Jadę do Dakaru. □
□
Dakar to koszmar drogowy, miasto leży na cyplu, do którego prowadzi tylko jedna główna droga - w przebudowie. Do miasta wjeżdża się w permanentnym korku, a przyjemność wdychania spalin wydzielanych przez rury wydechowe pojazdów pamiętających czasy kolonialne jest raczej średnia. □ □
Do centrum dotarłem zdewastowany psychicznie, a dalsze czynności polegające na znalezieniu urzędu pocztowego i jednocześnie kartek pocztowych spotęgowały nastrój zniechęcenia i ochotę na szybkie opuszczenie miasta. Pocztówki znalazłem w końcu na bazarze, w międzyczasie jednak zamknięto mi pocztę. Kartki towarzyszyły mi dzielnie aż do powrotu do domu. □
□ □
Próbowałem trochę poszwędać się po tym rozpropagowanym przez media mieście, ale niestety okazało się ono mało atrakcyjne. Obejrzałem stare miasto z siodła mojego wiernego wierzchowca, zrobiłem parę zdjęć i włączyłem w GPS funkcję wracaj po śladzie. Niestety zakres prac prowadzonych na drodze dojazdowej do miasta przekroczył możliwości urządzenia i wkrótce byłem najbardziej zabłąkanym turystą w mieście. Szczęśliwie na poboczu drogi zauważyłem policjanta, który wyprostował moje ścieżki. Miałem tylko wjechać zjazdem (który dla mnie był wjazdem) autostrady, potem kawałek prosto pod prąd i jak znajdę przejazd między betonami to jestem na dobrej drodze. Zrobiłem to bez większych problemów i całkiem szybko wydostałem się z wielogodzinnego korka, w którym stałem, a który miejscowi handlarze traktują jako miejsce pracy. Można tu kupić wszystko (prócz znaczków pocztowych), zjeść obiad i załatwić pewnie wiele innych spraw. □
Ja byłem szczęśliwy, że wydostałem się z tego piekła. □
□
Moja droga wiodła teraz prosto do szczególnego miejsca, o którym już wcześniej słyszałem. Jest to przejście graniczne na rzece Senegal znane z dość szczególnego traktowania petentów, a szczególnie turystów. Pozostawała także sprawa mojego braku wizy senegalskiej, ale tym się specjalnie nie przejmowałem. Obiecałem sobie nawet, że nie dostaną ode mnie w tej sprawie żadnego bakszyszu. Mam sporo czasu, a z powrotem mnie nie wrócą, ponieważ nie mam wizy. Miejsce to, a właściwie miasteczko, nazywa się Rosso - chyba od koloru krwi, która zalewa podróżnych. □
Co do wizy miałem rację - odbyło się konsylium w sprawie, policjant nawet wyciągnął okulary, bo nie chciał uwierzyć, że jej nie mam. Zaintrygowała go również pieczątka z komendy policji w Tomboctou, ale ja na wszystkie pytania tylko wzruszałem ramionami. Nicht fersztejn i biorę się za parzenie herbaty, potem żurek. Drugi policjant miał być niby tym złym, ale padł pod ciężarem trzech słów: noł maj biznes. Przyszedł niebawem trzeci, ale również szybko się poddał. Jeden z nich wyszedł na chwilę prosząc, abym się nie oddalał (jak by mi tam źle było) i przyprowadził za parę minut faceta w cywilu. W momencie, kiedy go ujrzałem, wiedziałem już, że komedia szybko się skończy, zapewnił mnie o tym błysk inteligencji w jego oczach. Faktycznie, kątem oka dojrzałem wykonany przez niego gest, który w tych okolicach oznacza: pozbyć się gościa. Zastrzelić mnie nie mogli, bo było na to zbyt ciepło, a oznaczałoby to wiele