Wywiad z prof. Jerzym Buzkiem, absolwentem Wydziału Mechaniczno- -Energetycznego Politechniki Śląskiej, doktorem honoris causa kilku uczelni, w tym Politechniki Śląskiej w Gliwicach, byłym przewodniczącym Parlamentu Europejskiego.
Czym kierował się Pan przy wyborze uczelni i kierunku studiów?
Szkoła Muzyczna w Katowicach, Akademia Medyczna w Zabrzu i Politechnika w Gliwicach to były wtedy jedyne trzy znaczące uczelnie w naszym regionie. Dwie pierwsze nie wchodziły dla mnie w rachubę, nie miałem też za co dojeżdżać z Chorzowa do Krakowa czy Wrocławia lub tam mieszkać. W dodatku właśnie ogłosili, że na Wydziale Mechaniczno-Energetycznym naszej Politechniki otwierają kierunek energetyka jądrowa. To było ekscytujące. W ogólniaku uwielbiałem fizykę (choć także polski i historię), a moja starsza siostra studiowała już wtedy na sąsiednim Mechanicznym. Decyzja była więc całkiem naturalna.
Jak wyglądała codzienność studiowania w okresie, gdy był Pan gliwickim żakiem?
Normalka. Roboty na naszym wydziale, podobnie jak np. na Elektrycznym, było na prawdę dużo. Zwłaszcza na starcie trzeba było piekielnie się starać. Ćwiczenia i laboratoria, no i kolokwia były obowiązkowe, reszta - nie. Egzaminy obowiązkowo zdawało się w sesji, nie było żartów! Ale codziennych radości nie brakowało, zwłaszcza w akademikach, choć o dzisiejszej koedukacji nie było mowy i nawet sprzed portierni wyrzucali nas przed 22.
Czy miał Pan wykładowców wywodzących się z Politechniki Lwowskiej?
Nie tylko zdecydowana większość wykładowców i asystentów wywodziła się ze Lwowa. Połowa moich koleżanek i kolegów urodziła się wprawdzie już na Śląsku czy w Zagłębiu, ale w rodzinach przeniesionych ze wschodnich kresów Rzeczpospolitej. Mieli przepiękny, śpiewny akcent i nieustannie wracali we wzruszających, pełnych zachwytu opowieściach do tego, co zostało na wschodzie.
Czy któryś z Profesorów dał się zapamiętać jako wyjątkowo wymagający?
Tak, niejeden zapadł mi w pamięć. Profesor Mochnacki wykładał matematykę - pięknie, z miłością i szacunkiem - ale na pierwszym roku 50 proc. z nas padało na tym przedmiocie. Profesor Ochęduszko - rektor czasu poststalinowskiego przełomu - stworzył krajową szkołę termodynamiki, na trzecim zaś roku jego katedra trzebiła nas niemiłosiernie. Potem trafiliśmy na prof. Hoblera — światowej sławy uczonego, a ponieważ sami wybraliśmy kierunek dyplomowy inżynierię, wstyd było zakończyć zaledwie dostatecznie, a powodem do dumy był wynik bardzo dobry. Nie narzekaliśmy więc na brak pracy, ale zapewniam: bawiliśmy się także nieźle! I pod tym względem nic się na studiach od wieków nie zmienia.