Janusz A. Zajdel
EPIZOD BEZ NASTPSTW
(ze zbioru: "Ogon diabła")
Suchy wiatr od strony pustyni nieustannie siekł drobnymi
ziarenkami rudego piasku. Zimno dawało się odczuć coraz silniej.
Chifu otulał się szczelnie swą obszerną szatą, odwracał twarz,
przymykał piekące powieki. Spoglądał co chwila w stronę kępy
suchych, kolczastych krzewów, rosnących o sto kroków od miejsca,
gdzie leżał za niewielkim kamieniem. Cień osła poruszał się od
czasu do czasu na tle zachodniego nieba. To uspokajało Chifu,
przynajmniej na chwilę. Kamień, tuż przy twarzy, dawał złudzenie
osłony przed wiatrem i przed czymś jeszcze - nieznanym,
niewiadomym, na spotkanie którego Chifu wybrał się tej nocy, gdy
wreszcie ciekawość przemogła strach.
Noc była ciemna, bezksiężycowa, bezchmurna i chłodna. Pusty-
nia, rozciągająca się na wschodzie, zlewała się w oddali z ciemną
płachtą gwiazdzistego nieba. Chifu wytężył wzrok. Tak, nie mylił
się. To tam właśnie. Na tle ciemnego nieba rysowała się jeszcze
ciemniejsza sylweta ogromnej bryły. Chifu wpatrywał się długo, aż
oczy zaszły mu łzami i znów musiał odwrócić głowę w stronę
zarośli. Osioł stał spokojnie, widać było nawet jego miarowo wa-
hający się ogon. Chifu znów spojrzał przed siebie. Za dnia, z
daleka, wyglądało to inaczej. Najpierw był oślepiający błysk,
jakby słońce zachodziło na wschodzie. Ognista plama dotknęła pia-
sku, w niebo wzbił się tuman, który przesłonił na długą chwilę
to miejsce. A potem, gdy piasek opadł, Chifu dostrzegł smukły
kształt połyskującej srebrzyście iglicy, skierowanej w niebo.
Stanął wtedy, jak skamieniały. W kilka chwil po błysku dobiegł go
daleki grzmot. Osioł poderwał się do ucieczki i Chifu musiał biec
za nim, by nie pozostać sam wśród piasków. Przed zachodem słońca
dotarł do oazy, gdzie już opowiadano nieprawdopodobne plotki o
dziwnym zjawisku na pustyni. Niektórzy byli zdania, że to bóg-
Słońce, albo może jego wysłannik, zstąpił na pustynię. Wszyscy
byli zgodni, że nie należy w żadnym razie mieszać się do boskich
spraw i na wszelki wypadek nie zapuszczać się w tamtą stronę.
Chifu chciał tylko zbliżyć się pod osłoną ciemności na tyle,
na ile pozwoli mu własny strach i popatrzeć. Noc była jednak zbyt
ciemna, by z tej odległości zobaczyć cokolwiek poza zarysem
niewyraznego kształtu, niepodobnego do iglicy, którą widział w
dzień.
Ostrożnie uniósł się zza głazu, raz jeszcze spojrzał na osła
i ruszył powoli naprzód. Szum wiatru, wdzierającego się z pias-
kiem pod odzienie, zagłuszał wszelkie inne odgłosy. Od czasu do
czasu dało się słyszeć dalekie wycie szakala, ale Chifu nie bał
się szakali. O wiele gorsze były dzikie i krwiożercze likaony. Na
szczęście, polowały w dzień i w tej okolicy trafiały się rzadko.
Dotknął rękojeści noża zatkniętego za rzemień, którym był
przepasany. Poczuł się pewniej, przyspieszył kroku. Spod nóg
smyrgnął mu spłoszony skoczek pustynny, ale Chifu nie zatrzymał
się ani na chwilę, choć serce tłukło mu się w piersi i czuł
chłodny dreszcz w karku. Wiatr przycichł jakby, obraz gwiazd
wyostrzył się. Na ich tle coraz wyrazniej rysował się ostro za-
kończony, trójkątny cień. U jego podstawy dostrzegł dwa maleńkie,
wędrujące światełka, wytężył słuch. Od strony ciemnej bryły do-
biegł jakiś jednostajny szum i miarowe postukiwania.
Próbował ocenić odległość, ale w ciemności perspektywa
spłaszczała się zupełnie. Mogło być trzysta kroków, albo tylko
pięćdziesiąt... Trójkąt sterczał w niebo, nieporuszony, o gład-
kich krawędziach, jak zarys gigantycznej budowli.
Położył się za fałdem nawianego piasku. Światełka zniknęły
skrywając się za brzegiem ciemnego konturu. Chyłkiem podbiegł
kilkanaście kroków, potem jeszcze bliżej. Mógł teraz dostrzec
biegnącą ku górze krawędz dwóch trójkątnych płaszczyzn, zbie-
gających się gdzieś wysoko ku wspólnemu wierzchołkowi. Budowla
musiała być ogromnym ostrosłupem. Chifu ocenił, że podstawy obu
trójkątów schodzą się pod kątem prostym, jak granice poletek rol-
ników nad Wielką Świętą Rzeką, które wytyczał ubiegłej jesieni,
gdy pomagał mierniczemu Phiro. Pamiętał dobrze tę pracę i wszyst-
kie cięgi, które spadły na jego grzbiet. Najbardziej utrwaliła
się w jego pamięci trzcina, którą posługiwał się pisarz Hafon...
Powoli, na uginających się nogach skradał się teraz wzdłuż jednej
ze ścian budowli, w odległości dobrych dwudziestu kroków od niej.
Machinalnie, bezwiednie prawie odliczał kroki od narożnika. Bu-
dowla była ogromna. Naliczył około dwustu kroków, nim dotarł do
końca, ale nie był pewien, czy nie pomylił się w rachunku; każde
dziesięć kroków znaczył zgięciem palca u dłoni, lecz w pewnej
chwili potknął się i musiał rozprostować palce, by podeprzeć się
dłonią o ziemię. Tu także była krawędz i kolejna ściana,
prostopadła u podstawy do tej, wzdłuż której przyszedł.
Zbliżył się jeszcze bardziej. Już prawie mógł dotknąć
ściany. Wyciągnął dłoń, lecz cofnął ją zaraz, przerażony własnym
zuchwalstwem. i wtedy właśnie usłyszał głos. Tuż za swymi pleca-
mi, tak bliski, że zdrętwiał i zamarł na chwilę w bezruchu, a
potem padł, twarzą w piasek, osłaniając głowę dłońmi, jak by bił
pokłon nieznanym mocom.
Głos rozbrzmiewał natarczywie, blisko, słowami nieznanego
języka. Potem dołączył drugi i przez chwilę oba wiodły niezrozu-
miały, urywany dialog. Chifu leżał bez ruchu, jak martwy. Oczeki-
wał na cios, na rażenie świętym ogniem lub jakąkolwiek inną karę
za najście tego miejsca, niewątpliwie nie przeznaczonego dla
śmiertelnych.
Poczuł, że ktoś chwycił go pod ramiona, ktoś drugi - za no-
gi. Zacisnął powieki, choć w gęstej ciemności i tak nie miało to
większego znaczenia. Słyszał chrzęst piasku pod czyimiś stopami.
Dał się nieść, bezwładny, niczym nie zdradzając, że żyje.
Potem uczuł, że nie ma już wiatru i zrobiło się cieplej, a
kroki dudniły teraz po czymś twardym. Przez zaciśnięte wciąż
powieki , przebijało jasne światło.
Po chwili leżał na wznak. Światło osłabło. Ośmielił się
uchylić powieki, lecz nie dostrzegł niczego, oślepiony po diugim
przebywaniu w ciemności. Podniósł dłoń i przesłonił nią oczy
otwierając je ponownie.
Był we wnętrzu niewielkiej niszy. Jej wewnętrzne ściany i
strop pokryte były barwnymi obrazami, których treści nie mógł
pojąć ni odgadnąć. Na wprost niego rozciągała się wielka, sre-
brzysta płaszczyzna, zajmująca prawie całą ścianę pomieszezenia.
Spostrzegł, że leży na miękkim legowisku, pokrytym czymś w rodza-
ju zwierzęcego futra, lecz o zabarwieniu, jakiego nigdy nie
widział u żadnego zwierzęcia...
Nagle część bocznej ściany rozstąpiła się. Chifu znierucho-
miał ze wzrokiem utkwionym w to miejsce. W otworze ściany stała
potężna postać, przypominająca człowieka w dziwnym, obcisłym
stroju. Zamiast głowy miała ogromną, lśniącą kulę. W miejscu
twarzy błyszczała gładka powierzchnia, jakby pionowe lustro wody.
Zerwał się, by złożyć pokłon przed bogiem, który zstąpił wśród
światła i grzmotów na tę suchą, piaszczystą połać ziemi, za-
mieszkaną przez ubogich chłopów i pasterzy. Postać gestem dłoni
osadziła go na miejscu. Znieruchomiał w przyklęku i patrzył
oniemiały, jak przybysz sięga obiema dłońmi do kuli osadzonej na
jego tułowiu, a następnie unosi ją w górę.
Z wnętrza kuli wyłoniła się głowa o zwyczajnej, ludzkiej
twarzy - o wiele jaśniejszej, niż twarz Chifu, lecz niewątpliwie
ludzkiej...
.oOo.
- Czyj to był pomysł? - komandor patrzył to na jednego to na
drugiego.
- Nasz... - odpowiedzieli solidarnie, opuszczając wzrok.
- Myśleliśmy, że... może... - próbował tłumaczyć Rando, ale
komandor nie dał mu skończyć.
- Żeby mi się to więcej nie powtórzyło! - Komandor
zmarszczył się groznie, ale widać było, że ma już dosyć tej roz-
mowy, będącej czymś w rodzaju karnego raportu.
- Co z nim zrobiliście?
- Był zszokowany, a poza tym chyba zmarzł, więc poprosiliśmy
lekarza, żeby się nim zajął - wyjaśnił Beso. - A teraz, zdaje się
lingwista próbuje się z nim porozumieć.
- To zupełnie młody chłopak - dodał Rado. - Myślę, że przy-
wlókł się z ciekawości. Trzeba przyznać, że odważny!
- Odstawić go do osady? - spytał Beso, lecz komandor mil-
czał, zastanawiając się nad czymś.
- Będzie z tego awantura w dowództwie - powiedział wreszcie
z jawną niechęcią. - Mieliśmy wyrazny rozkaz, żeby nie nawiązywać
żadnych kontaktów z mieszkańcami... Zawsze z tego wychodzą jakieś
nieprzewidziane afery.
- Komandorze! - Beso zrobił konfidencjonalną minę. - Prze-
cież my nie nawiązaliśmy żadnego kontaktu! To on do nas
przyszedł!
- Racja! - rozchmurzył się komandor. - Nie było żadnych in-
strukcji na wypadek, gdyby tubylcy próbowali nawiązać kontakt z
nami. Wobec tego, jesteśmy w porządku. W przypadkach nie objętych
instrukcją...
- ... decyduje dowódca astrolotu! - dokończyli chórem obaj
winowajcy.
- Dobrze. Niech wam będzie... - powiedział komandor.
- Wezmę to na siebie. Ale chłopaka trzeba odstawić do naj-
bliższej osady.
- Zaraz?
- No... Może nie od razu. Niech trochę ochłonie z wrażenia.
Na pewno wybrał się na tę wyprawę cichaczem i jeszcze nikt się o
niego nie martwi. Tylko... - Komandor pogroził palcem - jak
wyjdzie z tego jakaś heca, to będę o was pamiętał!
- Tak jest! - odpowiedzieli razem i zrobili "w tył zwrot".
Wyszli z kabiny dowódcy, szturchnęli się łokciami z zado-
wolenia, że ich nieregulaminowy wyczyn uszedł płazem i pognali
do ambulatorium, gdzie zostawili niedawno schwytanego "jeńca".
.oOo.
Chifu stał w wielkiej sali o barwnych ścianach. Wokoło pełno
było przedmiotów o dziwacznych kształtach, które zlewały mu się w
oczach w niezrozumiały, zawikłany gąszcz. Nie zauważał tu niczego
znanego, wszystko było obce i dziwne. Zapomniał już o strachu,
który paraliżował go do niedawna. Ci, którzy go pojmali i
przynieśli tutaj i ci inni, którzy dotykali go, oglądali, a potem
napoili czymś bardzo smacznym - nie byli na niego zagniewani.
"To wysłannicy Ra - powtarzał w myślach - a przecież Ra jest
dobrem i życiem!"
Ta świadomość pozwalała mu przezwyciężać strach. Bogowie,
czy ich wysłannicy, byli dobrzy. Nie bili go, jak mierniczy Phiro
albo pisarz Hafon. Uśmiechali się dotykali jego dłoni, przemawia-
li, niezrozumiale wprawdzie, lecz łagodnie. To byli dobrzy bogo-
wie.
Jeden z nich przemówił nawet w języku Chifu, może trochę
nieskładnie, lecz Chifu rozumiał go dość dobrze. Rozumiał także,
że niebo jest wysokie i słabe ludzkie głosy docierają tam
niezbyt wyraznie, jak wołanie poganiaczy dociera zniekształconym
echem do dalekiej oazy. Stąd też, bogowie mogą niezbyt pre-
cyzyjnie posługiwać się językiem, który słyszą z tak daleka.
Ten, który rozmawiał z Chifu, pytał go, po co tu przyszedł.
Chifu wiedział, że bogowie znają jego myśli i chcą tylko
sprawdzić jego prawdomówność, więc odpowiedział zgodnie z prawdą:
że przyszedł z ciekawości, by obejrzeć to, co przybyło z nieba w
blaskach świętego ognia. Nie rozgniewali się tą odpowiedzią.
Przeciwnie, uśmiechali się do siebie, mówili coś, a ten, który
przemawiał do Chifu, powiedział:
- Odważny chłopak. Rozumny, bo ciekawy...
Taki był przynajmniej sens wypowiedzi. A potem przyniesiono
szkatułę niewielką, lśniącą, do której oni mówili, ona zaś pow-
tarzała ich słowa, lecz w języku znanym Chifu. Teraz rozumiał
lepiej, prawie dokładnie wszystko, a oni szli z nim wśród
lśniących ścian przez wspaniałe komnaty. a w każdej z nich
pokazywali mu dziwy i objaśniali. Chifu był bystrym chłopcem, a
pamięć miał też niezłą.
.oOo.
- Kiedy skończycie ten remont? - komandor przeglądał dzien-
nik pokładowy. - Nie planowany postój psuje nam cały harmonogram
lotu!
- Już kończymy, komandorze - powiedział Pierwszy Mechanik. -
Myślę, że wkrótce będzie można startować. Chłopcy już zwijają
namiot. To był świetny pomysł, Szefie! Gdybyśmy nie osłonili
rakiety brezentem, musielibyśmy wydłubywać z każdej dziury ten
cholerny piasek. Wieje bez przerwy.
- Całe szczęście, że mieliśmy na pokładzie odpowiednią ilość
tkaniny - dodał Beso.
Komandor zapisał coś w dzienniku, zamknął go i spojrzał na
Beso, mrużąc groznie oko.
- A co z tym chłopcem? - spytał z naciskiem. .
- Jeszcze... tutaj - zająknął się Beso. - Chłopaki pokazują
mu trochę... tego... różnych rzeczy. Bardzo się zainteresował...
A wie pan, komandorze, to diabelnie bystry chłopak! Od razu
chwyta, co jest co! Zadaje coraz mądrzejsze pytania i wszystko
rozumie... Trochę, co prawda po swojemu, ale ogólnie - całkiem
trafnie...
- No, no! - Komandor zmarszczył czoło. - Ty mnie nie za-
gaduj! Mieliście go odstawić do domu i koniec! Kto pozwolił mu
pokazywać wnętrze statku?
- Psycholog chciał zbadać poziom umysłowy, lingwista reje-
strował mowę, a lekarz...
- No, tak! - Komandor był wyraznie niezadowolony. - Chłopak
naopowiada głupstw swoim ziomkom, a potem nasi specjaliści będą
mieli problemy. Ta planeta nie jest na razie przewidywana do żad-
nych eksperymentów cywilizacyjnych, wszystko idzie tutaj swoim
torem i nie należy się mieszać...
- Ale... przecież pamięta pan, komandorze, co było z Akarem?
Ci z Akara wylądowali gdzieś tam, na jakiejś dużej wyspie, i
podobno rozlazły im się jakieś zwierzęta, które wiezli z innej
planety... Ale nic się wielkiego nie stało!
- Tak, pamiętam. W sumie nie pociągnęło to większych
skutków. Dostali tylko naganę. - Komandor zrobił grozną minę. -
Was czeka to samo, jeśli...
- W porządku, komandorze! Miejmy nadzieję, że to też będzie
epizod bez następstw, podobnie jak dziesiątki innych nieformal-
ności, popełnianych przez załogi naszych astrolotów na setkach
planet...
- No, ale na tym koniec! Odwiezć chłopaka i przygotować się
do startu!
.oOo.
Chifu wrócił do oazy wieczorem następnego dnia. Bogowie,
nakarmiwszy go boskim pokarmem, którego smak czuł dotąd w ustach,
odwiezli go wozem, nie ciągniętym przez żadne zwierzę. Po drodze
Chifu przypomniał sobie o ośle, który, ukryty w marnym cieniu
suchych krzewów, na szczęście czekał cierpliwie, nie zjedzony
jeszcze przez żadnego drapieżnika. Na pożegnanie, dwaj którzy go
odwiezli, podarowali Chifu małą szkatułkę, na której powierzchni
- po naciśnięciu wystającego guzika - rozjarzało się miniaturowe
słońce. Można było rozjaśniać nim nocne ciemności! Chifu był
uszczęśliwiony tym najprawdziwszym podarkiem bogów, żywym wize-
runkiem wielkiego Ra...
.oOo.
Władca milczał długo, przymknąwszy oczy.
- Więc mówisz - odezwał się wreszcie do stojącego przed nim
kapłana - że prawdą jest wszystko, co opowiada ten chłopak?
- O, panie! - kapłan skłonił się ceremonialnie. - Niech oczy
twoje ujrzą ten oto przedmiot. Nie ludzkich rąk jest on dziełem,
to pewne.
Faraon obracał w dłoniach małe pudełko z okrągłym
błyszczącym krążkiem pośrodku.
- Racz o panie, nacisnąć tutaj - pokazał kapłan.
- Tak. To zadziwiające - przyznał władca. - Chcę sam mówić z
tym chłopcem!
Wprowadzono Chifu, który padł na ziemię u stóp władcy i bał
się podnieść głowę dopóki ten nie przemówił łaskawie
- Wstań. Z bogami rozmawiałeś wszak śmiało. Wiesz, że i ja
do nich należę. Chciałbym usłyszeć od ciebie, coś widział.
Chifu opowiadał długo, dokładnie. Wszystko po kolei, jak
przedtem ludziom w oazie i kapłanom w świątyni, którzy - usłysza-
wszy o chłopcu, przywiezli go do stolicy. Opowiadał o kształcie i
rozmiarach budowli, którą ujrzał wśród pustyń i o tym wszystkim
co widział i słyszał w jej wnętrzu.
Faraon Dżeser słuchał uważnie, nie przerywając. Gdy chłopiec
skończył opowieść, wiadca raczył zadać mu kilka pytań
- Więc mówisz, że bogowie owi w podróż ku niebu wzlecieć za-
mierzali?
- Tak, panie.
- Wraz z całą ową budowlą, której szkic pokazywali mi
kapłani?
- Tak, panie. Ten szkic zrobiłem na polecenie kapłanów.
Kiedy wróciłem z pustyni do oazy, gdzie mieszka moja matka, nocą
znów światło wielkie powstało na wschodzie; jasne słońce rozświe-
tliło noc, i wszyscy to widzieli. A kiedy rankiem dnia następnego
poszliśmy w tamtą stronę wraz z innymi mieszkańcami naszej oazy,
otwór tylko ogromny w piasku ujrzeliśmy...
- I, jak rzekłeś, bogowie owi mieli w swej budowli wznieść
się do nieba?
- Tak, panie! Mieli ze sobą rzeczy wszelakie, pożywienie
napoje na daleką podróż. Ale, jak mi mówili, w podróży owej żywy-
mi nie mieli pozostawać...
- Jakże to?
- Pokazali mi skrzynię wielką, a w niej drugą, ludzkiego
kształtu, w którą, po otwarciu, kładli się by umrzeć na czas po-
dróży. Lecz potem, u celu, do życia wrócić mieli. Tak mi to ob-
jaśniali. Widziałem nawet, jak umarł jeden z nich, a inni owijali
ciało jego szczelnie wstęgami tkaniny jakowejś, aż cały był nią
owinięty, i wtedy zanurzali go w płyny różne, aż gładką,
błyszczącą polewą się pokryła tkanina. A potem, w skrzyniach
zamknąwszy, zostawili mówiąc, że wstanie, gdy dotrą do domu
swego. Wielu innych też umrzeć tak się gotowało...
- Potrafiłbyś szkic skrzyń owych sporządzić?
- Spróbuję, panie.
- Więc, jeśli wszyscy w skrzyniach owych martwi podróżować
mieli, po cóż im cały dobytek, pożywienie?
- Nie wiem, panie. Myślę, że budzą się czasem w podróży
owej, by jeść i pić... Lecz nie pytałem o to...
- Ale wiesz na pewno, że w stronę nieba się wybierali?
- A jakże, panie! Wszak wysłannikami Ra będąc, ku niemu
wracać musieli...
- Tak mówili?
- Tak, choć innym imieniem go nazywali, lęk przed nim czując
wielki.
- Jakież to imię?
- Coś jakby ko-men-dant... i coś jeszcze, nie zapa-
miętałem...
- Możesz odejść chłopcze! - Dżeser skinął dłonią, a Chifu
kłaniając się władcy co krok, tyłem wycofał się z komnaty.
Władca zamyślił się głęboko. Po kilku minutach spojrzał w
prawo, gdzie pod ścianą stał jego kanclerz i nadworny architekt.
- I cóż ty na to, Imhotepie?
- Zadziwiająca historia, panie mój!
- Oto, jak bogowie powracają do nieba! Zdradzili tę tajem-
nicę owemu chłopcu... Dlaczego? Wszak nie po to, by on ich śladem
do nieba wzleciał. To mnie wzywają, mnie, syna Słońca...
Znów milczał zamyślony, wpatrzony przed siebie, w stronę,
gdzie odszedł Chifu.
- Pilnować mi tego chłopca! - powiedział do kapłana. -
Uczyć, karmić, opiekować się... Będzie mi jeszcze nieraz potrzeb-
ny. A ty, Imhotepie, powiedz: potrafisz-li taką budowlę wznieść
dla mnie, abym, gdy bogowie mnie wezwą, mógł na wezwanie ich
pośpieszyć?
Architekt poskrobał się w wygoloną czaszkę.
- Trudno będzie... - bąknął. - Piramida to niezmiernie skom-
plikowany problem techniczny... Szczególnie technologia mon-
tażu... A poza tym, organizacja placu budowy, kadry fachowców,
zaplecze techniczno-materiałowe, harmonogramy dostaw...
- Daj spokój z tym inżynierskim bełkotem - przerwał mu Dże-
ser dobrodusznie - i powiedz, ile?
- Za trzy miesiące przedstawię kosztorys, panie mój... Ale
boję się, że...
- Żadnych "ale". Nie po to cię wysyłałem na stypendia do
Małej Azji i na Daleki Wschód, żebyś mi tu piętrzył trudności!
- Może... pozwól panie, że się zastanowię... Może by tak...
schodkowo? - mamrotał Imhotep. - To by wypadło trochę taniej...
- To już twoja sprawa. A poza tym, zorganizuj paru specjali-
stów do zaprojektowania wyposażenia. Ma być pełny komfort, i żad-
nych tam oszczędności. To dla mnie rozumiesz? A o żadnych trudno-
ściach nie chcę słyszeć. Ma być piramida, i koniec!
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
janusz a zajdel epizod bez następstwZajdel A Janusz DyżurZajdel A Janusz Czwarty rodzaj równowagi (2)Zajdel A Janusz EksperymentZajdel A Janusz Skok dodatni (2)Zajdel A Janusz Feniks (2)Zajdel A Janusz Awaria (2)Zajdel A Janusz Zabawa w berka (2)Zajdel A Janusz Nieingerencja (2)Zajdel A Janusz Metoda laboratoryjna (2)więcej podobnych podstron