-Wiem, wszystko wiem. - Malika pochyla głowę. - Miałam małe kłopoty w pracy, ale już się z nimi trochę uporałam.
-Córko, widzimy, co jest grane, nie jesteśmy ślepe. - Matka delikatnie klepie ją po plecach. -Dlatego też nie chciałyśmy ci zawracać głowy.
-Okej. Dzisiaj kupujemy auto, telefony, załatwiamy internet, a wieczorem robimy naradę bojową na temat kosztów utrzymania. Jutro dowiem się, do której szkoły posyła się dzieci z naszej ambasady i co będzie z czesnym. Mojego milusiego ambasadora chyba szlag trafi, jeśli będzie musiał wyasygnować pieniądze.
- Przecież Marysia nie jest twoją córką. Powiedzą, że się nie należy.
- Wiem czym to się je, mamo. - Malika chytrze się uśmiecha. - Orientuję się w tym już trochę i przed wyjazdem z Libii zmusiłam Ahmeda, aby przekazał mi prawo do opieki nad dziewczynkami. Teraz ja jestem ich opiekunką i basta.
- Sprytna siostrzyczka doprowadzi całą ambasadę do bólu głowy! Ale dobrze im tak. -Chadidża śmieje się pod nosem.
Ależ tutaj pięknie. - Trzy eleganckie arabskie kobiety z dwiema wystrojonymi dziewczynkami wchodzą na teren kampusu Międzynarodowej Szkoły Lincolna.
Marysia, czując pismo nosem, trzyma się blisko babcinej spódnicy. Nie lubi szkoły, bo pamięta tę z Libii, gdzie dzieci ciągnęły ją za włosy i wyzywały adżnabija. (cudzoziemka). Po spokoju i ciszy na farmie hałas libijskiej szkoły państwowej był dla dziewczynki nie do zniesienia. Tamtejsi nauczyciele nie byli też wiele lepsi od uczniów - cały czas krzyczeli i bili linijkami po rękach, książkami po głowach albo zwyczajnie pięściami po plecach. Dziewczynka pamięta jak dziś incydent z wymierzeniem jej kary przez tłustą, spoconą Libijkę. Marysia wyciągnęła swoją małą rączkę, jak kazano. Pamięta uniesienie narzędzia kary i świst powietrza. Samego uderzenia już nie, bo zemdlała i padła na podłogę bez czucia. Ale potem koło niej skakali! Dziewczynka na to wspomnienie uśmiecha się pod nosem. Podoba jej się ta szkoła. Jest całkiem inna od tamtej z Trypolisu. Uczniowie są różnokolorowi: żółci, czarni, biali, beżowi i całkiem pomieszani. Zebrały się tutaj chyba wszystkie nacje świata. Każdy jest uśmiechnięty i szczęśliwy. Noszą kolorowe ubrania, a nie brudne, zapocone mundurki. Nikt nie biega jak szalony, lecz wszyscy chodzą w parach, podążając za bardzo miłą, radosną i łagodną panią. Nie wiadomo, jakie tutaj są kary, ale nikt nie krzyczy i nikogo nie biją. Coś niesamowitego.
- Bądź moją parą. - Śliczna, szczupła dziewczynka o czarnej, okrągłej jak księżyc w pełni buzi uśmiecha się do Marysi i wyciąga rączkę, która w środku, o dziwo, nie jest czarna, lecz czerwona. - Mam na imię Georgette - przedstawia się.
A ja Miriam - szepcze Marysia i trzymając się kurczowo swojej nowej i pierwszej w życiu przyjaciółki, nie oglądając się za siebie, podąża za gromadką rówieśników.
- Mamo, zobacz, kogo spotkałam na przyjęciu. - Malika po raz pierwszy od przyjazdu mówi rozbawionym,
ciepłym głosem.
-Anum, jak miło. - Matka, uradowana spotkaniem dobrego znajomego, wita się z mężczyzną, podając mu rękę do uściśnięcia. - Proszę, siądźcie w telewizyjnym, zaraz przyniosę herbatę.
- My się może czegoś mocniejszego napijemy, hm? - Wystrojona córka w szampańskim humorze ciągnie speszonego mężczyznę za sobą. - Ale szaj (herbata) nam nie zaszkodzi. -Odwraca się jeszcze w kierunku matki, mrugając
łobuzersko okiem.
- To gdzie wylądowałeś po powrocie z Trypolisu? - Malika zadaje pytanie, siedząc wygodnie na miękkiej sofie.
- Wiesz, Libia nie była dla mnie łatwą placówką, ale w momencie kiedy się tam sprawdziłem jako konsul, do
stałem nominację na dyrektora departamentu konsularnego w MSZ-ecie.