W sposób twórczy popularyzował muzykę poważną, to mu świetnie wychodziło. Swoich pracowników także do takiej działalności namawiał, ale mnie bardziej pociągał jazz. Profesor nie taił, że coraz bardziej zajmuje Go wszelka działalność humanistyczna i praca organizatorska.
Kazimierz Kapitańczyk rozpoczął pracę na Politechnice w 1945 jako doktor habilitowany. Wywodził się z przedwojennej katedry prof. Alfonsa Krauzego. W czasie wojny pracował w cukrowni i opracowywał sposoby mierzenia pH soków cukrowniczych. Ze wskaźników pH po wojnie napisał pracę habilitacyjną. Zachęcał nas młodszych do pracy naukowej i nie ingerował przy wyborze własnej drogi.
Po skończeniu studiów, zanim podjąłem stałą pracę, wcześniej pracowałem podczas studiów przez pół roku (od 1 kwietnia do końca sierpnia 1950) w Uniwersytecie Poznańskim, w Zakładzie Chemii Organicznej na etacie młodszego asystenta. Pracę dyplomową napisałem u Profesora Jerzego Suszko. Był to okres stalinizmu i nie zatwierdził mnie czynnik społeczny, bym mógł pozostać w Uniwersytecie. Nie należałem do ZMP, więc nie mogłem zostać wychowawcą młodzieży. Obiecano mi jednak skierowanie do wybranego przeze mnie zakładu i tak się stało.
Znałem już wtedy nie najgorzej języki niemiecki i angielski, bowiem podczas wojny mając 16 i 17 lat pracowałem jako chłopak do posyłek i zarazem jako pomocnik biurowy w prywatnej firmie odzieżowej Niemców ewakuowanych z Estonii. Tam mówiło się po niemiecku. Potem przeniesiono mnie do fabryki zbrojeniowej, gdzie przepracowałem trzy lata, po 12 godzin dziennie. Jako tokarz toczyłem pociski artyleryjskie “pod kaliber”. Mieszkałem wtedy z ciotką, która przed wojną uczyła w szkole realnej języka angielskiego, znała też niemiecki oraz francuski. Uczyłem się wtedy angielskiego z niemieckich książek, płynęła z tego podwójna korzyść. W języku naukowym chętniej w późniejszych latach posługiwałem się angielskim, natomiast “towarzysko ” preferowałem język niemiecki, z którym miałem kontakt przez lata wojny. Ta znajomość języków bardzo pomogła mi w późniejszej drodze naukowej. W1946 roku ukończyłem gimnazjum i liceum, które rozpoczynałem przed wojną i miałem już ukończone trzy klasy gimnazjalne, bowiem do szkoły poszedłem jako sześciolatek. Po wojnie uczyłem się w skróconym terminie i w przyspieszonym tempie, bowiem program każdej klasy przerabialiśmy przez pół roku.
Wróćmy do początków pracy. „Na Wildzie" (przyp. red.: Wilda - dzielnica Poznania), jak w żargonie nazywaliśmy nasze miejsce pracy, mieliśmy bardzo dużo prac zleconych. W Uniwersytecie w ogóle, z założenia, nie przyjmowano prac zleconych, w konsekwencji czego wielu pracujących tam moich kolegów żyło bardzo biednie. Mówiliśmy, że przygrzewali sobie w suszarkach kaszankę z biedy, a ja wspólnie z moim kolegą Mieczysławem Miedzińskim oraz kilka lat później ze Stanisławem Kiciakiem mogliśmy nieco zarobić. Miedziński był zatrudniony w Instytucie Obróbki Bezwiórowej pół roku przede mną. Potem po dwóch latach zrezygnował z pracy i przeszedł do Kapitańczyka, ja uczyniłem tak rok później. Tak więc w Szkole Inżynierskiej i potem w Politechnice byłem bez przerwy od 1953 roku. Z początku prowadziłem zajęcia dydaktyczne oraz prace zlecone. Mówiliśmy, że z posady mamy chleb, a z prac zleconych mamy masło. Te zlecone prace nie zawsze były
-18-