Na początek chciałem "kupić" narkomanów wypróbowaną przeze mnie metodą otoczenia icłi opieką i zrozumieniem. Przy pierwszej konfrontacji wypadłem na idiotę, który nachalnie wchodzi w kaloszach do cudzego życia, zupełnie nie proszony o to, a chcący bardziej niż oni sami ulepszać je.
Był to dla mnie pierwszy, okrutny cios - rozbicie się mojej dobrej woli, zapału i naiwnego jeszcze altruizmu o mur ich inercji, niewiary, cynizmu. Zawsze wydawało mi się, że gesty przyjaźni, pomocna ręka, opiekuńczość są dobrą monetą, przyjmowaną przez wszystkich bez wahania. Tu spotkałem się z reakcją odrzucenia. Byłem nieznany w środowisku, podejrzanie dobiy i łagodny. W ocenie narkomanów tak mógł zachowywać się tylko kapuś.
Postanowiłem wycofać się z robienia dobrze na siłę i przyjąłem maskę obojętności, zabarwioną jednak cieniem ciekawości naukowej. Tym razem było jeszcze gorzej.
Uznano mnie za faryzeusza i określono jako niezwykle kiepskiego. Byłem załamany. Nie umiałem przekazać im, jak bardzo się mylą, że ja naprawdę chcę z nimi pracować, i że psychologia to nie mój zawód, ale powołanie. Miałem już dość mojej nieskuteczności i braku kontaktu z nimi. Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę i powiedzieć im o tym, co czuję i myślę. Poszedłem na całość i otworzyłem się przed nimi. Dotychczas nie robiłem tego w moich działaniach z pacjentami, bo nie wymagała tego, jak sądziłem, sytuacja.
Naturalność moich reakcji, bezradność, ale i chęć działania, obnażenie się ze swoimi słabościami i niepewnością uczyniły mnie autentycznym w ich oczach, uzmysłowiły, że nie chcę podejść ich z pozycji lepszego, wszystkowiedzącego, mającego monopol na życie autorytetu, że nie kontynuuję postawy, której tak bardzo mają dosyć - kreowanej przez rodziców i nauczycieli bez zmazy i skazy. Wszystko to spowodowało, że u kilku chłopców "zaskoczyłem". Zaczęto mnie traktować jak kogoś, z kim można od biedy pogadać.
I taki był początek. Zrozumiałem, że tylko naturalność, to, co we mnie tkwi: dobre i złe, może na nich podziałać. Sztuczność jest wychwytywana natychmiast i prowadzi do kompletnego fiaska pedagogicznego. Myślę, że poszedłem inną drogą, że zaskoczyłem icłi nie znaną im dotychczas postawą partnerstwa, a moim atutem było nie to, że jestem lepszy od nich, ale to, że nie biorę narkotyków i chcę im pomóc. Był to pierwszy krok. Przepracowałem swój problem bycia z nimi, co wcale nie oznaczało, że stałem się skuteczny. Na oddziale regularnie brało się narkotyki i nikt z naszej kadry nic nie mógł na to poradzić, poza konstatacją faktu zaćpania kolejnej osoby.
Psychoterapie przypominały wspaniałe spowiedzi i przyrzeczenia poprawy. Wszyscy żyliśmy iluzją: oni, że wychodzą z nałogu, my, że pomagamy im w tym. Robili nas w konia w sposób niewyobrażalnie pomysłowy: teraz o tym wiem, wtedy nie podejrzewałem niczego. Techniki oszukiwania personelu medycznego przez narkomanów można by opisać w oddzielnym tomie, który spowodowałby chyba reakcję zwątpienia w celowość pracy wielu terapeutów zajmujących się narkomanami.
Kolejne afeiy narkotyczne na oddziale zaczęły nas bardzo przygnębiać. Czuliśmy, że popełniamy błędy, ale nie wiedzieliśmy, jakie, w którym momencie, w stosunku do jakich zachowań. Przypuszczaliśmy, że atmosfera Szpitalna nie sprzyja tworzeniu się zaangażowanych postaw, że może błąd tkwi w powielaniu utartego stereotypu