Huta ArcelorMittal Warszawa znajduje się niedaleko ostatniej na północy stacji metra - Młociny. Za hutą w zasadzie zawracają wrony. No i jest też cmentarz, miejsce szczególnie niebezpieczne, ponieważ przeważająca większość ludzi tam... nie żyje.
Klasyczne zwiedzanie huty oparte jest o nowoczesną walcownię oraz odrobinę mniej nowoczesną stalownię. Bez przewodnika w zasadzie nie ma sensu próbować się odnaleźć. Powinien być jakiś, chociażby pies przewodnik albo kawałek metalu. Olśniewająca, jak na warunki hutnicze, czystość i przejrzystość pomieszczeń walcowni zapiera dech w piersiach. Wszystkie budynki produkcyjne huty cechują się imponującą kubaturą, jednak dopiero w tej walcowni czuć lęk przestrzeni. Budynek może i jest ładny, ale pod względem dostarczanych wrażeń - próżny. Jak to w życiu bywa... Na uwagę zasługuje także fakt istnienia w tej części huty działu jakości - potencjalne miejsce pracy inżyniera materiałowego.
Znacznie bardziej interesująco robi się w pobliżu stalowni. Cały budek od wewnątrz, w przeciwieństwie do walcowni, jest pogrążony w mistycznym mroku. Po dojściu do „serca" huty okazuje się, że te wszystkie wagony z przywiezionym złomem są rozładowywane za pomocą ogromnego elektromagnesu, który wrzuca to garściami do pieca. Załadunek trwa aż do osiągnięcia masy wsadu około stu ton. W najmniej spodziewanym momencie, zamiast elektromagnesu z góry zaćżyngją zjeżdżać trzy monstrualne elektrody, tryskające piorunami na wszystkie strony i tylko gotowe do ataku rudej stali, niczym rozwścieczony byk sząrżujący na czerwień torreadora. Warto wspomnieć, że elektrody te są zasilane taką mocą, że dużo to sporo za mało. W zasadzie, oglądanie tego procesu do tej pory nie jest jakoś szczególnie przerażające.
Dopiero, kiedy naładowane do granic możliwości elektrody dadzą upust swojego temperamentu r skutek zwarcia ze złomem, człowiek zaczyna sobie szukać miejsca, gdzie by mógł się schować. Przerażający warkot bilionów elektronów przemykających przez czyjąś starą pralkę przyprawia o grozę każdego, a blask łuku elektrycznego każe odwrócić zawstydzony wzrok na bok. Po godzinie, która wydaje się być wiecznością, cały wsad ulega stopieniu. Potem jest już tylko gorzej. Piec unosi się i przez wspomniane okienko wylewana jest, niczym z komina wulkanu, zgorzelina w ogromnej ilości. Po tym czyszczeniu, pod piec podjeżdża ogromny kocioł. Spust wsadu to wydarzenie, które każdy pamięta aż do pierwszych objawów Alzheimera. Osiemdziesiąt ton ciekłej, rozpalonej do białości stali uderza w niczego nie spodziewający się kocioł na skutek bezlitosnej grawitacji. Stanie w pobliżu tej masy jest niemożliwe dłużej niż chwilę na skutek gwałtownego wzrostu temperatury wokół tygla. Na powierzchni powstaje od razu gruba warstwa zgorzeliny i widok przypomina stygnącą lawę wulkaniczną. Taka zupa odjeżdża do dalszych, jeszcze mroczniejszych, kątów stalowni.
Oficjalnego zwiedzania w zasadzie koniec, ale huta skrywa w sobie jeszcze jedną tajemnicę... Jeśli ktoś zabłądzi, to może uda mu się po wielu dniach dotrzeć do walcowni średniej. O dziwo, tam ciągle są ludzie! W przypadku natknięcia się tam na ginący gatunek majstra można naciągnąć go na próbę iskrową. Majster szlifuje wtedy jednym płynnym ruchem kawałek stali. Potem podaje jej skład stopowy i zawartość węgla. Przyciśnięty do muru przyzna się, że zgaduje to na podstawie koloru, ilości i kształtu iskier. Często jest lepszy niż urządzenie elektroniczne zaprzęgnięte do tej samej czynności. Walcownia średnia to jedyne miejsce w swoim rodzaju. Już nie do wyremontowania, ale jeszcze nie zaorana. Tylko tam można zobaczyć, co dzieje się, gdy kilka ton żółtej z gorąca stali wsadzi się szybko do ogromnej wanny oleju (hartowanie). Wybuch wprawia w kompleksy wszystkie pokazy noworocznych fajerwerków. Takie rzeczy pamięta się do końca życia...