łącznie przeróbkami. Na początek dostajemy dwa utwory autorskie: miarowy, niezbyt mocny numer tytułowy' oraz "Pętlę", gdzie partie balladowe sąsiadują z mocniejszym, rockowym uderzeniem, a całość jest do tego całkiem nośna. Poziom tych utworów w sumie nie może dziwić, skoro zespół tworzą doświadczeni muzycy, znani choćby z thrashowego Killjoy - "Pętla" jest zresztą dedykowana Wojciechowi Bujoczkowi. zmarłemu dwa lata temu wokaliście tej formacji. Przeróbki są cztery, chociaż tak naprawdę to trzy, bo jeden utwór mamy w dwóch wersjach. To bez wyjątku szlagierowe klasyki polskiego rocka, ale tak, jak "Tak tliugo czekam (Ciało)” z pierwszego albumu Grzegorza Ciechowskiego, w wersji by Michał Kitel, zabrzmiało mrocznie i niepokojąco, to z resztą materiału nie jest już tak dobrze. Piosenka Ciechowskiego z głosem Jadwigi Frydry-ehowskiej nie brzmi już tak efektownie, a i słucha się tego dość dziwnie, gdy kobieta śpiewa "będę cię całował caltf”. "Zamki na piasku" Lady Pank i "Szare miraże" Maanamu też się nie bronią - pierwsza z nich w wykonaniu Cover Nostra jest dziwnie przyciężka, druga leż nie ma klasy oryginalnego wykonania - pewnie na koncercie brzmi to znacznie lepiej, ale z płyty nie porywa. Może w tej sytuacji lepiej grać przeróbki na koncertach, a nagrywać własny materiał. lx> ten broni się jednak znacznie bardziej? (3)
Wojciech Chamryk
2020 Fa«Ball
"Ad Infinitum” to trzeci album szwajcarskiego sekstetu z dużą dawką energicznego, melodyjnego i dobrze brzmiącego power metalu, przygotowanego ze starannością oraz pomysłem. Można zlokalizować go gdzieś między Edguy. Powerwolf a Stratovarius, ale i tak najwrażniejsze jest to, że mocno odcisnęli na nim swoje piętno oraz talent. Powrer metal w ich wykonaniu jest bezpośredni, chwytliwy, a jednocześnie wyrafinowany, zróżnicowany oraz napisany i zagrany ze smakiem. W utworach spotykają się zarówno mocne riffy jak i delikatne i wysublimowane partie. Owszem w muzycznym świecie Crow-n Of Glory jest miejsce na klawisze (sporo organów) ale prym wiodą znakomite gitary Markusa "Kusi" Muthera i Hansa "Hungi" Berglasa. Jednak całością dowodzi wyborny głos wokalisty Heinza "Hene" Muthera. |uż opener "Emergency" odpowiednio nas nastraja do odbioru całego albumu, bowiem jest to kompozycja z całym typowym arsenałem dla melodyjnego power metalu. W dodatku krótkie wprowadzenie do tego utworu naznacza muzykę Crown Of Glory współczesnym brzmieniem. Natomiast takie kawałki jak "Let's Have A Blast" nadają przebo-jow’OŚci i atrakcyjności muzyce oraz całej płycie. Za to mnie najbardziej pasują ciut mocniejsze kawałki jak "Emporium Of Dreams". Takich propozycji znajdziemy więcej w drugiej części krążka. Wymieńmy "Glorius Night", "Master Of Disguise" czy "Sr/y My Na me”. Niemniej w pierwszej części "Ad Infinitum" Szwajcarzy popełnili dwie skuchy. Pierwszą dla mnie jest kawałek "Something", gdzie muzycy oddali główny głos kobiecie (w roli głównej Seraina Telli). Drugą natomiast jest zagranie w wyświechtanym stylu ballady "Surreittler". Co by nie mówić te gafy nie psują ogólnego odbioru "Ad Infinitum". Dawmo nie słyszałem tak dobrej propozycji z melodyjnego power metalu, swego czasu krążek "Ad Infinitum" zrobiłby furorę, teraz musi stawić czoła aktualnej rzeczywistości, która nie jest zbyt różowa dla takiej muzy. Jak ktoś lubi takie granie polecam mvadze Crown Of Glory. (4,5)
2020 Im atkn
Rzadko dociera do nas coś z Peru ale jednak, więc nie jest to tak bardzo egzotyczny region. Niemniej kapela grająca hard’n'hea\y w mocnymi elementami neoklasycznymi z tego kraju to dla mnie zaskoczenie. Tym bardziej, że poziom propozycji Peruwiańczyków jest na wysokim poziomie. Ich inspiracje sięgają głównie do Rainbow z okresu gdy śpiewał Graham Bon-net (czyli albumu "Dow'n to Earth"), za tym idzie kolejna formacja Bonneta czyli Alcatrazz oraz dokonania Axela Rud i Pella. Także punkt wyjścia do swrojej muzyki Dangerous Project ma bardzo zacny. Jednak muzycy tego zespołu nie skupiają się na kopiowaniu swoich idoli a raczej na interpretacji tej muzyki oraz dodaniu do niej swoich talentów. I w sumie wychodzi im to bardzo dobrze. Każda z kompozycji jest dopracowana, ma też coś swojego, a także klimat, co w rezultacie daje efekt, że całą płytę słucha się podobnie jak krążki Axela Rudi Pella, czyli wyśmienicie. luż pierwszy pełny utwór, zaraz po intro, "Hide In The Shadoivs" zapowiada, że będzie to dobrze spędzony czas. Szczególnie pierwsze wejście organów Hammonda a później w duecie z gitarą i ich osobne akcenty powodują szeroki uśmiech na twarzy. I jak napisałem takie emocje wzbudza każdy następny utwór. W zasadzie wszystkie są dynamiczne, choć są różnorodne i eksponują inną aurę. Jedynym wolnym utworem z świetną gitara akustyczną jest "The Fire In My Heart”. Swoimi prawami rządzą się również intro "Evil Stri-ke (Intro)" i outro "Point Of No Return", które są w zasadzie klimatycznymi muzycznymi miniaturami, gdzie jest chwila na popisy gitarzysty Oscar J. Martin. Płyta zakończona jest dwoma bonusami są to utwory "Keeper Of The Sun" i "The Fire In My Heart" ale w wersji hiszpańsko języcznej. Każdy z muzyków wymieniony już gitarzysta Oscar J. Martin, a także basista Ed-dy Geott. perkusista Miguel Franco. keyboardzista Luber Elend oraz wokalista Jose Gaona to fachowcy z najwyższymi umiejętnościami. Album brzmi dobrze choć myślę, że gdyby wpadł w ręce producentów Pełła zabrzmiałby jeszcze lepiej. Ogólnie gdyby Axel R. Pell z jakich powodów nie mógł nagrywać (tfu, tfu, tfu) to są jego godni następcy. Tylko, żeby Dangerous Project nie przepadli w szarej codzienności, co jest jedną z cech dzisiejszych czasów. (4)
\mAm/
2020 Masucrr
Melodyjny power metal Austalij-czyków na czwartej już płycie nie uległ jakimś diametralnym zmianom. Wciąż grają szybko, dynamicznie i melodyjnie - na szczęście nierzadko mocniej, bez wszechobecnego w tej estetyce plastiku (fajny opener "Glass Coloured Rosę", jeszcze mocniejszy "The Bittersweet Caress"), udatnie nawiązując do tradycyjnego metalu lat 80. Nie brakuje też urozmaiconych kompozycji o symfonicznym rozmachu ("Posejdon") czy patetycznych z rozbudowanymi, chóralnymi refrenami ("Thousand Mile Stare"). Ciekawostką jest, rozpędzając)' się stopniowo, "Se-dentary Pain”, w którym wokale Vo Simpsona dopełniają growiin-giem Dave Lupton i Giacomo Mezzatesta. Są też inni goście, gitarzyści, między innymi znany z Ragę Marcos Rodriguez. co urozmaica partie solowe choćby "Fall-ing". Jest też niestety mdły. popowy koszmarek w postaci "Into The Shadom" z wyeksponowaną elektroniką, pasujący tu niczym pięść do nosa. To jednak jedyna wpadka na tej w sumie udanej płycie, ozdobionej okładką inspirowaną "Stańczykiem" Jana Matejki -robi się z tego już powoli jakiś trend, bo niedawno na 'The Court Of The Insane" Sacrilege mieliśmy bardzo podobny obrazek. (4)
Wojciech Chamryk
2020 Cm tury Media
Najnowsza płyta Thin Lizzy "Surrender" zaskoczyła mnie maksymalnie. Nie spodziewałem się, że Phil Lynnot. w końcu będący już po 70., jest jeszcze w stanie tak śpiewać, a i instrumentaliści stanęli na wysokości zadania, wydobywając z gitar i z całej reszty muzycznego wyposażenia dźwięki nader miłe dla miłośników klasycznego hard rocka. Ale zaraz, zaraz, nazwa na okładce jest jednak jakaś inna - Dead Lord!? Ano tak. to ta czwórka młodych Szwedów, zafik-sowanych na punkcie Thin Lizzy. ich najnowszy album, już czwarty w dyskografii. Phil Lynnot (1949-1986) spogląda pewnie na nich gdzieś z zaświatów i może nawet cieszy się, że w tak dobrym wydaniu kultywują to, co zapoczątkował we wczesnych latach 70., a pod koniec tamtej dekady dopracował do perfekcji. Dead Lord też są w tym dobrzy, bez dwóch zdań. Słychać, że grają tę muzykę z ser-ducha, że klasyczny hard rock naprawdę ich rajcuje, jednak na poprzedniej płycie "In Ignorance We Trust" brzmiało to wszystko jakoś bardziej świeżo, bo Hakim Krim i spółka szukali, eksperymentowali, próbowali mniej oczywistych rozwiązań, zakorzenionych choćby w bluesie. Tutaj takich poszukiwań nie ma, za wyjątkiem po części akustycznego "Messin’ Up”. Króluje za to dynamiczny, mocny hard rock, niczym z płyty "Chinatown": z trademarkowymi dla Lizzy uni-
RECENZJE