Dzikie to były obyczaje, o których biskup Wojciech słyszał wielekroć. Bardzo więc pragnął lud ten nauczyć innej wiary, a także łagodności, pokory i miłosierdzia. Nieszczęściem swoim wyruszył do krainy Prusów w kwietniu, kiedy właśnie składano ofiary, które miały zapewnić urodzaj i bezpieczeństwo. Towarzyszyło mu kilku zakonników i jego przyrodni brat Gaudenty, a także trzydziestu zbrojnych wojów z drużyny księcia Bolesława.
Minęły trzy dni wyprawy, kiedy biskup Wojciech powiedział:
— Nie godzi się, byśmy miecz dzierżąc w ręku, szli nauczać nowej wiary.
I postanowił oddalić zbrojnych do Gniezna, a z braćmi zakonnymi iść dalej bez koni i bez broni.
— Weźcie panie choć topór — prosili woje odchodząc. — W lasach zwierza dzikiego bez liku...
Ale Wojciecli odparł:
— Wystarczy mi maczuga, która już dawnym biskupom służyła. I wnet znalazł sobie sękatą gałąź.
Któregoś dnia, kiedy pod wieczór na niebie zebrały się ciemne chmury, natknęli się na święty gaj, otoczony kamiennym wałem. Wokół największego dębu, zgromadziła się liczna gromada Prusów. Wojciecli począł więc iść ku nim. A kiedy go zobaczyli, oślepiający błysk rozdail niebo i rozległ się potężny grzmot
— Pcrkun! Perkun! — zaczęli wdać z przestrachem Prusowie. Sądzili zapewne, że ich bóg gniewa się, bo oto jakiś obcy nadchodzi, aby przeszkodzić w złożeniu mu ofiary. Jeden z Prusów podbiegł więc do Wojciecha i ostrą włócznię wbił w jego pierś. Właśnie wtedy, kiedy biskup podniósł rękę na znak pokoju. Ugodzony nią Wojciecli rozpostarł ramiona, jakby jeszcze chciał wziąć w ramiona swego prześladowcę, i upadł na wznak.
Nadbiegli też następni Prusowie. Czuli jakiś nieodgadniony lęk, a nawet strach przed tym obcym, cłiociaż leżał już martwy. Zaczęli więc rąbać i ćwiartować jego ciało. Toporem odcięli mu głowę, na włócznię ją nadziali i ponieśli do swojej osady. Tam zatknęli ją na bramie. Głowa wroga —jak mniemali — miała ich teraz strzec przed nieprzyjaciółmi. Ciało zaś Wojciecha — w przeświadczeniu, że to ktoś znaczny — owinęli zgrzebnym płótnem i w ziemi zakopali. Nawet nie zauważyli, że nad głową umęczonego biskupa unosił się czas jakiś biały gołąb.
Pozostań mnisi w rozpaczy i przerażeniu czym prędzej uszli do Gniezna, aby księciu Bolesławowi donieść, jakie nieszczęście się przydarzyło. Bolesław bez wahania rozkazał tyle złota zgromadzić, ile tylko się dało, aby ciało biskupa z rąk Prusów wykupić. A polem ruszono do miejsca, gdzie zginął Wojciecli, chcąc zwłoki odzyskać lub odbić je silą. Pod osłoną stu pancernych wojów Bolesława, którym przewodził komes Gniezna — Skarbimir. wieziono na wozie złote puchary, tace, pierścienie, kolczyki i bransolety. Było tego kilka worów. Prawdziwy skarb.
Piusowie tymczasem powiedli książęcy orszak do głównej siedziby swoicli bogów,
w pobliże miejsca, gdzie rósł święty dąb Romowe. Aż nad rzekę Pregolę. Kiedy najbardziej znamienici wysłannicy Bolesława stanęli przed głównym kapłanem Prusów, ten zuclnvale zażądał tyle złota, ile ważyć będzie ciało Wojciecha.
Na rozległym polu, poza wałami grodu Prusów, ustawiono wielką wragę. Mnóstwo ludu się zebrało, aby przyglądać się wszystkiemu. Na jednej szali położono ostrożnie ciało umęczonego Wojciecha, a na drugą pancerni księcia Bolesława zaczęli składać złote naczynia i ozdoby. Ale wraga ani drgnęła. Ciało Wojcieclia wciąż było cięższe. Patrzyli na to mnisi i woje Bolesława z rosnącym zdumieniem, a potem i przerażeniem. Kiedy wreszcie położono na szali ostatni pucliai i ostatni kolczyk, okazało się, że złota ciągle za mało.
— To jakieś czary! — zawrolal komes Skarbimir.
— To moce szatańskie nie cłicą nam wydać biskupa — odpowiedział jeden z mnichów, żegnając się z wielkim przestrachem.