wspaniała trasa kanadyjska, w której towarzyszyła nam Krysia Sienkiewicz. Szlak prowadził od Montrealu (gdzie doświadczyliśmy klimatycznego szoku, widząc i czując jak w ciągu paru godzin z plus 15 stopni może zrobić się minus 25), po zielony, pełen kwitnących kwiatów Vancouver... Po drodze było Toronto (najwyższa wieża telewizyjna plus wycieczka nad Niagarę) zaśnieżona Ottawa, małe polonijne skupisko w Thunder Bay nad brzegiem Jeziora Górnego, zwiedziliśmy tam skansen, faktorią Kampanii Zatoki Hudsona i wioskę indiańską, oraz Calgary, oczekujące na zaczynającą się za parę dni zimową olimpiadę. Chyba wszystkie wrażenia przebiły jednak odwiedziny w hipermarkecie — West Edmonton Mail, kolosie pod szkłem, z stylowymi uliczkami, sztucznym jeziorem i wewnętrznym lunaparkiem. Chodziliśmy z rozdziawionymi gębami niczym jakiś Ostrogot po Forum Romanum, czy inny barbarzyńca w ogrodzie, absolutnie przekonani, że niczego podobnego w bieżącym tysiącleciu w Polsce się nie doczekamy...
Podczas każdej z wymienionych tras spotykaliśmy młodą emigrację, naszą niedawną solidarnościową publiczność, żywiołowo reagującą na występach, a po spektaklach porywająca nas do restauracji, do domów, na wycieczki. W kontaktach z przybyszami zza żelaznej kurtyny młodzi emigranci najczęściej nadrabiali minami, demonstrując postawy ludzi sukcesu: „Powiodło się nam. Jest o key!”. Dopiero po którejś butelce pękały pozy, opadały maski, samozadowolenie ustępowało miejsca nostalgii, wspomnieniom, opowieściom o nieistniejących już miejscach i dawno zapomnianych ludziach. I lały się łzy czyste, rzęsiste... Z tego ducha zrodził się wiersz, który na paru następnych wyjazdach mówiła Ewa Wiśniewska:
List matki
Dawno nie piszesz, więc pewnie dobrze... Czy dotarł mój poprzedni list?
U nas normalnie, w' radio „Kołobrzeg”, a w telewizji nowy quiz.
Znałeś Biernacką, wczoraj zmarła, podobno lekko, bo przez sen.
A pan Szymański, już nie ma fiata, nie ma niczego, powiesił się.
Synku, pamiętasz te cztery lipy? Wszystkie wycięli — stanie blok.