Lata temu studiowałem na Polibudzie w świętym mieście. Były to studia zaoczne, sam za nie płaciłem, więc i uczyć mi się chciało. Byłem jednak jednym z nielicznych. Reszta przyszła tam nie do końca wiadomo po co.
Studia dotyczyły informatyki. Mam świra na punkcie takich rzeczy, pracuję od dawna jako programista, więc lubiłem większość zajęć. W mojej grupie laboratoryjnej podobne podejście miał jeszcze tylko jeden kolega. Reszta starała się prześlizgnąć przez studia jak najmniejszym kosztem.
Aby ułatwić sobie i innym komunikację (w końcu to studia zaoczne i widzieliśmy się tylko w weekendy) wydziergałem naprędce stronę www, która miała m.in. możliwość umieszczania tam różnych plików. Po pewnym czasie zaczęliśmy Qa i kolega) umieszczać tam sprawozdania z laborek, lub inne zlecone przez wykładowców prace. Oczywiście robiliśmy to dopiero, gdy sami daną pracę czy sprawozdanie oddaliśmy i zaliczyliśmy.
Dochodziło nawet do zabawnych sytuacji, gdy prowadzący zajęcia prosił nas o nieumieszczanie naszych prac, bo potem pół roku akademickiego przynosi nasze wypociny (oczywiście jako swoje). Doszło nawet do tego, że wykładowcy (przynajmniej niektórzy) regularnie odwiedzali naszą stronkę, aby być na bieżąco...
Niektórych prac, jednak nie wrzucaliśmy, bo zaliczenie było na końcu semestru i wszyscy oddawaliśmy je razem. Koledzy leserzy prosili nas nawet o możliwość skserowania, ale wyszedłem z założenia: skoro ja, pracując mogę poświęcać czas na naukę, więc mogę szanować mój czas i pracę...
Wiem, wiem - niekoleżeński cham jestem.
Minęły lata, studia dawno skończone. Życie tak się potoczyło, że urodziły mi się bliźniaki. Jeden z nich ciężko zachorował na oczy. Batalię przegraliśmy. Jest wspaniałym, ale niewidomym dziesięciolatkiem. Operacje ratujące resztki wzroku kosztowały nas bardzo dużo pieniędzy (jedna kosztuje ok 3000 Euro, a syn przeszedł ich 5). Dodatkowo sprzęt dla niewidomych (maszyna do pisania, specjalna drukarka do brajla, odtwarzacz audiobooków dla niewidomych, itp) jest cholernie drogi - nie robią tego w Chinach. W znacznej większości są to produkty "Madę in USA", więc ceny są pięciocyfrowe.
Skorzystaliśmy więc z pomocy fundacji, która umożliwia za ich pośrednictwem zbiórkę pieniędzy z akcji "jednego procenta".
Chcąc zwiększyć grono tych, którzy zamiast oddać fiskusowi chcieliby pomóc nam, wykorzystałem adresy mailowe wszystkich swoich byłych i aktualnych znajomych, współpracowników, rodziny i kogo tam się jeszcze dało. Wysyłaliśmy im maila z krótką informacją o celu zbiórki, namiarami na stronę www syna itp.
Po której takiej akcji wysyłkowej dostałem od jednego z byłych kolegów ze studiów informację, że jeśli nie przestanę wysyłać mu spamu, to on naśle na mnie odpowiednie instytucje...
Pierwsza myśl - gość nie poznał mnie po adresie e-mail (zdążyłem go od studiów zmienić) i stąd taka reakcja. Napisałem więc maila z wyjaśnieniami, że przecież to ja, że studiowaliśmy razem itp.
"Kolega" odpisał mi, że doskonale wie kim jestem i mam sobie te maile wsadzić w....
On kiedyś prosił mnie o możliwość skserowania jakiegoś sprawozdania czy innej pracy, a ja śmiałem mu odmówić. Jeszcze jeden taki mail i on sprawę zgłasza do (tu następuje lista odpowiednich urzędów i instytucji).
Jak się domyślacie, ów "kolega" był jednym z tych, którzy nie przychodzili na wszystkie wykłady, ani nie przykładali się zbytnio do nauki.
Myślę że jakoś to przeboleję...