Nie ro-
botnicy przywiązani do swoich miejsc pracy, lecz w a ł k o n i e i kawiar-
niani intelektualiści w Rzymie i Paryżu sfabrykowali tam podżegającą
do wojny politykę "ulicy", nawiasem mówiąc: wyłącznie w służbie rzą-
du i tylko o tyle, o ile rząd tego chciał i na to przyzwalał. Brako-
wało przeciwwagi w postaci proletariatu przemysłowego. Taki proleta-
riat, jeśli występuje w sposób zwarty, jest z pewnością przemożną siłą,
dominującą także na "ulicy". Ale też siłą, która - w porównaniu z owy-
mi całkowicie nieodpowiedzialnymi elementami - przynajmniej jest
zdolna do porządku, do podporządkowania się przywództwu swoich
mężów zaufania, czyli racjonalnie myślących polityków. Toteż w wy-
miarze polityki państwowej wszystko zależy od spotęgowania władzy
tych przywódców - u nas: szefów związkowych - nad doraźnymi in-
stynktami. A ponadto: w ogóle od wzrostu znaczenia przywódców od-
powiedzialnych, przywództwa politycznego jako takiego. Jeden
297
z najsilniejszych argumentów na rzecz stworzenia uporządkowane-
go, odpowiedzialnego kierownictwa politycznego w postaci przy-
wództwa parlamentarnego mówi o tym, że w ten sposób siła od-
działywania czysto emocjonalnych motywów na "górze" i na "dole"
osłabnie tak dalece, jak tylko to możliwe. Z równym prawem wybor-
czym "panowanie ulicy" nie ma n i c wspólnego: w Rzymie i Paryżu "uli-
ca" panowała również wtedy, gdy we Włoszech obowiązywało najbardziej
plutokratyczne prawo wyborcze na świecie, a w Paryżu rządził Napo-
leon III ze swoim pseudoparlamentem. Rzecz się ma odwrotnie: tylko
uporządkowane przywództwo sprawowane nad masami przez odpo-
wiedzialnych polityków może złamać pozbawione wszelkich re-
guł panowanie ulicy i w ogóle przywództwo przypadkowych dema-
gogów.
Równe prawo wyborcze stanowi problem o znaczącym dla interesu
Rzeszy zasięgu politycznym tylko w czołowym państwie związkowym:
Prusach. Za sprawą przeprowadzonej tymczasem interpretacji orędzia
wielkanocnego wydaje się on w zasadzie rozstrzygnięty. W zasadzie -
ale nie jeśli chodzi o wybór drogi. Jest bowiem całkiem nieprawdopo-
dobne, aby obecny parlament klasowy dobrowolnie, nieprzymuszony oko-
licznościami politycznymi, zrezygnował z przywileju wyborczego. A gdy-
by nawet, będzie to rezygnacja pozorna, na przykład skoordynowana
z konstruowaniem - za pomocą arytmetyki prawa wyborczego - izby
wyższej. Wszelako legalne przeforsowanie równego prawa wyborczego
w Prusach to z punktu widzenia polityki państwa rzecz konieczna dla
Rzeszy. Rzesza bowiem musi także w przyszłości być w stanie, jeśli
zajdzie taka potrzeba, zmobilizować swoich obywateli do walki o wła-
sny byt i honor. Do tego nie wystarczą zapasy amunicji i inne rezerwy
oraz właściwe organa urzędowe, lecz potrzeba także wewnętrznej
gotowości narodu do obrony tego państwa j ako swój ego państwa. Z do-
świadczeń na Wschodzie może płynąć nauka: co się dzieje, kiedy tej
gotowości brakuje. Jedno jednak jest pewne: nigdy więcej nie da
się w taki sposób jak tym razem zmobilizować narodu
do wojny, j eśli uroczyste przyrzeczenia będą przeinaczane za pomocą
jakichś rzekomo sprytnych wybiegów. Coś takiego pozostałoby w pa-
mięci na zawsze. To decydujący powód polityczny, aby Rzesza
w razie potrzeby wymusiła przeforsowanie owego prawa.
Na zakończenie warto jeszcze napomknąć o kwestii zasadniczej: jak
właściwie ma się parlamentaryzacja do demokratyzacji? Ist-
298
nieje wcale liczna grupa bardzo szczerych, wręcz fanatycznych "demo-
kratów", którzy dostrzegają w "parlamentaryzacji" system skorumpowa-
ny, wiodący do wypaczenia demokracji i [do] panowania klik, odpowiedni
dla karierowiczów i pasożytów. "Polityka" - twierdzą - to zajęcie być
może "interesujące" dla wałkoni, ale poza tym jałowe; akurat w oczach
szerokich warstw narodu wszystko sprowadza się do dobrej "admini-
stracji", a tę gwarantuje jedynie "prawdziwa" demokracja, jaką my
w Niemczech, kraju "prawdziwego pojęcia wolności", albo już mamy
w stanie lepszym niż gdziekolwiek indziej, albo, unikając parlamentary-
zacji; lepiej niż inni potrafimy zbudować. I rozumie się samo przez się,
iż rzecznicy braku kontroli nad biurokracją z lubością rozgrywają jedno
przeciw drugiemu jako przeciwieństwa: oto "prawdziwa" demokracja
urzeczywistnia się jakoby w najczystszej postaci właśnie wtedy i właś-
nie tam, gdzie adwokatura wśród parlamentarzystów nie jest w stanie
zakłócić rzeczowej pracy urzędników. Najzuchwalsze oszustwo - w prz; -
padku naszych literatów: samooszustwo w rezultacie prostodusznero
zawierzenia frazesom podobnie jak wszystko, co służy interesom bili
rokracji i sprzymierzonych z nią kapitalistów, bez trudu znajduje zwo-
lenników i to we wszystkich obozach. Że jest to oszustwo, widać aż nad-
to wyraźnie. Albowiem: l) jeśli założyć, że nie ma władzy parlamentar-
nej, to jaki organ ma do dyspozycji demokracja, by
mogła kontrolować administrację urzędników? Na to nie
ma w ogóle żadnej odpowiedzi. Następnie: 2) n a co demokracja za-
mieni panowanie "klik" parlamentarnych? Na panowanie klik
dużo bardziej zakamuflowanych i - przeważnie - dużo mniejszych,
a przede wszystkim: bardziej nieuniknionych. System tak zwanej demo-
kracji bezpośredniej jest technicznie możliwy wyłącznie w drobnym pań-
stewku (kantonie). W każdym państwie masowym demokracja prowa-
dzi do biurokratycznej administracji i-jeśli nie towarzyszy jej parla-
mentaryzacja - do czystego panowania urzędników. Owszem:
w systemie "cezaryzmu" (w najszerszym znaczeniu tego słowa), czyli
w warunkach bezpośredniego wyboru głowy państwa czy miasta przez
naród -jak w Stanach Zjednoczonych i niektórych wielkich gminach -
demokracja jest w stanie istnieć bez systemu parlamentarnego, choć
nie bez j ak i e j k o l w i e k władzy parlamentu (politycznymi i administra-
cyjno-technicznymi przymiotami i słabościami tego stanu nie będziemy
się tu bliżej zajmować). Wszelako pełna władza parlamentu jest niezbędna
wszędzie tam, gdzie dziedziczne organa państwa - monarchowie -
______________________________________________299
są (formalną) zwierzchnością urzędników. Nowoczesny monarcha jest
nieuchronnie, zawsze i wszędzie, dyletantem jak pierwszy z brzegu
parlamentarzysta, toteż zupełnie nie będzie w stanie kontrolować admi-
nistracji. Z tą tylko różnicą, że l) parlamentarzysta w toku walki między
partiami może się nauczyć szacowania nośności słowa, podczas gdy
monarcha ma pozostać z d a l a od walk; 2) parlament, jeśli otrzyma pra-
wo ankietowania, jest w stanie wyrobić sobie rzeczową opinię (bio-
rąc w krzyżowy ogień pytań przesłuchiwanych pod przysięgą fachow-
ców i świadków) i kontrolować działania urzędników. Jak ma tego do-
konać monarcha lub pozbawiona parlamentu demokracja?
Ale mówiąc całkiem ogólnie: naród, który roi sobie, że kierowanie
państwem wyczerpuje s i ę w "administrowaniu", a "polityka" to oko-
licznościowa działalność dla amatorów bądź uboczne zajęcie urzędni-
ków, niechaj zrezygnuj e z polityki światowej i na przyszłość wybie-
rze sobie rolę drobnego państewka, jakim jest szwajcarski kanton. Dania
czy Holandia, Badenia czy Wirtembergia - wszak wszystko to są wcale
nieźle administrowane państwowości. W przeciwnym razie, nie zostaną
mu oszczędzone doświadczenia, j akie stały się naszym udziałem w związ-
ku z ową - by użyć tej frazeologii - "prawdziwą wolnością", a to zna-
czy: z brakiem kontroli nad urzędnikami, którzy postanowili uprawiać
wielką politykę. Tęsknoty za "demokracją bez parlamentaryzmu" natu-
ralną kolej ą rzeczy podsycała podczas wojny okoliczność, że jak w cza-
sie każdej ciężkiej wojny - istotnie we wszystkich bez wyjątku krajach,
w Anglii, Francji, Rosji i w Niemczech, miejsce istniejących tam zwykle
form rządów, czy to "monarchii", czy "republiki parlamentarnej", zajęła
w jak najszerszym zakresie polityczna dyktatura v/ojskowa (i niewąt-
pliwie jeszcze długo będzie kłaść się cieniem na czasach pokoju). Taka
dyktatura wszędzie stosuje specyficzny rodzaj demagogii masowej i wy-
łącza wszelkie normalne wentyle i zawory kontrolne - a zatem także
kontrolę parlamentarną. Te i inne uwarunkowane przez wojnę jako taką
zjawiska zaślepiaj ą literackich dyletantów, którzy są uzależnieni od przy-
spieszonej i stawiającej na "aktualność" produkcji książek. Ale tak jak
gospodarka wojenna nie może być wzorem dla normalnej gospodarki
czasów pokoju, tak też ta polityczna konstytucja okresu wojny nie może
służyć za wzór politycznej struktury, skoro nastanie pokój.
Zadajemy pytanie: co ma zastąpić polityczne działania parlamentu?
Na przykład w sferze prawodawstwa - czy będzie to referendum? Przede
wszystkim: w żadnym kraju świata nie stosuje się referendum w celu
konania na)waźn7~~~"~~
^".s^2^^
Sdybyroateyg^^^ctn,^, ymb.to "ogolę ""a,^
^sss^^^^^
""baniM^^^endiTO,^"'"^"^^
^^s%S^^
^^s-^s^^
^^^s3^^^
.^o konkretnejwstawne ^^ty^^0^' ^^czas roz-
1 ^graficznie pS^1 - a w ^boko^^ ^^ać prze-
^^J "tó^anfeSi^380^ zawsze S ^"^ ^^e
^"^^ąreahzacJę^T^ T"^ lub ^S^ "^P^wnanie
"^"eparian^entu 'zepo^ wiek- ^^nT^^kantonie - "nie-
^ywistnić coś co e ?2 a ~w ^dze neeo- pecyficzne osiag-
^^ąofiarą,^^
^^PO^^2^^^^
W2g^dnie mu nJ^- mo2e on opowied-^^^^Ych
^'?^^^^^=
FP^S^^S^^^^
"S?^?^^^^^
^si^s^^^^^
^s^^^
sss^^^^^^
^'^^"^^ss
______30
współpanów państwa wjego strukturę. Aliści naród panów -
a tylko taki naród może, tylko takiemu wolno uprawiać "politykę świa-
tową" - nie ma w tym względzie żadnego wyboru. Demokratyzację (dziś;;
można bardzo łatwo zniweczyć. Sprzymierzyły się bowiem przeciw niej
silne interesy, przesądy i tchórzostwo. Bardzo rychło jednak okazałoby
się, że dzieje się to za cenę całej przyszłości Niemiec. Wszystkie siły
mas stanęłyby wówczas przeciwko państwu, w którym są tylko przed-
miotem i w którym nie mają swojego udziału. Nieuniknione skutki poli-
tyczne takiego stanu rzeczy leżą być może w interesie poszczególnych
kręgów. Ale z pewnością nie w interesie ojczyzny.
Przełożył Andrzej Kopacki
SPIS RZECZY
Przedmowa. Weber po komunizmie. Zdzisław Krasnodębski .... '.
Wstęp. Myśl polityczna Maxa Webera. Zdzisław Krasnodębski .. 3t
Polityka jako zawód i powołanie .......................... 5'.
Nauka jako zawód i powołanie ............................ 111
Socjalizm ............................................ 14]
Państwo narodowe a narodowa polityka gospodarcza .......... 17^
Polityka zagraniczna Bismarcka a teraźniejszość .............. 19(
Pomiędzy dwoma prawami ............................... 21^
Niemcy wśród mocarstw europejskich ...................... 21{
Polityka zagraniczna Niemiec i polityka wewnętrzna Prus ....... 23'
W sprawie "winy za wojnę" .............................. 24'.
Prawo wyborcze i demokracja w Niemczech ................. 25'.
BIBLIOTEKA
Wydziału Dzisnnikarstwa i Nauk Poi'ti
Uniwersytetu Wars'.a'-vskis
ul. Nowy Świat 69, 00-046 Wa
tel. 620-03-81 w. 295, 29
Książki wyd
"DEMOKRACJA.. w serii
'^opu^^
1994
JOHNGRAY
LIBERALIZM
Przekład Radosława n .
-Oziubecka
JERZY SZACKI
LIBERALIZMPo ^
^UNIZMIE
ALEXISDETOCOr-
^yA^WTOoy/^^LLfi
Przekład Hanna Szu^0^^
^Ica-Grossowa
FRAN^OIS PURET
^DZIWYKONI^,
przekład ^^^UCJI^^
EUROPA I SPOŁECZ^
^OZ^C'^yyc4^NSTWOORYWA-rr.
^adBa^S0^^^^
Andrzej Pawelec, WoJc-3, Dorota Machowska M .
EDMUND BURKfi lęclak' ^^^'^^ Łul(asiewicz'
ROZWAŻANIA O RE^o.
Przekład Dorota Lacho^^7 ^^4^07
1995
ROBERT A. DAHL
^^OKRACJAlJEl^.
^adStefanA^^
^BERTO.HiRSCHMANr51
^^Z^^^yy-y^
yGANIZACJIipRzEn^ZSTANiE REA^n^
Pokład Irena TopiSrf^^^0^^^?^^^^
JOHN STUART MILL
O RZĄDZIE REPREZENTATYWNYM, PODDAŃSTWO KOBIET
Przekład Gustaw Czemicki, M. Chyżyńska. Przekład przejrzał i wstęp
opatrzył Jacek Hołówka
ZYGMUNT BAUMAN
WOLNOŚĆ
,J Joanna Tokarska-Bakir
JAROSŁAW GOWIN
KOŚCIÓŁ PO KOMUNIZMIE
ROBERT D. PUTNAM
DEMOKRACJA W DZIAŁANIU. TRADYCJE OBYWATELSKIE
WE WSPÓŁCZESNYCH WŁOSZECH
Przekład Jakub Szacki
TOŻSAMOŚĆ W CZASACH ZMIANY
ROZMOWY W CASTEL GANDOLFO
Przekład Stefan Amsterdamski, Paweł Kaczorowski, Andrzej Kopacki, M;
gorzata Łukasiewicz, Jacek Migasióski, Andrzej Pawelec
1996
NORBERTO BOBBIO
PRAWICA I LEWICA
Przekład Adam Szymanowski
MARCIN KRÓL
LIBERALIZM STRACHU CZY LIBERALIZM ODWAGI
VICTOR M. PEREZ-DIAZ
POWRÓT SPOŁECZEŃSTWA OBYWATELSKIEGO WHISZPANII\
Przekład Dorota Lachowska
SPOŁECZEŃSTWO LIBERALNE
ROZMOWY W CASTEL GANDOLFO
Przekład Andrzej Kopacki, Małgorzata Łukasiewicz, Jacek Migal1111^
Andrzej Pawelec, Jerzy Turowicz
ALEXIS DE TOCQUEVILLE
O DEMOKRACJI W AMERYCE
Przekład Barbara Janicka, Marcin Król, 2 tomy
CHARLES TAYLOR
ETYKA AUTENTYCZNOŚCI
Przekład Andrzej Pawelec
1997
STANISŁAW FILIPOWCZ
POCHWAŁA ROZUMU I CNOTY. REPUBLIKAŃSKIE CREDO
AMERYKI
JUDITH SHKLAR
ZWYCZAJNE PRZYWARY
Przekład Marcin Król
ANI KSIĄŻĘ, ANI KUPIEC: OBYWATEL
IDEA SPOŁECZEŃSTWA OBYWATELSKIEGO W MYŚLI
WSPÓŁCZESNEJ
Wybór tekstów i wstęp Jerzy Szacki. Przekład Barbara Szacka, Jerzy Szacki,
Adam Szymanowski, Ewa Woydyłło-Osiatyńska
ROMAN GRACZYK
KONSTYTUCJA DLA POLSKI. TRADYCJE, DOŚWIADCZENIA, SPORY
TERESA BOGUCKA
POLAK PO KOMUNIZMIE
BENEDICT ANDERSON
WSPÓLNOTY WYOBRAŻC..^. .^"^^.^IA U 2
-- "*/^^^ ^ti
WSPÓLNOTY WYOBRAŻONE. ROZWAŻANIA O ŹRÓDŁACH
IROZPRZESTRWW^TTTJ cw ,r^ -
I ROZPRZESTRZENIANIU SIĘ NACJONALIZMU
Przekład Stefan Amsterdamski
ALBERT O. HIRSCHMAN
NAMIĘTNOŚCI I INTERESY. U INTELEKTUALNYCH ŹRÓDEŁ
KAPITALIZMU
Przekład Irena Topińska przy współpracy Macieja Kochanowicza
1998
WILL KYMLICKA
WSPÓŁCZESNA FILOZOFIA POLITYCZNA. WPROWADZENIE
Przekład Andrzej Pawelec
BIBLiOTEKA
Wydzshi Dziennikarska i Nduh Politycznych
Urjni/sr.sytefu W.; r;, za Y,'s "'.lego
ul. Nowy Sniiii 09, i;i')-U46 Warszawa
te\. 620-03-81 w. 295, 296
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Karwat Polityka jako festiwal hipokryzji
94 7 8 Weber Parlament jako
Klementewicz Polityka jako poznanie
Ernst Bloch – O polityce jako sztuce możliwości (1962 rok)
Psycholog jako zawód zaufania publicznego(1)
Życie jako powołanie konspekt
Gazprom jako narzędzie polityki energetycznej Rosji w Europie wybrane aspekty
GROM jako instrument polityki zagranicznej i bezpieczeństwa RP
Nowela pozytywistyczna jako narzędzie polityki społecznej
KONECZNY Kosciol Jako Polityczn Nieznany
Ksiądz zawód czy powołanie
Nowela pozytywistyczna jako narzędzie polityki społecznej
Polityka inwestycyjna samorzadu terytorialnego jako narzedzie ksztaltowania rozwoju regionu
Koneczny Feliks Kosciół jako polityczny wychowawca narodów
Makbet Szekspira jako dramat ludzkich namiętności i dramat polityczny
więcej podobnych podstron